28 września 2007

Obserwator: Sorry Boys

Trochę dziwna to historia, że Sorry Boys trafiają do Don’t Panic We Are From Poland, bo ich biografia jest mało alternatywna. Padają w niej mainstreamowe nazwy i nazwiska, że wymienię tylko kilka: Winicjusz Chróst, Natalia Kukulska, IRA, Coma... Nie wnikam nawet w powiązania tych haseł z konkretnymi wydarzeniami – nie obchodzi mnie to, ponieważ Sorry Boys nagrali cudowną piosenkę.

Borderline, bo tak nazywa się sprawczyni mojego lekkiego pomieszania zmysłów (objawiającego się nieco zbyt częstym odtwarzaniem tego nagrania), to coś, za czym od dawna tęskniłem i czego nie dawał mi żaden polski zespół. Może zahaczył o to coś poznański Orchid, ale to jeszcze nie było całkiem to. To – czyli mroczny, mglisty klimat, ciężki pomruk basu, rozedrgane gitary i emocjonalny, dziewczęco niepewny wokal. Porównania ze światem? Giant Drag, może Blonde Redhead. Łapiecie o co chodzi? To wszystko jest w Borderline. Głos należy do Izabeli Komoszyńskiej, a linie melodyczne, które tu śpiewa, potrafią zauroczyć. Jeszcze dwa utwory. Winter – tytułowy z singla, który można ściągnąć za niewielką opłatą z serwisu megatotal.pl – penetruje chyba lubiane przez zespół rejony cmentarno-agonalne. Mamy tu przerysowaną historię z kategorii „czuję twój oddech leżąc głęboko pod śniegiem”. Ogólnie rzecz biorąc przyjemnie duszna atmosfera i dobrze nakręcane napięcie prowadzące do efektownego, hałaśliwego finału. Dobra robota. Została jeszcze jedyna piosenka po polsku, Ulotne. I o niej nie chcę zbyt wiele pisać, bo nie jest dobra. Ot, typowy krajowy popik, niczym nie różniący się od całej masy banalnych piosenek-produkcyjniaków, sezonowo hulających po listach przebojów RMF-ów i Zetek. Do tego muzycznie tragedia. Znacząco odstaje od anglojęzycznych propozycji zespołu. Skasować. Zapomnieć.

Band site: http://www.sorryboys.pl
ver.: polish
media: mp3 (samples), free video

26 września 2007

George Dorn Screams: Snow Lovers Are Dancing (3 Moonboys Presents, 2006)

Spokojnie, ani słowa o serpentynach. Ani spiralach. Nawet o sprężynach. Ani słowa. Raczej słów kilka o klimacie, bo jest. Nie zawsze taki, jaki można sobie wymarzyć przy okazji zbliżenia powolnego shoegaze z melancholijnym damskim wokalem (i to nie jest recenzja żadnej z płyt Mazzy Star). Ale słucha się. I to nawet całkiem przyjemnie.

Są z Bydgoszczy i podobno ich największym atutem jest ładna wokalistka. Kurcze, jak to się mogło stać, że nie zdążyłem na ich koncert na Offie? No trudno, wierzę na słowo. Jedno jest pewne (oprócz tego, że wszyscy umrzemy) - Magda Powalisz ma czysty głos i umie śpiewać. Szkoda, że tylko po angielsku. Może i dobrze, bo po polsku banały i klisze wyszłyby bezlitośnie na wierzch. A tak jest całkiem sympatycznie. Lekko posępnie i nastrojowo. Bez pośpiechu, nieco leniwie. Czasem z nerwem. Jak w otwierającym płytę 69 Moles, gdzie charakterystyczne brzmienie gitary i bardziej recytująca niż śpiewająca wokalistka budzą skojarzenia z amerykańską alternatywą w typie Sonic Youth. Końcówka z hałaśliwym perkusyjnym tłem i patetyczną solówką przechodzącą w jazgot to już bliskie okolice shoegaze. Muzyka GDS sporo zyskuje za sprawą wkręcających partii gitary Radka Maciejewskiego, które tworzą ten przyjemnie drażniący, dławiący nastrój. W Scheme Box dość frywolnie atakuje mnie skojarzenie z... Tool. Czemu nie? Duże wrażenie robi – od połowy – Phoney, który z leniwego smuta przekształca się w gorączkową, pełną dramaturgii opowieść. I agree and deny at the same time/ The walls are falling down keep my eyes open wide/ You are running down the streets you want to call the police!/ My nose starts to bleed, the monster needs to be fed – niemal krzyczy Magda Powalisz i ciarki zaczynają wędrować wzdłuż kręgosłupa. Szkoda, że muzycy częściej nie sięgają po takie bardziej agresywne środki wyrazu. Dwa instrumentale – bardzo nieodkrywcze, bardzo naśladowcze (wiadomo kogo) – ale mimo to dobrze wchodzą: Winter Of Deceit (ponad osiem minut) i Snow Lovers Are Dancing. I jeszcze bardzo ładna piosenka o kobiecie z łukiem (jakżeż się ona nazywała w mitologii? Artemida?). I koniec.

Miło było. Chcę jeszcze, ale nie tego samego. Także czegoś od was samych.

Band site: http://www.georgedornscreams.com/
ver.: polish / english
media: free video

24 września 2007

Stwory: Jet EP (Lado ABC, 2007)

Postrockowe poletko leży jeszcze w naszym kraju odłogiem, ale jest już kilka zespołów, które próbują je zagospodarować. Do tej grupki należą Stwory (do niedawna Stwory Wodne), a ilustracją ich eksperymentów jest EP-ka Jet. Co więcej, zespół ma już gotowy materiał na dwupłytowy (tak!) album, nagrany w studiu Electric Eye. Jet to jego zajawka i bardzo smaczna reklama.

Oczywiście taką muzykę trzeba lubić, to nie są dźwięki dla każdego. Przede wszystkim to muzyka instrumentalna, często tak nieśmiała, że chowa się gdzieś w tle codzienności. Tak właśnie zaczyna się płyta – Hoss nie ma wyrazistej melodii ani tematu przewodniego, tworzy idealnie niepozorny ambient. To może być próba charakteru dla wszystkich tych, którzy dopiero rozpoczną swoją przygodę z postrockowymi Stworami. Jednak już następny utwór, DVZ, da im większą satysfakcję. Mamy tu wreszcie zdecydowany rytm, tworzony przez przesterowany bas i gęstą strukturę instrumentów perkusyjnych, oraz gitarowe tło jako żywo przypominające impresje Adriana Belew na płytach King Crimson w latach 80. i wczesnych 90. Najciekawszym nagraniem jest zdecydowanie Superspy vs. Superspy – spora dawka dramaturgii i coś na kształt sensacyjnej historii opowiedzianej za pomocą gitarowego duetu i nerwowej sekcji. Podobny klimat utrzymuje Grashoppers, zbudowany z dwóch kontrastujących ze sobą części. EP-kę zamyka jedenastoipółminutowy utwór Follow, w którym jednak Stworom nie udaje się utrzymać mojej uwagi do końca. Gdzieś w połowie odpływam i przestaję rejestrować, co dzieje się w tym rozwlekłym nagraniu.

Swoją nową EP-ką Stwory na pewno wzbogacają i tak już różnorodne oblicze polskiej sceny alternatywnej. Robią też sporego „smaka” na dwupłytowy album. Czy tak duża dawka postrockowego „nudziarstwa” nie okaże się dla słuchacza (i dla zespołu) zabójcza? Sam jestem ciekaw, co z tego wyniknie.

Band site: http://www.stworywodne.com/
ver.: polish / english

Obserwator: Marcinera Awaria

Tajemniczy jegomość występujący pod nazwą Marcinera Awaria staje się mniej zagadkowy, gdy rozszyfrujemy ten pseudonim. Ukrywa się za nim Marcin Awierianow, perkusista zespołu Psychocukier. W swoich solowych nagraniach, tworzonych w domowych warunkach, odsłania zupełnie inne, daleko bardziej interesujące, oblicze. Oblicze człowieka z gitarą akustyczną i komputerem, piszącego świetne piosenki. Jak w pysk strzelił – singer/songwriter.

Piosenek jest na razie niewiele – dwie można nabyć za grosze w serwisie megatotal.pl, jedną znamy z Offensywy 2. Jak to brzmi? Na mój gust – świetnie! Co prawda takich facetów (i babek) na świecie są setki i zazwyczaj cieszą się raczej lokalną popularnością, choć czasem zdarza się niektórym nagle wypaść przed światła reflektorów (weźmy takiego Jose Gonzalesa, czy – z innej półki – Sufjana Stevensa). Ale w Polsce to jeszcze novum. Piosenka autorska kojarzy się raczej ze zgredami w rodzaju Grzegorza Turnaua, niż z muzyką, którą chętnie się słucha przed snem lub wcześnie rano. Road Marcina to piosenka zdecydowanie na rano. Rytm zapodany przez komputer, do tego fajny motyw klawisza i tekst, częściowo po polsku (Dlaczego muszę czekać na to całe życie/ Dlaczego nie mam tego od razu?) i po angielsku (coś o pożądaniu czegoś). Dodajmy, refren Marcin śpiewa zabawnym dyszkancikiem a la stara szkoła disco. So Why? jest już zdecydowanie na noc. Prosty akompaniament gitary akustycznej, wpadający w ucho motyw klawisza i piękne wejścia gitary z głębokim pogłosem. Ładnie zaśpiewana, klimatyczna piosenka. I jeszcze Metronom z Offensywy. Najbardziej chyba piosenkowy, o wyrazistym rytmie i ujmujących zagrywkach gitar.

Chce się tego słuchać! Jeśli pan Marcin z Łodzi szybko nagra swoją solową płytę z takimi piosenkami, ma szansę w małym światku indiefanów wywołać znacznie większy szum niż płytą Małpy morskie z kolegami z Psychocukru. Czego mu życzę.

Artist site:
Myspace profil
ver.: polish

20 września 2007

Dawać tu te Żabki! (promo singiel)

Już dziś możecie ściągnąć utwór bonusowy – nie będzie go w głównym zestawieniu!

Wakacje to uboczny projekt trzech członków Kawałka Kulki, w którym rolę lidera przejęła Magda Turłaj.

Wakacje Żabki
download lub/or mirror

Miłego słuchania!/ Enjoy the music!
[zgłoś niedziałający link / please report dead link]

We Are From Poland Vol.1 - oficjalna zapowiedź [PL] [EN]

[PL]

Drodzy Czytelnicy!

Prace nad pierwszą składanką blogu Don’t Panic We Are From Poland są już prawie na finiszu. Znamy już okładkę – Waszymi głosami w „zwierzęcej” sondzie zwyciężyła Miss Mućka! Trąby, proszę teraz. Na poczciwe krówsko oddano 58 spośród wszystkich 124 głosów. Zażarta walka toczyła się o 2. miejsce, które ostatecznie zajął kociak z 25 głosami. Dziękuję wszystkim, którzy zagłosowali przełamując niechęć do udziału we wszelkich wyborach!

Na pocieszenie, dla tych, którzy oczekiwali okładki z kaczkami – propozycja alternatywna: bracia K. Tadam!

Kilka faktów związanych z nadchodzącą płytą.

Fakt 1: 19 piosenek + bonus track już dziś. Fakt 2: Wszystkie utwory zostały użyczone przez artystów, za ich zgodą i błogosławieństwem – kompilacja jest projektem całkowicie LEGALNYM. Fakt 3: Pobierzecie ją za darmo, możecie nagrać ją na dowolny nośnik i korzystać do woli, pod warunkiem, że nie będziecie czerpać z niej żadnych korzyści finansowych. Fakt 4: Piosenki śpiewane są po polsku i po angielsku. Fakt 5: Rozpiętość gatunkowa: od gitarowych przebojów, przez gitarowe jazgoty, noise, wyciszone ballady, alt country, aż po electro i alternatywne disco. Fakt 6: Zestawienie tworzą głównie wykonawcy tuż przed debiutem, którzy już niedługo wystartują do wyścigu o Waszą przychylność debiutanckimi płytami.

Premiera: 1 października 2007


[EN]

Dear Readers!

Let me introduce: first ‘Don’t Panic We Are From Poland blog’ music compilation is coming! You find it on this website for free download.

The winner in our voting is… Miss Cow! For readers, which voted for a duck I have alternative cover with… two ducks! Go on, you can take them both:)

Important facts: 19 songs + bonus track today! Exclusive tracks specially for this compilation. Languages: polish and english. Genre: alternative rock, indie, altpop, singer/songwriter, noise, altcountry, electro, altdisco.

We Are From Poland Vol. 1 is a free and legal project made to promote polish independent music.

Date of publication: October 1, 2007

19 września 2007

Jacek Lachowicz: Za morzami (Mystic Production, 2007)

Może to zabrzmi dziwnie, ale cieszę się, że Jacek Lachowicz odszedł ze Ścianki. On zawsze chciał po prostu grać ładne piosenki i teraz wreszcie może to robić. A Ścianka pozbyła się denerwującego rozdwojenia jaźni, które powodowało rozwarstwienie repertuaru na eksperymentalne utwory wykraczające zdecydowanie poza ramy muzyki rockowej i właśnie te wyciszone, melodyjne piosenki Lachowicza. Od debiutu Jacka jako solisty upłynęły trzy lata, trochę się też w jego muzyce zmieniło. Za morzami to płyta znacznie bogatsza brzmieniowo, nagrał ją właściwie już zespół – chociaż oczywiście za większość ścieżek odpowiada Jacek. Po drugie – w całości zaśpiewana jest po polsku. I to chyba najlepsza wiadomość, ponieważ te teksty są świetne. Poetyckie, pobudzające wyobraźnię, niebanalne. Wspaniały wzór do naśladowania dla rzeszy młodych muzyków alternatywnych, którzy zastanawiają się właśnie: iść na łatwiznę i napisać parę wpadających w ucho rymów po angielsku, czy wysilić swoją językową wrażliwość i napisać coś dobrego w „mowie ojców”.

Za morzami to płyta perfekcyjnie pomyślana i zagrana. Wszystko tu jest na swoim miejscu, a brzmienie, choć ciągle kojarzy się z songwriterskim home made, zaskakuje selektywnością i bogactwem odcieni, jakie zapewnia tylko staranna produkcja. Również tekstowo album jest bardzo spójny; opowiada o ucieczce od zgiełku cywilizacji, o chowaniu się w sobie, za morzami, które – jak widzimy na okładce – wcale nie muszą być gdzieś daleko. Nasze morza mogą być tuż obok, w łazience, w wannie. Doskonałe jest otwarcie – Skaczesz to niesamowicie dynamiczny, przeładowany wręcz wątkami utwór. A jednak, mimo tych wszystkich dźwiękowych sztuczek, ujmuje prostym motywem gitarowym, który stanowi bazę całej kompozycji. Że Lachowicz wcale nie ma zamiaru nas usypiać, jak to robił na pierwszym albumie, udowadnia Dookoła, pełen podskórnej energii, schowanej gdzieś w tle i eksplodującej w nerwowych kulminacjach. A co powiecie na Kochanie? Najdziwniejszy utwór na płycie - specyficzny wokal (w jednej z recenzji padło interesujące porównanie do Toma Waitsa) i atakujące zmysły ostre partie smyczków tworzą specyficzną, wprawiającą w konfuzję mieszankę. Ale oczywiście sedno Za morzami stanowią ballady. Wysmakowane, oszczędnie zaaranżowane, zaśpiewane leniwie, manierą trochę przypominającą Becka - po prostu piękne piosenki, których chce się słuchać bez końca. Nie ma mnie, Śpij, Kołysanka. Zachwycające. Czytaliście pewnie na forach posty typu: „Kto to jest ten gość, który śpiewa z Anią Dąbrowską? Jak się nazywa ta piosenka?” Ano nazywa się Płyń i to Ania Dąbrowska śpiewa z tym gościem, a nie na odwrót. Nawiasem mówiąc, nie bardzo rozumiem po co powstał ten duet, Jacek mógłby tu zaśpiewać sam i byłoby może nawet piękniej. Czy naprawdę trzeba podpierać się udziałem przeciętnej gwiazdki mainstreamu (teraz się pewnie narażam), by wypromować tak dobrą płytę? No, chyba że Jacek i Ania po prostu się lubią. Tak już na koniec tego długiego nawiasu – smyczkowy finał rzeczywiście unosi.

Przywołując słowa Jacka z wywiadu dla serwisu Relaz, ta płyta jest kompletnie nie związana z naszą rzeczywistością. Jeśli więc macie dość wszystkich tych nalanych mord plujących jadem z telewizora, włączcie Za morzami. Wyciszcie się. Calm down. Wszystko będzie dobrze, ludzie. [m]

Artist site: http://www.lachowicz.art.pl/
ver.: polish

17 września 2007

Obserwator: Kawałek Kulki (i nie tylko)

Nie wiadomo skąd i dlaczego przylgnęła do gorzowskiego Kawałka Kulki etykietka „polskich Architecture In Helsinki”. Mało precyzyjna na określenie muzyki granej przez tę czwórkę, ale nieźle sprawdzająca się do opisu ich podejścia do sztuki. KK sprawiają wrażenie niesfornych dzieciaków bawiących się dźwiękami i słowami. Ich piosenki są i liryczne, i rozbrykane, ocierają się o poezję śpiewaną (komuś się to kojarzy ze smutnymi młodzieńcami i pannami w za dużych okularach?), o punka, o indie rocka i pozytywnie rozumiane lo-fi. Energia ich rozpiera, więc roznoszą swoje pomysły na kilka różnych zespołów: są Wakacje (Magda Turłaj na gitarze i wokalu), Neue Truppe (Macio Parada na gitarze i wokalu) i Karotka (domowy projekt Magdy Turłaj). W Neue Truppe na basie pogrywa Błażek Król, wokalista i gitarzysta KK. Trochę skomplikowane, prawda? Wszystkie te oblicza muzyków Kawałka Kulki już zyskały wielką sympatię tych fanów, którzy zadali sobie trud odnalezienia ich w sieci.

Kawałek Kulki aktualnie pilnie pracuje nad swoim płytowym debiutem. Wiadomo już, że materiał nie będzie całkowicie premierowy, na albumie znajdą się nagrania z EP-ek, m.in. rewelacyjne Burdy z Radia Wieprzyce. Ponieważ tę właśnie EP-kę zespół w całości udostępnia na swojej stronie, poświęcimy jej kilka zdań. Choć zarejestrowany jeszcze w 2005 roku, materiał ciągle brzmi świeżo i niezwykle pociągająco. Kulki brykają na nim jak źrebięta po wiosennej łące. W Marcowej sambie miauczą, oczywiście w rytmie samby, w Burdach hipnotyzują powtarzanym w kółko abstrakcyjnym tekstem i atakują punkowym wręcz rytmem, w Całuj się czarują folkowym tematem skrzypiec. Brzmienie bezprogowych skrzypiec to zresztą znak rozpoznawczy KK – gra na nich Magda. Jest jeszcze świetny indie rockowy numer Jeśli (mam wrażenie, że pośpiewacie sobie tę piosenkę znacznie częściej niż wam się wydaje) i nieco nowofalowy Robot. Całość zgrabnie spajają dwie miniatury dźwiękowe, które nadają EP-ce formę audycji radiowej. Fajna rzecz, warto ściągnąć w oczekiwaniu na płytę długogrającą.

Kulkom raczej nie grozi katastrofa „przehajpowania”, grają już na tyle długo, że możemy mieć pewność, iż ich debiut będzie przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Czeka nas gorąca jesień! [m]

Band site: http://www.kawalekkulki.pl/

ver.: polish
media: free mp3 (full EP)

Hariasen: Nesairah (Polskie Radio, 2007)

Piszę tę recenzję ku przestrodze. Nesairah to dowód jak łatwo wpaść w pułapkę nadzieizmu. Wybaczcie ten neologizm, usprawiedliwiony, jeśli przypomnimy sobie ile to młodych zespołów nazywano kiedyś nadzieją czegoś tam – i co z tego wynikło (zazwyczaj wielkie nic). W przypadku chorzowskiego Hariasena miała to być „nadzieja polskiego emo”. Nawiasem mówiąc Hariasen ochrzczono przy okazji „pierwszym polskim zespołem grającym emo core”. Czy już można zacząć się śmiać? Można. W jednej z nielicznych pozytywnych recenzji (pozytywnych dla Hariasena, nie dla czytelnika) ustawiono nawet bohatera niniejszego tekstu w jednym szeregu z zespołem Blue Raincoat. Teraz już możecie się śmiać perliście. Z całym szacunkiem dla autorki tej sentencji, Blue Raincoat to za wysokie progi dla chłopaczków z Hariasen.

Nesairah jest największą porażką Polskiego Radia jako wydawcy i promotora polskiej muzyki alternatywnej. Ciągle mam w pamięci entuzjastyczne opinie didżejów zapowiadających rewelacyjny debiut tej nieszczęsnej nadziei emo core’a. Wyszła płyta i ci sami didżeje nabrali wody w usta, jakby takie wydawnictwo nigdy nie ujrzało światła dziennego. Nawet się im nie dziwię. Ta płyta jest po prostu tak marna, że nie warto o niej wspominać. Wszystko tu jest do dupy. Począwszy od koszmarnego, pretensjonalnego wokalisty, upozowanego na jakiegoś emocjonalnego wampira, wyjącego płaczliwym tonem żałosne teksty, przez porażająco nudne, monotonne kompozycje i takież wykonawstwo, aż po kompletnie skopane brzmienie, zapewniające wrażenia z pogranicza sennego koszmaru. To akurat nie był komplement. Nie tym razem. Dwanaście piosenek, które trudno przesłuchać za jednym podejściem, bo zlewają się w nieprzyswajalną magmę otępiających dźwięków. Wszystko zbudowane na jednym patencie, jednakowo zagrane i zaśpiewane. Teksty? Komu chce się wsłuchiwać w teksty piosenek, które mają takie tytuły jak Płaczący mały cień, Wydźwięk ciszy czy Czarny vintage? Ręce opadają. Nie mam pojęcia, który utwór wyróżnić i po co. Może N? Za krótki tytuł? Bo jest na początku płyty i jeszcze można do niego dotrwać?

Choć może zabrzmi to dziwnie w kontekście powyższych akapitów, twierdzę, że tę płytę trzeba mieć. Aby w każdej chwili móc przypomnieć sobie, do czego może doprowadzić pycha (zespołu) i ślepy entuzjazm (promotorów). Kubeł zimnej wody! No, chyba że ktoś jest wyznawcą hrabiego von Sacher-Masocha. Wtedy polecam szczerze. [m]

Band site: http://www.hariasen.pl/
ver.: polish
media: free mp3, video

Camel inside!

Zmiany, zmiany... I ekspansja! Oto cele Don't Panic na najbliższe miesiące:) Póki co kilka nowości - wreszcie ostateczny nowy wygląd bloga (w myśl zasady, że jeśli coś nie wywołuje komentarzy, zostało zaakceprowane - uznaję, że się Wam podoba), kilka nowych projektów - z czego pierwszy ujawni się już w pełni w czwartek i nowy człowiek w redakcji! Słynny Camel, postrach forów muzycznych, debiutuje dziś na łamach Don't Panic recenzją Pana Planety Ścianki!

Od tej pory teksty będą znakowane następująco: [camel] - autorstwa Camela i [m] - autorstwa ojca dyrektora:)

Zaglądajcie codziennie! [m]

Ścianka: Pan Planeta (Ampersand, 2006)

Są dzieła, na które się czeka. I tak naprawdę nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Na szczęście oprócz twórców, którzy do swojej sztuki nie podchodzą zupełnie serio i traktują ją głównie jako formę zarobkowania, istnieją też tacy, którzy podchodzą do tej materii poważnie i wszystko, co wydają, jest artystycznie uzasadnione. Od początku swojego istnienia, czyli już od ponad dekady, takimi twórcami są muzycy zespołu Ścianka, a w szczególności jej współzałożyciel i niekwestionowany lider Maciej Cieślak. Po perturbacjach składowych, w wyniku których klawiszowiec Jacek Lachowicz poświęcił się karierze solowej, a Andrzej Koczan zaczął „dłubać” przy swoich niszowych kawałkach, Cieślak postanowił, że Ścianka będzie istniała dalej. Odtąd zespół, obok jego i perkusisty Arkadego Kowalczyka, tworzy lider grupy Kristen Michał Biela.

Pan Planeta - czwarte pełnowymiarowe wydawnictwo zespołu - zawiera kompozycje nagrane jeszcze w poprzednim czteroosobowym składzie. Album ten na swoje potrzeby nazwałem „Dniowowiatrowym Statkiem Kosmicznym”, co myślę, dość dobrze oddaje jego charakter, gdyż w przypadku Ścianki nie istnieje coś takiego jak stagnacja. Każdy album musi być diametralnie inny od poprzedniego, pokazać, że muzycy potrafią grać zarówno garażowo, jak i zmierzyć się z ambientem. I za każdym razem będzie się tego świetnie słuchało. Po, jak to ktoś określił „piosenkowo-bluesowych” Białych Wakacjach, które przedstawiały grupę jako twórców ciekawych utworów, w których czasami pojawiają się psychodeliczno-transowe elementy, Cieślak zrezygnował z klasycznie rozumianych piosenek (na Panu Planecie znajdziemy tylko jedną - Boję się zasnąć, boję się wrócić do domu). Koncept albumu oparty jest (tutaj pewne analogie z debiutanckim dziełem, przynajmniej jeżeli chodzi o tytuły) na wyimaginowanej podróży kosmicznej. Do tego odwołuje się zarówno strona graficzna, jak i muzyczna tego przedsięwzięcia. I jeżeli przyjmiemy ów koncept i tak tę płytę potraktujemy, lepiej ją zrozumiemy.

Wspomniany Boję się zasnąć... to początek naszej podróży. Jesteśmy pełni energii i ekscytacji w stosunku do dzikiej przygody, która nas czeka. Pęknięcie I, oraz będący jakby jego rozwinięciem Wielki Defekator możemy sobie wyobrazić jako szaleńczy slalom naszym kosmicznym pojazdem przez deszcz meteorytów. W naszym pojeździe znalazło się trochę substancji psychoaktywnych, więc czemu by ich nie wykorzystać. A w głośnikach/słuchawkach w tym czasie sączą się Zepsuta piosenka, Ryba-Kość i Armia palców i nóg - kiedy już owe substancje zupełnie nas sponiewierały. Wichura/Głowa Czerwonego Byka - zdecydowanie najlepszy utwór na płycie wciąga swoją transowością i końcową melorecytacją Cieślaka. Mamy prawie 10 minut, by powrócić do "stanu używalności", a przy okazji przeżyć prawdopodobnie, często spotykane przy obcowaniu z twórczością formacji, muzyczne katharsis. Trans minął, pora na kontemplację. Gotowanie dla każdego: Gwiazdy stanowi idealną ścieżkę dźwiękową dla naszych egzystencjalnych rozważań. Minęło raptem pół godziny, a już pora kończyć naszą podróż. Pan Planeta, zagniewany pan, przyszedł po swoją kulę.

A nam czas wracać do rzeczywistości. Back to reality, ooops there`s go gravity. [camel]

Band site:
www.scianka.com
ver.: polish
media: free mp3, video

14 września 2007

Jak wydać pierwszą płytę. Sposób 2: własny label

Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować założyć własną wytwórnię płytową. Mówimy oczywiście o firmie działającej w skali mikro. Na początek będziemy chcieli przede wszystkim wydać płytę naszego zespołu. Potem może dogadamy się z zaprzyjaźnionymi kapelami... i w ten sposób nasza wytwórnia wstąpi do grona majors:)

Za przykład niech posłuży wytwórnia mik.musik., założona i kierowana przez Wojtka Kucharczyka (na zdjęciu, foto Ola Ostaszewska-Smit), muzyka formacji Mołr Drammaz, obecnie znanego głownie jako The Complainer. Prawdą jest, że na swój sukces pracował długo, bo aż 10 lat, ale pamiętajmy, że od pewnego czasu rynek muzyczny przechodzi przeobrażenia pod wpływem ekspansji Internetu. To również szansa dla maleńkich wytwórni, które często w swojej ofercie mają jednego lub kilku artystów.

Jak się do tego zabrać? Radzi Wojtek Kucharczyk: - Żeby wydać swoją płytę niczego od strony prawnej nie musisz, jeśli jesteś właścicielem muzyki. Od innych muzyków wystarczy jakaś zgoda, oświadczenie, ale najczęściej w undergroundzie nawet takie rzeczy nie są wymagane, nikt o nich nie myśli. To ma znaczenie dopiero jak pojawia się większa sprzedaż, emisje w radio i TV itd. Ja po ponad 10 latach działalności nie jestem w żadnym zaiksie, a i inne formy podobne niewiele mi dają. Na początku lepiej sobie takimi sprawami głowy nie zawracać, no chyba że się startuje na zachodzie, bo tam jest porządek i zasady, tam można realnie na muzyce zarobić (ale nie w undergroundzie, rzecz jasna).

Ile to kosztuje? - Podstawowy nakład 500 sztuk CD z opakowaniem to okolice 2 tys. zł, wiec raczej łatwo nazbierać, zwłaszcza mając zespoł – mówi Wojtek Kucharczyk. - Mniej wydać na piwo i inne sprawki, a odłożyć na płytę. Poszukać fabryki, a wszystkie mają oczywiście strony internetowe, sprawdzić ofertę lub popytać tych, co już wydali, co radzą. Najtrudniejsza sprawa to distro [dystrybucja – przyp. don’t panic]. I tutaj nie radzę nic. Małe firmy obecnie mają znikome szanse na wejście w distro. Niezależne omalże w Polsce nie istnieje.

Najłatwiej sprzedawać płyty podczas koncertów, wtedy można się „pozbyć” sporej części nakładu. Warto też spróbować sprzedawać płyty przez Internet, także w postaci mp3. - Można też rozdawać za darmo, ale nie polecam wszystkiego, bo tak naprawdę potem nikt tego nie chce – przyznaje Wojtek. - Generalnie najlepiej inwestować własną energię, pomysły, zapał. I jeśli tego na kilka lat starczy, to już jest sukces, a dopiero potem może się zacząć lekka zwyżka finansowa. Tzw. przeboje zdarzają się nader rzadko. Ja czekałem 10 lat, żeby nakład sprzedał mi się w jeden kwartał. Tak mam z The Complainer&The Complainers, który jest póki co największym mikowym przebojem. Sumarycznie do tej pory, ok. 2 tys. sztuk sprzedanych, to Molr Drammaz Boazeria z 2001. TC&TCS ma szansę przebić ten wynik już w tym roku, a nawet przed jego końcem.

Można wyciągnąć wniosek, że zakładając własny label więcej ryzykujemy, niż mamy szansę zyskać. Ale, jak mówi szef mik.musik., ryzyko jest cześcią bycia muzykiem, artystą. Musisz ryzykować i basta. To nie jest dla nieodważnych czy mięczakow.


cdn

Przeczytaj:
Jak wydać pierwszą płytę. Sposób 1: DIY

13 września 2007

Obserwator: Dav Intergalactic

Co tu dużo gadać, zwariowałem na punkcie Policjantek i Zielonego! Oczywiście na początku były właśnie one: Leniwe policjantki powoli zdejmują odciski z pustej szklanki/ Leniwe policjantki powoli przeczesują mieszkanie na Ząbkowskiej/ Zapomniały się/ To miejsce będzie świadkiem/ Niemym będzie świadkiem. Ten oniryczno-surrealistyczny tekst w połączeniu z niesamowicie chwytliwym wokalem w wykonaniu Roberta Szczekutka i idealnie trafionym gitarowym motywem przewodnim spowodowały zauroczenie od pierwszego usłyszenia. Słychać, że chłopaki mają świetne wyczucie melodii, a do tego kochają dłubać przy riffie (że pozwolę sobie sparafrazować tekst Pawilonu) i utykać w strukturę utworu całą masę tematów i brzmień.

Równie znakomity jest numer Zielony. Mniej przebojowy, ale za to wkręca się w pamięć bardzo mocno. Znowu mamy ten lekko niepokojący, odrealniony nastrój, a do tego wyśmienite partie gitary Krzyśka Kocota i bardzo intensywną pracę sekcji rytmicznej. Do posłuchania jest jeszcze Sobota – dość mroczna i hipnotyczna piosenka, która ma chyba nawet największą siłę rażenia, bo działa z opóźnieniem.

Co tu dużo gadać, kapitalna muzyka. Szkoda, że tak mało.

Band site: http://webocean.pl/dav/
ver.: polish
media: free mp3

Saluminesia: Saluminesia EP (2.47 Records, 2007)

Debiutancka EP-ka sopockiego zespołu Saluminesia przynosi pięć utworów, z których część można określić jako pop myslovitzopodobny, a część jako całkiem udaną próbę zmierzenia się z konwencją shoegaze.

Te popowe, melodyjne piosenki, które najbardziej kojarzą się z płytą Z rozmyślań przy śniadaniu Myslovitz, całkiem rozsądnie znalazły się na początku płyty. 100 dni, Monolog i Dzwonek to ładne, zgrabnie zagrane piosenki o nienachalnych melodiach i neutralnych tekstach. W Monologu wokalista Remigiusz Augustyniak (nawiasem mówiąc, fragmenty śpiewane wysokim głosem bardzo przypominają styl Artura Rojka) opowiada o młodzieńczym buncie wobec tradycyjnych wartości (Przepraszam cię za moje słowa/ Wymierzone w Pana Boga), w Dzwonku powraca do czasów dzieciństwa: szkoły, pierwszej miłości, upokorzeń i zwycięstw. Nieoczekiwany zwrot akcji następuje za sprawą czwartego na liście utworu Herbata z cytryną, który atakuje mocnym, ciężkim brzmieniem i sporą dawką gitarowego hałasu. Chciałoby się więcej takiego wymiatania, panowie! Najciekawsze zostawili na koniec. Nie-ważne to czysty shoegaze, bardzo klimatyczne, wypełnione wibrującymi partiami gitar i nerwowym rytmem nagranie. Przypomina ono czasy, kiedy Saluminesia grała muzykę instrumentalną (co ciekawe, w zespole występowała wtedy Nela Gzowska, obecnie w Kobietach).

Saluminesia stoi okrakiem między przystępnym popem a ambitną muzyką gitarową, znacznie trudniejszą w odbiorze i mało przyswajalną przez stacje radiowe. Jaki kierunek wybiorą? A może uda im się tak wyważyć proporcje, by i wilk (czyli masowy słuchacz) był syty, i owca (ci nieliczni, szukający w muzyce czegoś więcej niż tylko wpadających w ucho refrenów) cała? Odpowiedź może przynieść dopiero płyta długogrająca.

Band site: http://www.saluminesia.com/
ver.: polish
media: free mp3 (samples)

11 września 2007

Cały bałagan w sobie mam...

Wszystkich zdezorientowanych ostatnimi zmianami szablonu przepraszam i proszę o wybaczenie:) Co prawda to jeszcze nie wiosna, ale odczuwam potrzebę nowego porządku. Zamieszanie może potrwać jeszcze parę dni aż do osiągnięcia optymalnego efektu, jednak nie wpłynie na częstotliwość pojawiania się nowych postów.

Zatem proszę o cierpliwość i ewentualne uwagi. Wszystko po to, żeby strona była przyjemniejsza w odbiorze - to dla Was:)

336 Miejsc: 336 Miejsc EP (wyd. własne, 2007)

Kiedy pierwszy raz usłyszałem muzykę wrocławskiej formacji 336 Miejsc, poczułem się jakby ktoś przepuścił przeze mnie spory ładunek prądu elektrycznego. Takiego niezagrażającego życiu, ale wprawiającego w stan gorączkowego podekscytowania, jeżącego włosy na głowie. Udało im się, cholera. Boję się gwiazd, to ten utwór. Ten porażający krzyk Wojtka Rzeszutka (niestety, odszedł z zespołu), te narastające, osaczające dźwięki gitar, zmierzające do gwałtownego finału, ten zgniatający łomot basu i perkusji. Chłopaki shoegaze’ują z wielkim wyczuciem. Potrafią sprawić, że wraz z przyśpieszającym tempem muzyki przyśpiesza też puls słuchacza.

Pozostałe dwa nagrania pokazują, że 336 Miejsc są godnymi następcami Mogwai. Pętla rozwija się jak klasyczna kompozycja mistrzów shoegaze – długi wstęp z ledwie słyszalnym akompaniamentem słodko brzmiących gitar, których dźwięk powoli, nieuchronnie narasta, staje się coraz bardziej agresywny, brudny, wgryza się brutalnie w uszy. Finał to prawdziwa eksplozja noise’u. Na tej samej zasadzie zbudowany jest też najdłuższy, ponadsiedmiominutowy utwór Powrót do domu. Teksty frapują swoją zdawkowością, ale i plastycznym opisem. Po co ktoś wykopał wielką dziurę w samym centrum miasta? 336 Miejsc nie dają odpowiedzi, a muzyka pozwala na dowolną interpretację.

Świetnie brzmi ta EP-ka. Monumentalne bębny, ciężko kroczący bas i doskonale dawkowany hałas gitar. Bardzo klimatyczna muzyka. Do ściągnięcia w całości za darmo. Polecam.

Band site: http://www.336miejsc.band.pl/
ver.: polish
media: free mp3 (full EP)

Digit All Love: Digit All Love (Open Source/Rockers Publishing, 2007)

Wśród opisów tej płyty bardzo często pojawia się termin trip-hop, co należy uznać raczej za wprowadzanie w błąd niż wskazówkę dla potencjalnych słuchaczy. Choć Digit All Love często buduje nastrój za pomocą mrocznych, basowych dźwięków, a muzyka narzuca odbiorcy wyciszenie i pełne skupienie, to jednak porównania z takimi tuzami trip-hopu jak Portishead czy Massive Attack nie wydają mi się właściwe. DAL zdecydowanie bliżej do Lamb czy Hooverphonic. To raczej elegancki electro pop, o umiarkowanie melancholijnym klimacie, niż ponure dołowanie charakterystyczne dla przedstawicieli trip-hopu.

Zespół pochodzi z Wrocławia, który staje się powoli stolicą polskiej elektroniki i easy listening, a jego trzon tworzą trzej muzycy Miloopy i Natalia Grosiak, wokalistka Mikromusic. Ważną rolę odgrywa też stała sekcja smyczkowa (daleko jej jednak do efektu, jaki osiągała orkiestra Hooverphonic). Połączenie sporej dawki elektroniki, bitów, instrumentów akustycznych i partii smyczkowych daje wysmakowany, elegancki wręcz efekt. Nie zdziwiłbym się, gdyby zespół zaczął być zapraszany na gale biznesowe; ta muzyka świetnie pasuje do drogich garniturów, jeszcze droższych sukien i francuskiego szampana w wysokich kieliszkach. Na szczęście Sieć jest egalitarna i tę odrobinę luksusu każdy może sobie zafundować w zaciszu swego – eleganckiego – mieszkania w bloku z wielkiej płyty.

Album podawany w całości jest nieco nużący. Ale kilka utworów to prawdziwe perełki. Candy Castle zachwyca leniwym soundem, brzemieniem kontrabasu i delikatnymi zagrywkami gitary. Wystarczy zamknąć oczy, by wyobrazić sobie pogrążony w mroku i dymie z cygar klub, i dziewczynę w długiej czarnej sukni przyklejoną z kocim wdziękiem do mikrofonu... Następujący zaraz potem utwór Skinflower – również ścisła czołówka – zniewala bardzo technicznym, chciałoby się powiedzieć triphopowym, podkładem i oszałamiającym jak zapach orchidei refrenem, w którym główną nutę stanowi zapętlona linia smyczków. Pięknie. Pierwsza połowa płyty dostarcza najwięcej wrażeń, bo jest jeszcze Matulu – zaskakujący, zaśpiewany po polsku, mroczny utwór. Niespotykane połączenie chłodnego egzotycznego brzmienia z tekstem napisanym na wzór piosenki ludowej wywołuje dreszcz niepokoju i fascynacji. Ciekawie jest też w Don’t X-pect 2 Much – a to za sprawą zadziornego wokalu Natalii, który kojarzy się ze stylem Allison Goldfrapp, oraz tanecznego rytmu. Równie wyrazisty, wręcz prowokujący, jest też kawałek I Learn 2 Be.

Ciekawy, doskonale zrealizowany album. Choć, jak napisałem na wstępie, odrobinę monotonny w większych dawkach. Nie podobają mi się też – co prawda nieliczne – solowe popisy gitarzysty. Takie nibyprogresywne frazy po prostu nie pasują do tej muzyki. Podobno na żywo Digit All Love brzmią jeszcze lepiej i potężniej. Chyba warto sprawdzić.

Band site:
http://digit-all-love.com/
ver.: english
media: video

10 września 2007

Obserwator: Hatifnats

Młody warszawski zespół, który już został okrzyknięty sensacją i (kolejną) nadzieją polskiej sceny alternatywnej. Zastanawiające, co było przyczyną aż takiej podniety (głównie w kręgu prezenterów radiowej Trójki), bo Hatifnats, choć ma pewien wyjątkowy atut, nie prezentuje się na tle innych młodych zespołów wcale tak rewelacyjnie. Ten atut to niewątpliwie wokalista – dysponujący wysokim głosem Michał Pydo. Jednak już muzyka Hatifnats nie powala ani pod względem kompozycyjnym, ani wykonawczym. Ten szum wokół trio wydaje się mocno przesadzony i być może deprymujący dla samego zespołu.

Hatifnats dysponuje skromnym dwupiosenkowym demo i jednym utworem nagranym specjalnie na potrzeby kompilacji Offensywa 2. Piosenki robią pozytywne wrażenie. Słychać, że Hatifnats, mimo bardzo skromnego stażu, mają już nakreśloną pewną koncepcję swojej muzyki. Chcą tworzyć piosenki o gęstym, nieco klaustrofobicznym klimacie, zanurzone w rozmytym, tworzącym kakofoniczne tło sosie gitar. Tak właśnie brzmi utwór Horses From Shelville – i przyznaję, że ten koncept nawet mnie przekonuje. Mathematix (ze wspomnianej kompilacji) ma najbardziej wyrazistą strukturę zwrotka-refren i chyba najbardziej zapada w pamięć. Natomiast problem sprawia trzecie nagranie World, które jest kompletnie niezapamiętywalne. Praktycznie przez 3/4 piosenki nie dzieje się nic ciekawego, to po prostu monotonnie płynące dźwięki. Dopiero sam finał nabiera tempa i energii w gitarowym crescendo.

Wydaje mi się, że nie warto wywierać presji na Hatifnats i „zmuszać” ich do jak najszybszego nagrania płyty, bo to może zaszkodzić i zespołowi, i jego fanom. Chłopaki mają jeszcze wiele do przemyślenia, bo dwa udane kawałki nie oznaczają pewnego sukcesu całej płyty. Gdyby longplay utrzymany był w tej monotonnej, jednorodnej stylistyce, prawdopodobnie poniósłby klęskę. Hatifnats powinni pomyśleć o zróżnicowaniu brzmienia i nieco bardziej wyrazistych kompozycjach. Dajmy im czas, a będą dobrzy.

Band site: http://www.myspace.com/hatifnats

NOT: NOT (2-47 Records, 2007)

Z supergrupami bywa tak, że najczęściej szum medialny tworzony wokół nich przez służby ostrego reagowania (czytaj: PR) nie przekłada się na artystyczną jakość tworzonej przez nich muzyki. Zasada, jak to zasada, sprawdza się także w przypadku NOT. Czy to supergrupa? Dla niektórych na pewno tak, skoro tworzą ją członkowie Cool Kids Of Death i Agressivy 69. Jaki to album? Przyzwoity, przystępny, popowy. Ot, takie DeMono dla alternatywnej młodzieży.

Żeby to było jasne, powyższy akapit nie był ani zgryźliwy, ani krytyczny. Nie mam nic przeciwko uczciwie zagranemu popikowi. Panowie z NOT nie udają, że grają muzę z ambicjami. Patrząc na tę płytę pod kątem masowego odbiorcy, śmiem twierdzić, że byłoby cudownie, gdyby taki popik grały komercyjne i publiczne rozgłośnie jak najczęściej. Mimo takiego zdroworozsądkowego podejścia, czuję jednak po przesłuchaniu NOT pewien niedosyt. A to dlatego, że na płycie jest kilka naprawdę dobrych, rasowych numerów, które w większej dawce mogłyby całkowicie zmienić jej odbiór. Otwierający album utwór Zmienię adres, zmienię imię to dynamiczny, wręcz agresywny kawał electro rocka, kojarzący się z bardziej przebojowymi nagraniami CKOD. Dobrze jest też za sprawą singlowego hitu To taka gra, gdzie ciągle znajdujemy się w strefie intensywnego rytmu i fajnych zagrywek gitary. Niestety potem chłopaki jakoś tracą energię i zaczynają szukać po omacku receptury na kolejny przebój. Nie zawsze z dobrym skutkiem. Choć jeszcze trzeci na liście numer Ja dziękuję jest całkiem sympatyczny, głównie za sprawą ironicznego – i asertywnego – tekstu. Reszta materiału budzi już mieszane odczucia. Kabaretowy Szalony Piotruś, klezmersko-elektroniczna Łódź, industrialna Jesień, czy ozdobiony fortepianowym outro Sen – reprezentują solidny poziom, ale jakoś nie porywają. Piosenki przepływają, teksty – zgrabne, ale obojętne emocjonalnie – zostają odśpiewane, a w głowie i tak pozostaje tylko To taka gra. Czyżby więc zespół jednego przeboju?

6 września 2007

Asi Mina: Wszystko mam! Tylko gdzie? (mik.musik, 2006)

Nowatorski i absolutnie wyjątkowy projekt muzyczny Asi Miny (czyli Asi Bronisławskiej), matki, żony, siostry, córki, nauczycielki, kobiety, synowej, klientki, cioci, przyjaciółki, bratowej, sąsiadki... To piosenki o gotowaniu, sprzątaniu (z pewną jednak niechęcią), niańczeniu dzieci i chodzeniu do parku, opowieści o niepokoju, chaosie i poszukiwaniu. To domowe piosenki zagrane na różnych przedmiotach, często mających niewiele wspólnego z muzyką, również na elementach przyrody. Bardzo zwariowana płyta!

Początkowo album sprawia wrażenie zbioru „normalnych” piosenek. Oto Kiss Me Quick – właściwie zwykła akustyczna ballada, oto Spadniesz – podobnie, oto Dressing – piosenka wręcz urocza, z fajnymi wielogłosowymi partiami wokalnymi. Potem zaczyna się zadziwiający trip w głąb zagadkowych czeluści mieszkania Asi Bronisławskiej oraz wycieczki do równoległej rzeczywistości podmiejskiego lasu i jeziora z kaczkami. W Kosmetykach gromada dzieciaków gra na szklankach i kubkach, w Rycerzu mamy jakby pocięte sample uderzeń w pokrywki garnków i inne blaszane przedmioty, w Lololo pierwsze skrzypce grają cykady, w Przepisie kuchenne garnki, w Pozwól sobie – gazety (!), a w Bądź mniej – drzewa i gałęzie (na których gościnnie zagrał brat Asi Wojtek Kucharczyk). Brzmi wariacko? No cóż, wyobraźnia Asi i jej przyjaciół nie zna granic, razem udowadniają, że grać można na wszystkim, to tylko kwestia usłyszenia muzyki w otaczających nas na co dzień dźwiękach.

Jednak najfajniejszą rzeczą na płycie Asi Miny są teksty. Pełne subtelnego humoru i ironicznego spojrzenia na życie kury domowej. Jedna dziennie i się uda!/ Cellulitis zżera uda/ Jedna dziennie może będzie?/ Zanim spadną znów żołędzie - śpiewa z towarzyszeniem chóru dzieciaków Asia Bronisławska. Na celulicie się nie znam (i nie chcę nawet), ale piosenka o walce z tym zjawiskiem – pomysł wyborny! Na kant ci zaprasowałam/ Tramwaj będzie lada dzień/ Jaki w biodrach nosisz rozmiar/ Czy na pewno to twój cień?/ To twój ulubiony dzień! – śpiewa pani Asia do swojego Rycerza. Zaśpiewa nam też przepis na duszone jarzyny z ryżem, a na koniec – z pewną jednak niechęcią – posprząta po sobie: Szkoda. Niestety. Trudno./ Co zrobić? Sprzątnę./ Bo jakoś brudno. Te domowe, prywatne liryki budzą sympatię, a nawet tkliwość. Miło dla odmiany posłuchać czegoś zwyczajnego, podanego w tak urokliwy sposób. Nie każdy musi walczyć z całym światem (lub o jego ocalenie, do wyboru).

Co czuje się po wysłuchaniu płyty Wszystko mam! Tylko gdzie? Empatię. Niebezpiecznie duże jej stężenie. Dla odtrucia organizmu proponuję coś bardzo samczego i szowinistycznego, np. Dick4Dick. Od razu lepiej…

Aha, nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o ekscentrycznym wydaniu Wszystko mam! Otóż płyta znajduje się w papierowej kopertce, którą z kolei zapakowano w estetyczną reklamóweczkę, mniej więcej taką, jaką dostaje się w drogerii jako opakowanie nietaniego kremiku (nie żebym kupował). Książeczkę wydrukowano na kilku karteluszkach, które można układać sobie w różnych konfiguracjach i kolejności. Odjazd!

Aha nr 2. Tę płytę trzeba mieć. Takie rzeczy tylko w... mik.musik. Ale pewnie nieczęsto.

Artist site: http://www.asimina.mikmusik.org/
ver.: polish / english
media: free mp3

4 września 2007

Obserwator: Organizm

Warszawskie trio grające surowego, minimalistycznego altrocka wyraźnie inspirowanego nową falą początku lat 80., a w szczególności twórczością Republiki.

To miło, że polskie zespoły czasem sięgają po naszych rockowych klasyków, a nie tylko kopiują tzw. nowinki z Zachodu (które w rzeczywistości są zwykle odgrzewanymi w czystym garnku mielonymi). Organizm wciąga neurotycznym klimatem i precyzyjnie podawanym rytmem. Na udostępnionej ludzkości demówce zespół prezentuje kilka naprawdę obiecujących utworów. Powalił mnie Funk 1, który co prawda dość mocno przypomina Kombinat Republiki, ale to nie przeszkadza w doskonałej percepcji tej piosenki. Pulsacja basu, charakterystyczne zagrywki gitary i krzykliwy wokal Jędrka Dąbrowskiego sprawiają, że od tego nagrania nie sposób się uwolnić. Równie świetne jest Tango z tą zahaczającą się w pamięci gitarą Tomka Gogolewskiego i rewelacyjnym refrenem. Mogę sobie wyobrazić jaką energię wyzwala ten numer na koncertach. Dobre wrażenie robi też 8 dzień – mroczniejszy, z gęstą strukturą brudnych riffów i sprzężeń, wskazującą na upodobanie do gitarowego hałasu. Teksty z grubsza rzecz ujmując traktują o sprawach damsko-męskich i stosownie do muzyki napisane są zwięzłym, skrótowym, by nie powiedzieć hasłowym językiem. Po raz kolejny słychać szkołę Grzegorza Ciechowskiego i po raz kolejny można powiedzieć – ci faceci wiedzą, na kim się wzorować.

Na stronie Organizmu można pobrać jeszcze kilka piosenek. Zdecydowanie polecam.

Band site:
http://www.organizm.art.pl
ver.: polish
media: free mp3 (demo+live)

3 września 2007

Root: Amorphia EP (FuguFish Records, 2006)

Bardzo pozytywne zaskoczenie. Szczerze mówiąc, czasem tęsknię do soczystej gitarowej muzyki z pogranicza hard rocka i metalu, dlatego z wielką radością powitałem małą płytę Root, która niemal idealnie tę tęsknotę zaspokaja.

Amorphia przynosi gęstą, riffową muzykę, okraszoną całkiem udanymi solówkami gitarowymi (część z nich zagrał Irek Zugaj z Proletaryatu), dobrze zaśpiewaną i zrealizowaną według wszelkich zasad sztuki. To ciężkawe brzmienie i wyjące gitary przywodzą na myśl najlepsze rzeczy w wykonaniu Corrosion Of Conformity czy Monster Magnet. Chłopaki z Root wiedzieli co robią rozpoczynając płytę od klimatycznego Words. Jednak numerem jeden zestawu jest bez wątpienia Dipstick z rewelacyjnym refrenem. Wysilony wokal Marka Pacholskiego kojarzy mi się z zespołami drugiej fali grunge, w rodzaju Bush. Do tego inteligentnie wprowadzone fragmenty liryczne i parę zgrabnych solówek. Aż chce się słuchać. Więc słuchamy Groove, kolejnego bardzo dobrego numeru. Tu mamy do czynienia z brudnym stonerowym riffem i szybkim tempem – południowe stany USA, półciężarówki mknące po prostej jak struna autostradzie, to te klimaty. EP-kę zamyka Beyond, który dość niespodziewanie kojarzy mi się z pewnym okresem w twórczości Suicidal Tendencies (chociaż nie w całości). Jedynym mniej udanym nagraniem jest Can’t Escape będący czymś w rodzaju patetycznie rozdętej ballady. Tu chłopaki wyraźnie przecenili swoje zdolności kompozytorskie.

Świetna muzyka do samochodu i w sytuacjach, kiedy oczekujemy od muzyki pałeru, znajomego rytmu i sprawnego wykonania partii gitarowych. Nic nowego, ale przyjemnie czasem wrócić do przeszłości.

Band site: http://www.rootband.band.pl/
ver.: polish
media: free mp3 (full EP)

Searching For Calm: Searching For Calm (Sing-Along Records, 2006)

Koncert tej pięcioosobowej załogi z Sosnowca na tegorocznym Off Festivalu wywołał żywiołową reakcję niedużej, ale wyraźnie zaznajomionej z tematem grupki słuchaczy. Było na tyle dobrze i widowiskowo (w zespole gra dwóch gitarzystów i dwóch basistów), że postanowiłem sprawdzić, jak brzmi ich muzyka w wersji studyjnej. A brzmi naprawdę dobrze, choć może nie aż tak drapieżnie jak na żywo.

Inspiracje zespołu są dość wyraźne, SFC gra emo core wzorowany – na szczęście – raczej na klasykach gatunku typu At The Drive-In niż na popowym odłamie reprezentowanym przez My Chemical Romance czy 30 Seconds To Mars. Chwilami dają się też słyszeć pretensje do ambitniejszych form, bardziej progresywnych konstrukcji, nawiązujących do stylu The Mars Volta. Nie ma tu nic, czego byśmy wcześniej nie słyszeli: są i eksplozje hałasu, i wrzaski wokalisty Michała Maślaka, i wyciszenia, i sporo melodii, a nawet wycieczki w stronę jazzowych kombinacji rytmicznych. Ale to zupełnie nie przeszkadza, bo w tej konwencji Searching For Calm porusza się całkiem zręcznie, a co najważniejsze, potrafi wciągnąć. W utworach sporo się dzieje, słuchacz nigdy nie ma pewności, co czyha „za rogiem”, w jakim kierunku pójdą muzycy. I tak otwierający płytę kawałek End Of Silence rozpoczyna się bardzo łagodnie, by jednak po chwili dowieść trafności tytułu. Hałaśliwy, ale melodyjny refren łamią nibyjazzowe wycieczki gitarzystów i sekcji, jednak mimo tych szaleństw całość zaskakująco dobrze trzyma się kupy. Kilka kawałków zdecydowanie szarpie wnętrzności, a należy do nich przede wszystkim Neurotic Cycle, z najbardziej przebojowym refrenem płyty Say anything/ I’ve got a feeling/ I’m not the only one, który podczas mysłowickiego koncertu krzyczało kilkadziesiąt gardeł. Świetny numer! I jeszcze It’s Coming, który przyciąga motorycznym, niemal tanecznym rytmem zwrotek i umiejętnym stopniowaniem napięcia. I Smoke In The Middle Of Urban Desert, z tym szybkim rockandrollowym początkiem i ciężkim riffem kojarzącym się z Rage Against The Machine w dalszej części. A także zamykający płytę Silent Miracle – to naprawdę pojechany numer, melodyjne łagodne zwrotki zderzone z totalnym czadem refrenów. System Of A Down?

Wstydu nam SFC nie przynosi. To solidna dawka porządnego łojenia, brzmiącego zadziwiająco dojrzale, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i brzmieniowym. Fani prawdziwego emo, a nie tego z MTV, powinni poszukać tej płyty.

Band site: http://www.searching4calm.com/
ver.: polish / english
media:
free mp3

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni