Wiele początkujących bandów powinno zazdrościć chłopakom z Las Vegas Parano. Debiut został nagrany w studiu Elektra pod doświadczonym okiem Adama Toczko - jednego z najlepszych producentów w Polsce zajmującego się cięższym graniem. Produkcję pierwszej jakości słychać w każdej sekundzie; krążek aż się prosi do odtwarzania przez dobry sprzęt. Z drugiej strony wydawcą płyty jest firma Box Music. Do gigantów fonograficznych nie należy, można się więc spodziewać, że grupa podpisując kontrakt nie dostała się w standartowe trybiki polskiego przemysłu rozrywkowego. Chociaż...
Na pierwszego singla wybrano utwór Ćma (W twoją stronę). Cóż, niezbyt to udany wybór. Można zgadywać czy to zespół chciał zaistnieć szerzej w mediach, czy wytwórnia zasugerowała nagranie kawałka „radio-friendly”. Otrzymaliśmy soft-rockową piosenkę, która (przy odpowiedniej promocji) trafiłaby w target wielbicieli Feela bądź Łez. Sympatycznie się jej słucha, przebojowa melodia, kobiecy wokal w tle i ogniskowy tekst o niczym: Bez słów, jak ćma/ Na linie stanąć i popatrzeć w dal/ By wiedzieć jak iść/ Wiedzieć jak w twoją stronę iść. Żeby być sprawiedliwym - to nie jest zły utwór, tylko zupełnie niereprezentatywny dla całości. Dlatego słuchając płyty od początku do końca kłuje w oczy swym rozmemłaniem.
Obszar zainteresowania zespołu leży w hardrockowej nawałnicy lat 70. Spokojnie, często pojawiające się na forach pejoratywne określenie "hardrocki" nie ma tu zastosowania. Słychać wyraźne inspiracje, jednak fascynacje są nawet zgrabnie przepuszczone przez współczesną wrażliwość i rozwiązania melodyczne. Dwie rzeczy zwracają uwagę. Chłopaki nie stronią od solówek gitarowych. Co drugi utwór okraszony jest mniej lub bardziej udaną. Tą w Bad Girl można zaliczyć do tych "ognistych" albo "masywnych".
LVP jest zespołem, który nie wyrósł z punk-rockowej tradycji, w twórczości zespołu nie znajdziemy ani grama akcentów post-punkowych, dance-punkowych, nowo-falowych czy gitarowego grania rodem z Wysp. O dziwo, ma to swój urok. Fajnie posłuchać dla odmiany muzyki mocno zakorzenionej w czasach eksplozji hard-rocka i bluesa. Poszczególne kawałki na płycie to swoista wycieczka w przeszłość. Refren Dangerous Jalousy zalatuje mi Purplami. W Gun (to jeden z jaśniejszych punktów płyty) pomieszano riff AC/DC z motoryką ZZ Top. Oczywiście nie mogło braknąć Doorsów – na zakończenie otrzymujemy W biały dzień.
Ktoś spyta: a Led Zeppelin? Proszę bardzo! Mamy wokalistę Marcina Nowaka. Ma charakterystyczną, jasną barwę głosu (co ciekawe, duża różnica między sposobem śpiewania po polsku i angielsku!). Czasem uchwyci manierę Perry'ego Farrella z Jane's Addiction, gdzieniegdzie mignie Ian Gillian, jednak najfajniejszy flow jest jak zajedzie Plantem w energetycznych kawałkach (Bad Girl, Love In Vain). Zespół próbuje sił także w innych stylistykach. Jeżeli weźmiemy kapelę grunge'ową i każemy jej zagrać półakustyczny set to wyjdzie Little Prince. Jeśli ktoś jest ciekawy, jak brzmiałyby Czerwone Gitary debiutujące w XXI wieku, to odpowiedź jest w postaci kawałka Czarny kwiat (choć w tym siedmiominutowym utworze jest miejsce i na Big Day, i na odrobinę psychodelii). Kompozycja Między snami sprawdziłaby się zarówno w repertuarze Scorpions, jak i 3 Doors Down. Pod koniec płyty do głosu dochodzą także „indie” patenty. Little Punk Girl oraz W biały dzień może z powodzeniem poradzić sobie w niezależnych rozgłośniach radiowych.
Dlaczego więc, skoro jest tak dobrze, to jest źle? Rozpisałem się o inspiracjach, rozłożyłem utwory na czynniki pierwsze, jednak w ogólnym rozrachunku nie mogę się do płyty przekonać. Wydaje mi się, że sprawę położyła zbyt sterylna produkcja. Owszem, wszystko brzmi pięknie, jednak brakuje mi tu kopa, energii, szaleństwa przynależnego debiutantom. Chłopaki często dokładają do pieca, jednak kaloryfery puste. Strasznie mi to brzmi zachowawczo, jakby podczas nagrań postawiono na czystość dźwięku, nie na autentyczność. Przykładem niech będzie In My Head, utwór-wizytówka zespołu. Bardziej domyślam się, że wokalista przeżywa i cierpi z powodu setek smutków. Kryształowa produkcja obnaża niedostatki aranżacyjne zespołu, obdziera z autentyczności na koszt wizji doświadczonego producenta. Paradoksalnie - debiutowi LVP pomogłoby bardziej garażowe studio nagrań. By sprawdzić moją tezę - sugeruję posłuchać dokonań grającego podobnie Phonebox. Bądź wybrać się na koncert Las Vegas Parano. [avatar]
Od [m]: A ja dodam tylko, że od zespołu, który nazwał się Las Vegas Parano, oczekuję dużo, dużo więcej szaleństwa:)
Strona zespołu: http://www.lasvegasparano.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz