31 lipca 2008

Let Me Introduce You To The End - Rzeszów, Jazz Club Gramofon 24.07.2008

Let Me Introduce You To the End to właściwie jedna osoba – Ryan Socash. Dwudziestoparoletni Amerykanin, który parę lat temu osiadł w Krakowie. Dość tajemniczą historię tej decyzji można przeczytać na stronie zespołu w liście do polskich słuchaczy. Na koncie ma dwie płyty: praktycznie niedostępną Hands of Hope z 2000 roku oraz, aktualnie promowaną, wydaną przed dwoma laty A Love Of Sea. Co ciekawe – zespół istnieje w dwóch składach: amerykańskim oraz polskim. Odbywająca się w Polsce trasy koncertowe składają się z rodzimych muzyków, dlatego traktuję zespół jako „wystarczająco polski”, by bez wyrzutów sumienia znalazł się na tych łamach.

Podczas trasy Ryan i ekipa grali dwa rodzaje koncertów: akustyczne i elektryczne. Do Rzeszowa zajechali z tym drugim. Wyjątkowo wstęp był wolny.

Jazz Club Gramofon jest klubem z nastawieniem na bardziej wyrafinowaną klientelę. Zgodnie z nazwą preferuje klimaty jazzowo-bluesowe. Ostatnio gościł Quidam, dzień później swój występ miała Martyna Jakubowicz. Duża przestrzeń, kilka sal, ściany w fajne retro tapety, posiłki á la Sfinx i piwo w krakowskich cenach. Scena to zaledwie kilkumetrowa wnęka w ścianie na niedużym podwyższeniu. Na tej niewielkiej przestrzeni zainstalowało się czterech muzyków, by o wyznaczonej godzinie próbować porwać zgromadzoną publiczność.

A publiczność, która napłynęła specjalnie na koncert, składała się z góra trzydziestu-czterdziestu osób. Resztę stanowili normalni klienci klubu. Co miało dość zabawny wydźwięk, gdyż co chwilę przed słuchaczami skupionymi w półokręgu niczym przy ognisku dreptali kelnerzy z frytkami, sałatkami i napojami. Jednak z każdym utworem szereg zainteresowanych się zwiększał.

Chłopcy zagrali 15 kawałków. 7 z ostatniej płyty, pozostałe to były albo nowe kawałki, albo rzeczy z niedostępnego dla mnie debiutu. Zaczęli bardzo skromnie, dość nieśmiało, wokalista siedzący bokiem musiał mierzyć się z oślepiającym światłem, kiedykolwiek próbował nawiązać kontakt z publicznością. Na płycie dominują akustyczne dźwięki, tu na pierwszym planie była jednak gitara elektryczna, która dodawała mocy kompozycjom. Szkoda tylko, że głos Ryana był kiepsko nagłośniony – w odległości kilku metrów od sceny był właściwie niesłyszalny. Dalej (np. w ubikacji) brzmiał o wiele lepiej. Pozostałe instrumentarium spisywało się bez zarzutu. Przyjemnie było obserwować, jak z każdym utworem artyści się rozgrzewali. Trail In The Dust został zaśpiewany z niespotykaną na płycie ekspresją. Przy Who Will Save Me chciało się ruszyć z fotela. Zrozumiałe, że brawa były coraz dłuższe, a muzycy coraz bardziej uśmiechnięci. Dwa ostatnie utwory najbardziej zapadły w pamięć. Times of Growing Grimmer oraz Between The Sky And The Sea zaprezentowano w rozbudowanych wersjach, pełnych pasji i gitarowego ognia. Słuchało się tego z rozdziawioną buzią. Czterej młodzi mężczyźni na przyciasnej scenie gimnastykowali się mocno, by dać więcej miejsca rozszalałym instrumentom. I... koniec. Żadnych bisów. Zespół zszedł ze sceny obiecując wrócić wkrótce.

Kto chciał mógł chwilę później kupić płytę za (uwaga!) 10 zł i pogadać z członkami zespołu. Bardzo mili ludzie, cieszący się każdym gestem zainteresowania. W październiku znów grają, więc jeśli będzie okazja – obecność obowiązkowa. [avatar]

Namiastką koncertu są trzy filmiki, które nakręciłem tanim kompaktem na poręczy fotela.

Trail In The Dust
http://pl.youtube.com/watch?v=n0KXDI-anRc

Upon Ending
http://pl.youtube.com/watch?v=Ac4awDUIkAY

Sitting Alone (fragment)
http://pl.youtube.com/watch?v=1fN-oq0lmW4

28 lipca 2008

Kings Of Caramel: Kings Of Caramel (My Shit In Your Coffee, 2008)

Lubicie Wallace’a i Gromita? A baranka Shauna? A kto ich nie lubi! Z Kings Of Caramel jest tak samo. Rozbrajają, wywołują uśmiech, przywołują miłe wspomnienia. Począwszy od efektownej rozkładanej instalacji zamiast tradycyjnej książeczki, na muzyce skończywszy.

Kings Of Caramel to spontaniczny – uwaga, modne słowo! – projekt kilku osób, w tym dwóch znanych z zespołu Ścianka, czyli Michała Bieli i Macieja Cieślaka. Muzycznie mamy do czynienia z elektro-akustycznym (z naciskiem na drugi element) easy listening lub slow core, jak kto woli. Klimaty senne i uspokajające. W połączeniu z tekstami sięgającymi głęboko w zakamarki pamięci, do czasów wyidealizowanego dzieciństwa – rodzi to skojarzenie z – uwaga, modne słowo ponownie! – projektem Lenny Valentino.

Piosenki Kings Of Caramel płyną sobie nieśpiesznym nurtem, czarując wysmakowanym zestawieniem elektroniczno-studyjnych brudków z czystością gitary akustycznej, wiolonczeli i dęciaków. Wyśpiewane ściszonym głosem przez Bielę, nie zaczepiają się od razu w głowie, tworząc niezobowiązujące tło dla… Zaraz, zaraz, dlaczego nagle zacząłem grzebać w starych zdjęciach i przeglądać ulubione w dzieciństwie książki Edmunda Niziurskiego? Od czasu do czasu ucho wyłapie jakąś wybijającą się melodię, która ma szansę na dłużej zagościć w przestrzeni pomiędzy uszami. Na pewno będzie to urokliwy refren You stole my heart, my heart away/ And now I’m gone, I’m gone (My Height), z pewnością ujmujący surową oszczędnością środków This Tree, czy wyciszone, dzwoneczkowe Truly Real. Zachwyca też utwór The Scar, który kojarzy mi się z najlepszymi nagraniami The Notwist. Zdarzy się pewnie czasem ziewnąć, bo niektóre kompozycje wręcz zachęcają do ułożenia się na kanapie/łóżku. Oczy same się kleją przy Turn The Lights On i If Piesio Could Sing. To będzie smaczny, zdrowy sen. Wypełniony marzeniami o ołowianym Napoleonie dowodzącym plastikowymi kowbojami. Albo dziwnie przypominających ludzi owcach… [m]

Strona zespołu: Myspace

24 lipca 2008

Mehico: Filu Filu (Burmedia, 2008)

Te nazwy muszą się pojawić w każdej recenzji płyty: George Dorn Screams oraz 3moonboys. Szeregi zespołu zasilają muzycy wyżej wymienionych grup. Oraz mniej znanego Margareds’. W takich przypadkach ciśnienie obserwatorów jest duże – połączenie sił znanych i poważanych kapel musi zaowocować płytą wybitną! I tak na rynek trafił debiut zatytułowany Filu Filu.

Nie ma przeproś! Na krążku znajduje się 9 kompozycji pełnych surowego, gitarowego grania. Nie sądzę, by któraś z kompozycji pojawiła się w radio na zasadzie powerplaya. Także w tych rozgłośniach przyjaznych nieoczywistemu graniu. Nie ma w utworach ani śladu popowych naleciałości, struktura zwrotka-refren jest umowna, brak harmonii, rządzą dysonanse. Po kilku przesłuchaniach z bólem przyczepia się do ucha melodia, którą można zanucić i przy której można potupać nóżka. Indie-party nie wchodzą w ogóle w rachubę. Słowem: alternatywa pełną gębą!

Słuchając pierwszego utworu Brazil mamy już całkowite pojęcie o rejonach, po których porusza się zespół – totalnie połamana perkusja (brawa dla bębniarza!), mięsisty bas, plumkająca gitara rytmiczna oraz ta nerwowa na pierwszym planie. Czuję tu powinowactwo do Let The Boy Decide. Ponad tym króluje ciepły, lecz nie pozbawiony siły głos Małgorzaty Żyburskiej. Patent ten działa w pozostałych utworach. Dzięki temu uzyskano fajny schizofreniczny nastrój. Melodie pani Małgosi przeciwstawiono zadziornym rytmom, które słusznie wywołują uczucie niepokoju.

Mam problem z tą płytą. Ciężko wchodzi, trzeba się mocno przebijać przez atonalne piosenki, by coś zażarło. To dość monotonny krążek, brzmi jakby podczas jednej sesji został nagrany bardzo długi utwór. Muzyka wymaga wiele skupienia, dopiero wtedy można wyłowić „smaczki”. Ku mojemu zaskoczeniu – jest ich trochę!

Bardzo ładnie wygląda telefoniczny monolog w Red Wine. Jazzowy duch w połączeniu z twardym „r” wokalistki zostawia po sobie przyjemne wrażenia. Zgodnie z nazwą, Aquarius jest pełen wody, której szum dopełniają post-rockowe dźwięki w dalszej części utworu. Przy którymś z kolei odsłuchu Daffodil odkryłem, że utwór w pewnym momencie ulega metamorfozie, zmieniając się nie do poznania. Nieśmiała solówka wychyla się zza kąta w Moonlight. Cięższe gitary oraz kanonadę perkusji wpleciono w najlepszy na płycie Anger. Z melodiami też nie jest źle, coś jednak jest przyciągającego w refrenach Hibernator oraz Just The Two of Us.

Jednak największą wadą płyty jest przegadanie. Pani Małgorzata wyrzuca z siebie nieproporcjonalną ilość tekstu w stosunku do zawartości muzycznej. Przez to mam wrażenie, że muzycy nie mogli pokazać swoich umiejętności. Najwięcej się dzieje, kiedy głos milknie i trzeba zrobić przejście. Później jest już dyktatura tekstu. Przykład Anger pokazuje, że gdy damy trochę poszaleć instrumentom, robi się znacznie ciekawiej. [avatar]

Strona zespołu: www.mehico.net/

22 lipca 2008

Obserwator: Amuse Me

Amuse Me powstał w 2004 roku w Działdowie jako duet z inicjatywy Izy Komoszyńskiej i gitarzysty Roberta Rochona. Potem Iza zaangażowała się również w śpiewanie w Sorry Boys. Istnieją więc w tej chwili dwie grupy z tą samą wokalistką, grające dość podobną w klimacie muzykę, a taka sytuacja chyba nie jest dobra. Będzie musiało dojść do rozstrzygnięcia, która z nich pozostanie na rynku.

Amuse Me sprawia wrażenie bardziej zdeterminowanego w walce o zaistnienie w świadomości słuchaczy. Zespół nagrał już materiał na minialbum, cztery reprezentatywne piosenki mam okazję słuchać od kilku tygodni. Najbardziej charakterystyczny i efektowny utwór to Gypsies. Niepozorny wstęp z zawodzącą Izą i niemrawo rozwijającą się melodią ustępują fantastycznemu refrenowi, niesionemu przeciągłymi dźwiękami instrumentów dętych i efektownymi partiami gitary akustycznej. Sporo przestrzeni i południowej energii. W końcówce jednak zespół niepotrzebnie uwikłał się w długie solówki saksofonu i gitary. Drugim bardzo dobrym nagraniem jest Wash It Up. Klawisz stylizowany na klawesyn, wyrazista praca sekcji i ładne wielowątkowe wokale Izy. Podoba mi się też najbardziej mroczny, nastrojowy Tell Me. Utwór ma sporą dramaturgię, chociaż gitarowe solo wydaje się zbyt tradycjonalistyczne. Z kolei Express jakoś nie przypadł mi do gustu. Może ze względu na produkcję zbyt wyraźnie nawiązującą do brzmienia polskiego popu lat 80., plastikowe klawisze i drętwą gitarę. Chociaż głos Izy brzmi tu naprawdę ładnie.

W sumie Amuse Me nie prezentuje nic co zaskoczyłoby słuchacza zaznajomionego z muzyką Sorry Boys. To eleganckie, uporządkowane kompozycje, wykonane – według zasad starej szkoły - z rzemieślniczą poprawnością. Trochę brakuje tu szczypty szaleństwa, trochę zbyt grzecznie grają Amuse Me. Ale jeśli chcesz posłuchać spokojnej, stylowej muzyki na późny wieczór – spróbuj. [m]

Strona zespołu:
www.amuseme.pl

21 lipca 2008

Max Weber: Max Weber EP (wyd. własne, 2008)

Temu zespołowi kibicuję już od roku, kiedy to miałem okazję pisać o nich w Obserwatorze. Pierwsza EP-ka, która właśnie ujawniła się w sieci, udowadnia, że miałem nosa – Max Weber ma potencjał i rozwija się w kierunku, który mi bardzo odpowiada.

Co zmieniło się od czasów pierwszego dema? Nowe piosenki są bardziej przystępne, łatwiej wpadają w ucho, zostały zdecydowanie lepiej wyprodukowane. Otwierający "czwórkę" numer We Don’t Spy ma wszelkie cechy przeboju – niekoniecznie tylko wakacji. Zapadający w pamięć niemal natychmiast temat przewodni, kilka zaskakujących zwrotów akcji, niezłą dramaturgię. Porywające jest to przejście w drugiej minucie i fragment wypełniony intensywnym atakiem gitary i basu oraz kanonadą perkusji, po któtym następuje kolejne przejście, uspokojenie i wreszcie finałowy wrzask Tomka Jacaka. Świetny początek! Po nim największe zaskoczenie – pierwszy numer Maxa Webera zaśpiewany po polsku. Gdzie jesteś? nie uwodzi wprawdzie wyrafinowanym tekstem, ale może się podobać za sprawą fajnie zgranego z wokalem tematu gitary. Sunshine Pretty to mój nr 2 tego wydawnictwa. Intensywny rytm, warczący nisko bas i agresywne wejścia gitary pospołu z manierycznym, miejscami dziwacznym wokalem i pełną sprzężeń końcówką, sprawiają, że chce się do tej piosenki często wracać. Na koniec Secret Dancer – fajna, luźna piosenka w stylu koledżowego rocka, z sympatyczną melodią i przyzwoitą gitarową solówką.

Bez popadania w patos mogę stwierdzić, że w cieniu przereklamowanych „debiutów roku” dojrzewa zespół, który w przyszłości może nagrać naprawdę dobrą, nieefekciarską, ale bliską sercu wielu z nas, płytę. I tak trzymać! [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/maxweberband

A dla czytelników Don’t Panic prezent od zespołu – EP-ka do ściągnięcia w całości pod tym adresem:
http://odsiebie.com/pokaz/298218---e1a3.html

Appleseed - Angel SP / Broken Lifeforms EP (wyd. własne, 2008, 2006)

W styczniu tego roku poznański Appleseed wydał singla z utworem Angel, więc niejako z rozpędu dorwałem ich poprzednie wydawnictwo z 2006 roku w celu szerszego spojrzenia na prezentowaną przez zespół twórczość. EP Broken Lifeforms zawiera 6 utworów, choć tak naprawdę cztery; intro i outro trwają łącznie minutę.

Mamy tu przykład rocka progresywnego rodem z lat 70. i 80. Nikogo chyba nie zdziwi teza, że termin progresywność dawno utracił swoje pierwotne znaczenie. Zespoły pokroju King Crimson, Marillion, Genesis w czasach swojej świetności wyznaczały nowe drogi rozwoju, ustanawiały trendy, odkrywały niezagospodarowane obszary eksploatując je na wiele sposobów. Dzieła wybitne tego nurtu są powszechnie znane.

Słownik Języka Polskiego przynosi m.in. takie definicje słowa: Progresywność to postawa wyróżniająca się odchodzeniem od stereotypów, schematów i analogowości. Stanowi przeciwieństwo schematyzmu, konserwatyzmu, zachowawczości i tradycjonalizmu. Dziś, po 30 latach, mianem rocka progresywnego określa się dźwięki powstałe w duchu tamtych szalonych lat, czerpiące garściami z dokonań poprzedników. I tak naprawdę od tamtego czasu w samej muzyce zmieniło się niewiele. Obecnie zespoły, które spełniałyby powyższą definicję można policzyć na palcach jednej ręki. Tool, Mars Volta, Porcupine Tree... Siła tej muzyki tkwi gdzie indziej, a termin ma już bardziej historyczne znaczenie.

Zapoznając się z twórczością Appleseed po pierwszych przesłuchaniu bez trudu podamy cechy charakterystyczne nurtu. Rozbudowane kompozycje (tu 6-7 minut), wielowarstwowość struktur, zmiany klimatu, połamane rytmy, psychodelia i wszechobecne dźwięki organów Hammonda. Całe szczęście, że oszczędzono nam technicznych popisów instrumentalistów. Brzmi odpychająco, prawda? Kolejny klon Yes i Jefferson Airplane? Być może. Problem w tym, że słucha się tego bez większych zgrzytów!

Dla mnie muzyka nie musi być zawsze oryginalna, każda kolejna płyta nie musi zbawiać świata ani popychać muzyki do przodu o milimetry. To, czego oczekujemy to „fajność”, udane kompozycje, które wpadają w ucho i poruszają jakieś czułe struny duszy, które sprawiają, że czujemy się fajnie i błogo. Appleseed o tym też wie i kombinuje, używając sprawdzonych chwytów, by ich twórczość nie przypominała odgrzewanego kotleta.

Zaczyna się sabbathowskim intrem, który dość nierówno przechodzi w doorsowskie (Hammondy!), połamane Lullaby. Utwór z jednej strony irytuje paskudnymi chórkami, z drugiej urzeka nieoczekiwaną przestrzenią. Dużo dobrego można powiedzieć o następnym Twin Word – ballada ciekawie się rozwija, stopniowo nabierając mocy i wyrazistości. Czuję tu pokrewieństwo dawkowania emocji jakie miało miejsce w Again Archive. Początek Slavery dowodzi, że chłopaki nie tylko siedzą w przeszłości. Nerwowa perkusja i chwyty gitarowe są bardzo „indie”, choć im dalej tym bardziej standardowo. A o urodzie utworu świadczy podniosłe zakończenie. Three Little Gates to dowód, że największym atutem zespołu jest wokalista Radek Grobelny. Nie wiem, jak wygląda, ale musi być z niego kawał basiora, skoro może wydać z siebie potężny, gardłowy głos. I wie co z nim robić. Gdy śpiewa Oh God, don’t leave me alone!, robi to cholernie przekonująco. Narzekać, że Polacy nie umieją śpiewać po angielsku w tym przypadku nie można...

Powstały ponad rok później singlowy Angel ukazuje zauważalne postępy. Lepsza produkcja, brak organów, wyczynowe jeżdżenie po gryfie i to, co bardzo mi się spodobało - niesamowicie twarda gitara w refrenie, tak brudna, że aż grunge’owa. Sprawia to, że kawałek jest energetyczny i pełen niespotykanej w prog-rocku furii. Utwór wpada w ucho za sprawą przefajnej melodii i pełnego pasji śpiewu wokalisty. Angel startował w konkursie do Off-Festiwalu. Ciekawe, jakby tam się wpasował?

Zagorzałych zwolenników rasowego indie twórczość grupy nie zaciekawi. Do pierwszej ligi bandów progresywnych jeszcze daleka droga. Jednakże posłuchać można. To nie będzie stracony czas. [avatar]

Strona zespołu:
http://appleseed.ovh.org/

16 lipca 2008

Stop Mi! + Powieki + Plug&Play w HR Cafe

22 lipca w Hard Rock Cafe w Warszawie koncert w ramach WSI, czyli Warszawskiej Sceny Indierockowej.

Plug&Play

Powieki

Stop Mi!

Obserwator: Friend of Night

To nie zespół. To "home-made" projekt. Do tej pory sądziłem, że jeśli ktoś dłubie sobie w domu na komputerze tworząc muzykę to musi mieć za sobą jakiś staż w kapeli, mieć w jednym paluszku Pro-Toolsa oraz małe studio nagraniowe. Czyli rzecz wciąż poza zasięgiem przeciętnego zjadacza muzyki, który czasami ma w głowie jakieś pomysły, riffy, ale jest kompletnie bez szans by je zarejestrować. Ale to już przeszłość. Współczesne komputery, ich moce obliczeniowe, pojemność dysków i dostępne aplikacje pozwalają ucyfrowić coraz śmielsze wizje.

Friend of Night to dziecko jednego człowieka z Dobrego Miasta koło Olsztyna. Nazwa (tu zgaduję!) pochodzi od utworu Mogwai, co dobrze oddaje twórczość muzyka. Dominik Torhan ma do dyspozycji tylko jeden instrument – gitarę elektryczną. Resztę generuje komputerowo. Efekt? Co najmniej ciekawy, mimo nie najlepszej jakości nagrań.

Na stronie myspace można posłuchać czterech utworów. Domyślam się, że wybrano kawałki reprezentatywne, by ukazać skalę zainteresowań muzyka. To mroczna, instrumentalna muzyka, powiedziałbym post-rockowa z akcentem na rock. Wymienione na stronie wpływy dobrze oddają charakter prezentowanych dźwięków. Strenght Waste to potężny, grunge’owy, gitarowy walec ze świdrującą bębenki uszne wstawką. Nuthouse mogło by posłużyć jako tło dla filmu apokaliptycznego – w przestrzenne, początkowe akordy utworu wdzierają się skrzypiące dźwięki rodem z rdzewiejących maszyn hutniczych. Z kolei w Screen Age dostajemy fajny „kowbojski” motyw opleciony hałaśliwym riffem. Zaś najlepszy There Is No Authority powala porywającą post-rockową ścianą dźwięku – przypominają się echa Explosions In The Sky.

Trochę razi sztuczność zaprogramowanej perkusji, słychać braki produkcyjne i płaskość brzmienia. Ale nie ma to znaczenia. Świadomość, że to wszystko jest dziełem jednego człowieka, powoduje, że kolana miękną przed złożonością i artyzmem dokonań muzyka. Strach pomyśleć, co by było, gdyby powstał z tego regularny, pełnokrwisty zespół. Sam Dominik do tego zachęca. Jeśli czas i odległość to nie problem, wystarczy napisać maila... [avatar]

Strona artysty: http://www.myspace.com/friendofnight

15 lipca 2008

Rower wyprzedza wszystkich!

Zakończyło się głosowanie nad piosenkami z We Are From Poland Vol.3. Bezapelacyjnym zwycięzcą okazał się Rower zespołu Dav Intergalactic, osiągając 74 głosy. Fani DI dość długo się "czaili", za to na finiszu nie dali szansy pozostałym numerom. Gratulacje!

Na miejscu drugim, z 63 głosami, piosenka Powiek - Tosty. Duży sukces, zważywszy na fakt, że nie jest to typowy przebój wpadający w ucho od pierwszego usłyszenia.


Na trzecim miejscu Manescape i ich długi utwór Absence Of Silence - 61 głosów Przyznam się, że był to mój czarny koń w zestawieniu i choć początkowo nic na to nie wskazywało, zdobył również Wasze uznanie, co zaowocowało przez pewien czas przewodzeniem stawce.


Tuż za podium Ćma (56 głosów) i Folder (54).


Pamiętajmy jednak, że muzyka to nie sport, a Don't Panic nie Eurowizja, dlatego wszystkim artystom należą się brawa, a czytelnikom podziękowanie za udział w ankiecie.

Oddano 505 ważnych głosów. [m]

PS. Post nr 222 :)

14 lipca 2008

Piach pod Powiekami - w terenie


Musisz to mieć! Konkurs!

Uwaga, uwaga! Po raz pierwszy w historii bloga konkurs z nagrodami! Do wygrania wyjątkowe wydanie We Are From Poland Vol. 3 z drukowaną książeczką i brandowanym CD – prawie jak ze sklepu! Powstanie tylko 30 egzemplarzy tej płyty – wszystkie trafią za darmo do wybranych osób (z czego 15 do zespołów, które użyczyły swoich piosenek). Możesz być jedną z nich, ale musisz się trochę wykazać.

Konkurs polega na: 1) napisaniu relacji z dowolnego koncertu lub festiwalu, w którym autor wziął udział, albo 2) przygotowaniu fotoreportażu z koncertu lub festiwalu. Proste? No, nie całkiem, wiem, ale płyty powinny trafić do właściwych osób – tych, które naprawdę kochają muzykę. Pamiętaj, najważniejsze są twoje emocje. W relacji nie musisz rzucać tytułami czy porównaniami do dziesiątków innych zespołów. Opisz, co czułeś/czułaś uczestnicząc w koncercie. Co słyszały twoje uszy, co widziały twoje oczy. Spróbuj zamienić w słowa swoje wrażenia i uczucia. A jeśli wybierzesz wariant drugi, postaraj się zrobić takie zdjęcia, które zaciekawią, rozbawią, oddadzą najpełniej twoje wrażenia z bycia częścią muzycznego wydarzenia.

Konkurs trwa do końca wakacji. Swoje prace nadsyłajcie na adres:
wearefrompoland@gmail.com w temacie wpisując KONKURS. Autorzy najciekawszych dostaną płyty, a ich dzieła ukażą się na stronie bloga. Być może odkryjesz w sobie prawdziwą pasję i zechcesz dołączyć do teamu Don’t Panic?

Powodzenia! [m]


Uwaga! Uwaga! Aby uniknąć nieporozumień - blog dotyczy polskiej muzyki, więc nie nadsyłajcie relacji z koncertu np. Metalliki czy Lou Reeda! Jeśli piszecie relację z festiwalu, oczywiście warto wspomnieć o gwiazdach zagranicznych - ale pamiętajcie, chodzi głównie o polskich wykonawców!

Various Artists: W krainie dźwięków z muz (FDM, 2008)

Powyższa składanka jest wizytówką nowego labelu na polskim rynku muzycznym – FDM. Bardzo cieszy taka inicjatywa, zwłaszcza że przygarnięto pod swoje skrzydła zespoły, które w ostatnim czasie albo wydały interesujące płyty, albo figurowały w mediach jako „nadzieje polskiej sceny alternatywnej”. Wydawnictwo ma ambicje, jak można wyczytać wewnątrz wkładki i na www: wypełnić lukę istniejącą na naszym rynku promując niszowych wykonawców. Myślimy, że uda nam się utworzyć grupę zespołów zaprzyjaźnionych, kierujących się odczuciami i intuicją w tworzeniu oraz ekspresją w wykonaniu, bez względu na rodzaj muzyki - wybór jest oczywiście subiektywny. Jeśli komuś odpowiadają takie założenia, w dziale Kontakt są namiary, gdzie można wysyłać swoje próbki twórczości.

Na płycie znalazło się siedmiu wykonawców; każdy z nich przedstawiony został dwoma utworami. Jednak zanim przejdę do muzyki... Nie wiem kto wymyślił tytuł. Jest dość... nietrafiony. Bardziej kojarzy się z nurtem poezji śpiewanej bądź muzyką relaksacyjną. Złe wrażenie potęguje projekt okładki. Zaorane pole, chmurki i latające płyty kompaktowe. Okropność! Płyta leżąc na półce sklepowej na pewno nie przyciąga wzroku miłośnika muzyki alternatywnej. O zawartości świadczy jedynie podany zestaw wykonawców.

Ponieważ zaprezentowani artyści są dobrze znani z naszych łamów, poniżej krótki zarys utworów, które wybrano na kompilację.

Popo. Zespół od koszmarnego Hello Disco nagrywa coraz lepsze piosenki i coraz bardziej intrygującą muzykę. Na składankę wybrał jeden ze swoich największych killerów, z pysznie zmieniającym się klimatem Magnetic Hall oraz (uwaga!) polskojęzyczną wersję utworu Overdue Love, tu jako Przeterminowana miłość.

Jacek Kuderski przygotował utwory, których próżno szukać na niedawno wydanej solowej płycie. Choć mogłyby się bez problemu na niej znaleźć. To gitarowe, spokojne, leniwe wręcz granie, z lekkimi wpływami macierzystej grupy (Myslovitz). O ile jednak Ludzie honoru bujają błogo, to niestety Muzyka drażni i irytuje. Kuderski nie jest wybitnym wokalistą, lecz w tym utworze wszystko jest na nie: głos, linie melodyczne, tekst, kompozycja. Chyba najbardziej nieudany numer na płycie.

New Century Classics. Nowa wersja Drift Motion przynosi lepszą produkcję, jest bardziej soczysta, słychać każdy dźwięk, instrument. Co dodaje jeszcze większej głębi i dostojności temu ślicznemu post-rockowemu utworowi. Z kolei absolutnie premierowe Congratulate You, Where? było dla mnie magnesem przyciągającym do wydawnictwa. Rzecz wygląda jak zaginiona kompozycja z debiutanckiej EP-ki. Proszę dołączyć ją do playlisty i posłuchać całości. Idealne wtopienie, prawda? Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że zespół w takim razie od ostatniego roku się nie rozwinął. Cóż, firma zapowiada długogrającą płytę zespołu na jesień 2008. Sprawdzimy!

Zerova. Osobiście dla mnie objawienie zeszłego roku. Ekipa z Białegostoku zafascynowana Múm. I dla nich warto zakupić płytę, gdyż dostajemy dwa premierowe kawałki 99 Six oraz Kudos. Laptopowa elektronika, aksamitne akordy gitar i zwiewne wokale. Brzmią rewelacyjne niezależnie od pory dnia i roku. We wkładce oprócz krótkiej biografii ascetyczna informacja „(...) w niedalekiej przyszłości ukaże się ich pierwsza długogrająca płyta wydana na rynku polskim”. Chcę już teraz!

Hatifnats. Nadzieje polskiej sceny indie. Słysząc rozszalałe, wyrwane spod kontroli kaskady gitarowe w Horses From Shellville nietrudno zrozumieć dlaczego. World 2 w nowym miksie nabiera jeszcze więcej przestrzeni i udowadnia, że w nurcie shoegaze’u kapela ma jeszcze wiele do powiedzenia.

Lotyń. Przyznam, że ze wszystkich wykonawców Lotyń jest mi najmniej znany. Gdzieś mignął mi ich album Sukienki Edgara, gdzieś u znajomych wybrzmiał jakiś kawałek, ale... w głowie zostało mi jedynie wspomnienie zespołu takiego trochę rozlazłego, plumkającego na gitarach pioseneczki. I taki jest utwór Układy. Nijaki. Nie to, że zły, ale z gatunku tych, co wpadają jednym uchem i wylatują drugim. Dlatego niemałym zaskoczeniem przyjąłem Podatny na mgły dotyk. Fajna, rozświetlająca piosenkę zagrywka gitarowa przyjemnie świdruje uszy w tym pogodnym utworze. Więcej takich numerów i już nikt nie będzie pamiętał, że kiedyś to był najlepszy polski zespół bez płyty.

L.Stadt. Tu jedynie mamy dwa wycinki z debiutu: Gore i Fagot Eyes. Jednakże przygotowano nowe miksy, dzięki czemu utwory brzmią lepiej, a wokalista śpiewa głosem głębszym, bardziej zmysłowym.

Dla osób, które okazyjnie spotykają się z polską sceną alternatywną, kompilacja będzie bardzo dobrą okazją, by zapoznać się z muzyką rzadko obecną w oficjalnych mediach. Stosunkowo mała liczba utworów premierowych może okazać się niewystarczającą zachętą dla bardziej wtajemniczonych. [avatar]

10 lipca 2008

Obserwator: BiFF

Hej, podobno BiFF grał na festiwalu w Opolu? Ktoś oglądał, ktoś wie, które miejsce zajęli?

Nie, nie, miało być inaczej. Na przykład tak: pewnie wielu z was słyszało w radiu wakacyjną popową piosenkę z wpadającym w ucho refrenem: Zatruj jak Ślązaka jodem/ Gdy z Chorzowa/ Samochodem jedzie latem do Darłowa. Pewnie wielu z was zastanawiało się: a cóż to u licha za dziwadło? Jak do tego podejść? Czy to aby nie zbyt komercyjne/przez/obciachowe? Dociekliwi doskonale już wiedzą, kto stoi za nowym/starym zespołem BiFF. Jego trzon stanowią Hrabia Fochmann znany z płyty, którą w dużej mierze stworzył, czyli Hajle Silesia – Pogodno gra Fochmanna, oraz Ania Brachaczek, która śpiewała na Pielgrzymce psów Pogodno, a wcześniej grała m.in. w Los Trabantos. Nie będziecie pewnie zdziwieni, jeśli znowu padnie nazwa pewnego zespołu na P. Z Pogodna pochodzi również sekcja rytmiczna BiFF-a. Czyżby więc Pogodno-bis? Cóż, mam nadzieję, że powtórki z rozrywki jednak nie będzie, bo styl Pogodna powoli przestaje być zabawny, a zaczyna być męczący.

BiFF ma już ponoć od cholery gotowych piosenek, a o płytę zabijają się wydawcy. Wszystko więc wskazuje na to, że nie ukaże się przez kolejne trzy lata. Nie, nie, tfu, tfu, tego im przecież nie życzę. Stan na dziś jest taki: płyta powinna wyjść w tym roku. A póki jej nie ma, posiłkujemy się majspejsem zespołu; kto wie, czy to nie ostatnia szansa usłyszeć to lepsze oblicze zespołu. Jakoś dziś trzymają się mnie żarty, o tak. Naprawdę warto posłuchać tych numerów – i darujmy sobie ogranego do znudzenia Ślązaka. Weźmy za to Jesienne drzewa. Piosenka jest uroczo chaotyczna i byle jaka (ach, jak oni genialnie udają spontan!), ale posłuchajcie tych wokalnych harmonii, tego prostego riffu, tych wesolutkich handclapsów. I must be waiting for the end of course/ I wolność jesienią/ For the end of course. Zaraźliwa jest ta melodia i świetnie się śpiewa ten refrenik razem z Anią. Przewiduję, że ta piosenka nie wejdzie na płytę:). Komunie dają już przedsmak tego, co wydarzy się na albumie. Folkowa melodyka, mantrowo powtarzany refren, trochę dysonansów i akcentów kowbojskich – jednym słowem przedsmak nadciągającego szaleństwa. I jeszcze Moja dziewczyna z nieco prowokacyjnym tekstem (miłość les?), muzycznie podróżująca w czasie w odległe lata 60. i 80. (dreampopowe refreny z płynącym basem i delikatnie rozmytym gitarowym tłem). Fajne.

I koniec słuchania. Pozostaje tylko czekać na dalsze ruchy BiFF-a. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/brachaczekifochmann

7 lipca 2008

Renton: Take Off (Polskie Radio, 2008)

Pranie mózgów, jakie przechodzili słuchacze radiowej Trójki przez ostatnie dwa miesiące, przypomina mi sceny z filmu One point 0, kiedy to bohater, nie zdając sobie sprawy, że słucha rozkazów przekazywanych przez krążące mu we krwi nanoboty, popada w nałóg picia pewnej marki mleka. Co prawda szef Offensywy, redaktor Stelmach, raczej nie dysponuje tak wyrafinowaną technologią przymuszania, jednak jego euforyczne reklamy musiały skłonić wielu słuchaczy do zakupienia debiutu „rewelacji roku”, grupy Renton. Ja z kolei jakoś tak mam, że gdy ktoś usilnie próbuje mi coś wmusić, zaczynam w przyśpieszonym tempie produkować agresywne przeciwciała. I tak początkowo zamierzałem napisać recenzję miażdżącą Take Off. Potem trochę mi przeszło. Pozostało co prawda wrażenie nabicia w butelkę, ale już bez wielkiego gniewu, ponieważ wydaje mi się, że przy swoim szlachetnym zapale do promowania polskiej muzyki, redaktor Stelmach sam się nabił w tę butelkę, głosząc wszem i wobec, ze mamy do czynienia z objawieniem roku.

Nie mamy. Renton to przyzwoity zespół, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a Take Off to płyta rzemieślniczo poprawnie zrobiona. W rzemiośle przecież o to chodzi: dostajesz recepturę, dokładne wskazówki co i jak masz zrobić, i starasz się zrealizować je tak dobrze, by stworzyć kopię jak najbliższą wzorcowi. Marcin Gajko, „trójkowy” realizator płyty, pozbierał różne modne obecnie na Wyspach Brytyjskich patenty brzmieniowe (od Maximo Park, przez Keiser Chiefs, po Bloc Party) i wyprodukował brzmienie solidne, równe i niestety, nieprzekonujące. W efekcie Renton z płyty to taki kotek z obciętymi pazurkami: próbuje drapać, ale nie zostawia żadnych śladów. A szkoda, bo muzyka, która nie zostawia śladów, bardzo szybko ląduje w koszu zapomnienia.

Płyta zapowiada się początkowo na kawał przebojowego rockowego grania. I nawet tak jest, Lover’s Game czy Hey Girl to sympatyczne, prościutkie kawałki do tańca i podskakiwania na koncertach. Jednak kiedy słucha się ich po raz piąty czy dziesiąty – a większość utworów brzmi niemal identycznie – zaczyna się mieć tej „przebojowości” serdecznie dosyć. Wokalista, Marek Karwowski, dysponuje charakterystycznym, głębokim głosem, który pewnie podoba się żeńskiej części publiczności (zwłaszcza tej jeszcze bez dowodu osobistego), jednak to co z nim wyczynia niekoniecznie musi zachwycać bardziej wybredną resztę słuchaczy. To namiętne wibrato a la HIM czy The Rasmus, te okropne „ojczenia” wyciągane w końcówkach zdań – to mnie wkurza, to mi psuje przyjemność obcowania ze skądinąd lekkimi, wakacyjnymi piosenkami.


Jeszcze o kompozycjach. Dokucza powtarzalność motywów i schematyzm kompozycji. W Lazy Wild próbowano tę monotonię przełamać solową partią trąbki, która – choć sama w sobie ładna - pasuje tam jak pięść do nosa. W Walk Aside wydaje się, że zespół wreszcie porzuci prostą ścieżkę i zagra nieco inaczej. I rzeczywiście, zwrotki robią niezłe wrażenie intensywną rytmiką, jednak wszystko kładzie beznadziejny, tandetny refren. Renton pokusił się też o napisanie ballady (Drifted) i nie wyszło mu to na dobre. Podobne twory może się i sprawdzają w repertuarze zwycięzców „Idola”, ale w wykonaniu Rentona wypada to naprawdę żałośnie. Płyta zawiera trzynaście utworów i mógłbym jeszcze ciągnąć wyliczanie tego, co mi się nie podoba, ale może czas wspomnieć o tym, co jest niezłe. A takie lepsze kąski da się wyłowić, choć praca to niewdzięczna. Stawiam na No Milk z sympatyczną „lajtową” gitarą i fajnymi wstawkami klawiszy, She Was To Love Me – ze względu na odważną i jedyną niestety próbę zagrania gitarowej solówki, This Is Not The End, bo mimo łkającego wokalu piosenka ma przyjemną i zapadającą w pamięć melodię, no i na koniec You Are In Charge – jedyny numer, który emanuje prawdziwą, niepowstrzymywaną energią, wspieraną nieśmiałymi próbami eksperymentów studyjnych (efekt przerywającej wtyczki), choć w końcówce bardzo blisko do plagiatu z Bloc Party.

Teksty? Hey girl come closer/ I wanna drink stories from your lips/ Hey girl come closer/ I wanna touch your soul through your skin. Ten fragment mówi o nich wszystko. Nie jestem targetem dla tego produktu, więc trudno mi doznawać przy takich wersach jakichś wrażeń czy wzruszeń. Typowe piosenki o dziewczynach i chłopakach, niestety bez cienia oryginalności czy śladu wkładu poetyckiego. Anglosaski standard, czyli bla bla bla o niczym. (Przepraszam, jeśli uraziłem kogoś, dla kogo te teksty mają jakieś emocjonalne znaczenie. Gruboskórny jestem, ot co).

I co, jak wypada Take Off? Dziejowo? Nie sądzę. Rewolucyjnie? No fuckin’ way. To może chociaż jest to płyta, która rozkręci imprezę? Może dwie piosenki. I raczej wybrałbym coś z Silent Alarm Bloc Party. Rzemiosło jest okej, naprawdę. Dobrze wykonany stołek czy strugane w drewnie łyżki to przydatne rzeczy. Tylko czy o ich twórcach chcemy cokolwiek wiedzieć? [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/rentonrox

2 lipca 2008

Muzyka a Biznes 2.0 – relacja z konferencji

W kwietniu bieżącego roku w Warszawie miała miejsce konferencja Muzyka a Biznes 2.0. Była to druga edycja imprezy, która ma na celu ujawniać młodym (i nie tylko) ludziom zasady działania biznesu muzycznego: promocji, wydawania płyt, organizacji koncertów i pieniędzy, które się z tymi wiążą. Organizatorem konferencji była warszawska Szkoła Główna Handlowa.

Pierwszym punktem („Horror czy show? Prezentacja dotycząca organizacji koncertów”) wydarzenia była wizyta Michała Zioło z agencji koncertowej Good Music Productions. Przedstawił on audytorium MAB zasady działania swojej agencji, udzielił rad jak dobrze zorganizować koncert artysty zagranicznego w naszym kraju, powiedzia, jakie koszty się z tym wiążą oraz pochwalił się jakich artystów do Polski ściągnęło Good Music Productions. Prezentację należy uznać za w miarę udane, jednakże momentami bywało nudnawo.

Punkt następny i najważniejszy. Już kilka dni wcześniej, gdy ogłoszono program tegorocznej edycji MABu, ten panel dyskusyjny uznano za najważniejszy. Oto obok siebie usiadły bardzo wpływowe postaci ze świata mediów, krytyki muzycznej i muzyki - Piotr „Makak” Szarłacki z Antyradia, Agnieszka Szydłowska (niezapowiedziana wcześniej) z radiowej Trójki, lider zespołu Ścianka Maciej Cieślak, były naczelny portalu Porcys i ekslider grupy The Car Is On Fire, a obecnie pełniący funkcję naczelnego magazynu muzycznego Pulp Borys Dejnarowicz oraz kontrowersyjny krytyk muzyczny Andrzej Buda. Zderzenie tak różnych osobowości już na papierze, a raczej na ekranie komputera, wyglądało intrygująco. Temat dyskusji również ciekawy – „Rola mediów w kształtowaniu gustów muzycznych (kiedyś i teraz)”. Spotkanie prowadził Antek Opolski z Radia Bis.

Dyskusja była burzliwa i nierzadko wymykała się spod kontroli. Tematami w niej poruszanymi były m.in. małe zainteresowanie muzyką alternatywną wśród szerszej publiczności, marny poziom dziennikarstwa muzycznego oraz porównanie obcowania z muzyką w Polsce i na Zachodzie. Próbowano także rozgryźć fenomen grupy Feel, która przez długi czas wiedzie prym w zestawieniach najlepiej sprzedających się płyt w naszym kraju, i zastanowić się czemu tej katowickiej grupie udało się odnieść gigantyczny sukces komercyjny, a poznańskim Muchom, stojącym na o wiele lepszym poziomie artystycznym, takiego sukcesu osiągnąć się nie udało. Wśród uczestników prym wiedli Borys Dejnarowicz, który postulował przedstawienie w masowych mediach „jak najszerszego krajobrazu muzycznego i kulturowego” oraz Agnieszka Szydłowska, która była niezadowolona z faktu, iż w Polsce brakuje mediów, które dawałyby szansę propozycjom bardziej wartościowym i wyrafinowanym pod względem artystycznym. Swoje zdanie w tym temacie wyrazili również Maciek Cieślak, który uważa, że dziennikarz muzyczny powinien być pewnego rodzaju pośrednikiem pomiędzy twórcą a odbiorcą, Andrzej Buda, który przytoczył garść danych statystycznych oraz „Makak”.

Podsumowując - bardzo ciekawa dyskusja, pokazująca że w Polsce jest potrzeba dyskusji na temat tego zagadnienia. Całości możecie wysłuchać na
www.mab.art.pl

Punkt trzeci. „Promocja! Promocja! Promocja. Spotkanie z menagerami polskich zespołów”. Tymi menagerami byli Mirosław Olszówka – sprawujący pieczę nad Voo Voo oraz Maciej Pilarczyk – pod którego kuratelą są Cool Kids Of Death i Myslovitz. Do debaty włączył się także Piotr Stelmach z radiowej Trójki. Dyskusja pokazała prawdziwe oblicze zaproszonych gości. Zdystansowany i racjonalny Olszówka oraz emocjonalny i posługujący się nielogicznymi argumentami Pilarczyk, który nie uznał za stosowne wyłączyć swojej komórki w trakcie trwania panelu (!). Jego wymiana zdań ze Stelmachem, sprawiła, że czułem się zażenowany, że tak dobrymi zespołami, jakimi są CKOD i Myslovitz, zajmuje się tak niesympatyczny człowiek. Ale może to tylko moja opinia. Z dyskusji wyniknął właściwie jeden główny wniosek – trudno jest menagerować zespołom w Polsce, ale przy dużej ilości pracy i zaparcia jest to praca, z której można czerpać i satysfakcję, i pieniądze.

Punkt czwarty, ostatni. „Muzyka na ekranie – projekcja filmu o tematyce muzycznej”. Organizatorzy wybrali dokument o festiwalu w Glastonbury, co było dobrą decyzją sądząc po skupieniu osób ten film oglądających. Dzieło momentami zabawne, momentami wstrząsające. Świetnie zrealizowane, zawierające dużo fragmentów koncertów z festiwalu i wypowiedzi publiczności i organizatorów. Przeszkadzał tylko brak napisów polskich (lub choćby nawet angielskich), co sprawiło, że osoby nie znające angielskiego w stopniu zaawansowanym mogły mieć problem ze zrozumieniem, często nasyconych slangiem, wypowiedzi.

Reasumując: świetna inicjatywa, świetna organizacja. Należą się podziękowania SGH, Niezależnemu Miesięcznikowi Studentów SGH Magiel, uczestnikom paneli oraz publiczności, która tak tłumnie stawiła się na konferencji. Zapowiadana jest już następna edycja Muzyki a Biznes, należy mieć więc nadzieję, że zostanie przygotowana na takim samym wysokim poziomie. [camel]


Zdjęcie: materiały konferencyjne MAB.

Wieści z mik.musik! Complainer kończy płytę i zapowiada koncerty

Jak doniosły nasze służby wywiadowcze, zespół The Complainer&The Complainers kończy ostatni etap nagrań nowej płyty! W katowickim Cyberstudio realizuje je Zbyszek Olko. Wcześniej zespół pracował nad nowymi utworami w różnych miejscach Europy, część opracowując w podróży, w prywatnym studiu Wojtka Kucharczyka oraz ogrywając i testując nowe utwory na koncertach, od Moskwy po Londyn. Nowapłyta będzie nosić tytuł Power! Joy! Happiness! Fame!, a jej premiera planowana jest na październik tego roku. Udział w nagraniach bierze także kwartet smyczkowy pod wodzą Piotra Steczka (Aukso, Esus). Piotr jestrównież autorem aranżacji smyczkowych na krążku. Na albumie znajdą się znane z koncertów grupy utwory tj.: Lovesexy Pt.3, Metka czy Melting Man, jak i zupełnie nowe, nie ujawniane wcześniej kompozycje.

Koncertowa działalność zostaje więc ograniczona, ale nie zawieszona. Oto miejsca, gdzie w najbliższym czasie będzie można spotkać Complainersów:

- 26 czerwca, Galeria Szara, Cieszyn; Strefa/Zona AV w związku z wydaniem przez galerię DVD różne not-so-top-secret działania, które prezentując działania audiowizualne, wydatnie ukazują działalnośćTCS. Gościnnie wystąpi też 8rolek
- 27 lipica, Fląder Pop Festival, Gdańsk, koncert zamykający 3-dniowy nadmorski festiwal
- 7 sierpnia, Something Must Break/Off Festival - otwarcie specjalnej wystawy powstałej we współpracy z Off Festivalem. TCS na czas tejże wystawy obejmą we władanie kamienicę na mysłowickimrynku!

Zespół wznowi regularne koncerty wraz z planowaną na jesień intensywną trasą koncertową związaną z wydaniem nowej płyty.

Loco Star: Herbs (Kayax, 2008)

Kayah zrobiła dobry interes przyjmując pod skrzydła swojej wytwórni zespół Loco Star – chociaż niekoniecznie przekładający się na sukces finansowy – Herbs to najlepsza electropopowa polska produkcja tego roku. A konkurencja w tej niszy robi się coraz większa, mamy przecież DigitAllLove, Husky, Novikę, Oszibarack czy Miloopę (dwie ostatnie formacje wydały nowe płyty w tym samym czasie co Loco Star). Z tej grupy (dziwnym trafem w większości ulokowanej we Wrocławiu) to właśnie Loco Star ma szansę odnieść największy sukces rynkowy. Złagodzone brzmienie, bardziej miękkie i ciepłe w porównaniu z suchotniczą elektroniką debiutu oraz naprawdę znakomite kompozycje, których wykonanie nie pozostawia wiele do życzenia – to zdecydowane atuty Herbs. Zmysłowy, piękny głos Marsii, świetne melodie, pomysłowe połączenie shumanizowanej elektroniki z żywymi instrumentami – oto cechy nowoczesnego i pożądanego dziś alternatywnego popu. Do tego dołóżmy bajkową, intrygującą oprawę plastyczną albumu. Tak, te Zioła powinny się przyjąć na całym świecie.

Zaskakują już pierwszym nagraniem, Understand It All. Piosenka zaśpiewana jedynie z akompaniamentem harfy przywodzi na myśl jedno z wcieleń Bjork. W utworze tytułowym z zapartym tchem śledzi się rozwój kompozycji, która z każdą zwrotką nabiera oddechu, dodatkowych partii instrumentów perkusyjnych (za zestawem niezawodny Macio Moretti) i wokali. Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że to najbardziej zapadająca w pamięć melodia z tej płyty. Wiele razy zasypiałem z nią blisko ucha, a kiedy się budziłem, ona nadal brzmiała odległym echem. W Arps zespół podaje fajny, choć bardzo prosty bas, który obudowuje coraz to nowymi dźwiękami; znowu świetna robota Morettiego, plus za klimatyczne przestery gitary. Wokal Marsii nabiera tu niemal soulowej żarliwości. Gunshot Glitter zabiera nas w rejony smoothjazzowego ambientu z łagodnymi partiami trąbki Tomasza Ziętka (druga podpora Loco Star, znany między innymi z Pink Freud). Potem Steppin’, bardzo mocny punkt płyty, obok Herbs ścisła czołówka. Świetny staroszkolny beat obłożony kląskającymi efektami i genialny wręcz wokal, który mógłby się wydobywać z gardła czarnoskórej divy soulu. In Music We Trust przynosi porcję tanecznego popu kojarzącego się dość wyraźnie z Roisin Murphy. It’s Not Over z kolei to prześliczna i wzruszająca (nie bójmy się okazywania uczuć!) piosenka z oszczędnym akompaniamentem fortepianu i nastrojowo brzmiącym wibrafonem Pawła Nowickiego (ostatnio Kobiety). Jedynym nieco mniej ciekawym utworem jest zamykający płytę Elusive – chociaż bogato zaaranżowany (akordeon, trąbki) nie robi już takiego wrażenia jak poprzednicy. Co nie znaczy, że jest to słaba piosenka. Na tej płycie nie ma słabych piosenek.

Znakomita płyta. Loco Star to – w swojej kategorii – gwiazda światowego formatu. A Herbs – bardzo mocny kandydat do pierwszej piątki płyt roku 2008. [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/locostarmusic

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni