29 marca 2009

New Century Classics: Heart With Four Rooms EP (wyd. własne, 2009)

Zrobiło się zamieszanie. Kto był bardziej obeznany w najnowszych dokonaniach zespołu z zapartym tchem oczekiwał na Natural Process – pierwsze długogrające wydawnictwo New Century Classics nagrane dla FDM Records. Premiera miała być tuż-tuż, w pierwszych tygodniach nowego roku. Zamiast tego światło dzienne ujrzała EP-ka Heart With Four Rooms. Zespół na majspejsowym blogu wyjaśnia, że premiera z przyczyn od nich niezależnych musiała się opóźnić (FDM dało ciała? Czy oznacza to również, że dłużej poczekamy na płyty Popo i Zerovy?). Trasa koncertowa została zabukowana, podczas niej miano promować nowe wydawnictwo, a tu lipa... Wyjściem z tej sytuacji było szybkie skomponowanie i wydanie własnym sumptem omawianej dziś EP-ki. Warto dodać, że są to całkowicie nowe kompozycje, powstałe niezależnie od tych, które znajdą się na pełnowymiarowym albumie.

Ten wielonarodowy skład (choć dla mnie i tak zostaną krakusami) kontynuuje drogę obraną na poprzedniej EP-ce. W skrócie: mamy do czynienia z platynowo-irydowym wzorcem mogwaiowego post-rocka. A więc gitarowe pejzaże, elegancka praca perkusji, oniryczne organy Rhodesa. Artyści tworzą muzykę, przy której chce się stanąć na szczycie Tarnicy, rozwinąć skrzydła i polecieć. Ku wolności, ku przestrzeni, byle wyzwolić się z korzeni grawitacji i wygrzać twarz w ciepłym słońcu. Taki jest otwierający Room One. Spokojny, lekko patetyczny, pełen gracji. Na sprawdzonych patentach oparto Room Three. Delikatna elektronika towarzyszy rozedrganej gitarze stopniowo przechodzącej w typową dla tej stylistyki ścianę dźwięku. Najpiękniejszy w zestawie Room Two zawiera motywy, które stają się znakiem rozpoznawczym zespołu - partie wiolonczeli. A utwór z miejsca awansuje do najwybitniejszych dokonań tej młodej kapel. Ostatni kawałek Room Four jest zmienionym nie do poznania - przez remiks zespołu Zerova - utworem pierwszym. Cóż, nasi mistrzowie laptopowej elektroniki tak naznaczyli kompozycję swoim piętnem, że równie dobrze mogło to być ich regularne nagranie.

Jestem nieczuły na ewentualne głosy, że w post-rocku w takiej formie powiedziano już wszystko i każde kolejne zespoliki przybijają jedynie gwóźdź do trumny gatunku. Wcale nie czuję się komfortowo ze świadomością, że aby zobaczyć takie formacje na żywo trzeba czekać kilka lat na jedyny w Polsce koncert gwiazdy światowego formatu i akceptować reguły festiwalowe. Fajnie, że w naszym kraju są zespoły pokroju NCC czy California Stories Uncovered (chłopaki, żyjecie???), które można spotkać w dusznych klubach na kilkadziesiąt czy kilkaset osób w niedalekim mieście, na wyciągnięcie ręki. Ta muzyka kapitalnie brzmi w takim "przyjacielskim" gronie!

Cztery kardiologiczne pokoje do doskonały aperitif przed głównym daniem. Do którego, mam nadzieję, bliżej niż dalej. [avatar]


Strona zespołu: www.myspace.com/newcenturyclassics

28 marca 2009

Kumka Olik: Jedynka (Universal, 2009)

Grrr, swędzi mnie moja niezal-skóra, kiedy mam pisać o debiucie tego zespołu. Reprezentują oni wszystko to, czego nienawidzi prawdziwy indie-bloger: podpisali kontrakt z dużą wytwórnią, mają profesjonalny klip i stylistę, który radzi im jak się ubrać i jakie pozy przybierać na zdjęciach, wystąpili w Opolu oraz w TVP, można na nich głosować esemesem, a ich piosenka podoba się nawet „wykształconym słuchaczom Trójki”. Do tego ich strona myspace zaczyna się tak: „Booking... management... prasa...”. Jezu, sztab ludzi zatrudnionych po to, by zrobić z tych smarkaczy gwiazdy.

Wyrzućmy jednak uprzedzenia przez okno i skoncentrujmy się na najważniejszym, czyli muzyce. Kumka Olik to tacy polscy Arctic Monkeys (wiem, że nienawidzicie, kiedy zaczyna się recenzję od „to tacy polscy...”; trudno). Są młodzi – bardzo młodzi – bezczelni, hałaśliwi. Grają rokendrola, więc wszystko to jest na właściwym miejscu. I grają go całkiem porządnie, z wykopem, żywiołowo. Płyta jest krótka i zawiera sporo chwytliwych melodii. Do tego zaśpiewana, czasem wykrzyczana, po polsku. Póki co wszystko gra i furczy. Schody zaczynają się wtedy, kiedy człowiek wsłucha się w tę płytę, przejdzie do porządku dziennego nad fajnością brzmienia i zauważy, że na Jedynce tak naprawdę nie ma czego słuchać, a styl Kumka Olik opiera się na bardziej lub mniej zakamuflowanych „inspiracjach” (zwykle mniej). Takie Grzeczne dziewczynki czy Się nie dowiesz to kalki z Cool Kids Of Death, a Bardziej postaraj się na kilometr zalatuje plagiatem skądinąd kapitalnego numeru The Hives Hate to Say I Told You So (dowód pod recenzją). Zerżnięte wszystko: riff, wokal, nawet charakterystyczne brzmienie perkusji. Na szczęście Universal ma dobrych prawników, więc naszym chłopcom z Mogilna krzywda raczej się nie stanie. Luz, w końcu żyjemy w takich czasach, że wszystko się twórcy miesza w głowie, tak że trudno stwierdzić, która myśl jest moja, a która cudza.


Podobają mi się na tej płycie dwie piosenki, włączają mi się czasem w głowie. A są to: Koduję, w którym to numerze pobrzmiewa jakieś niejasne wspomnienie Piosenki młodych wioślarzy Kultu (i tu rzeczywiście możemy mówić o szlachetnie pojętej inspiracji – tylko czy KO znają historię polskiego rocka na tyle, by mówić o świadomym nawiązaniu?), oraz Miasto was nie lubi – ot, taki bezpretensjonalny rockowo-taneczny numer z ładnie pracującymi gitarami i basem. Czasem podoba mi się też Korkociągnik (też mi się kojarzy, ale nie chcę już ciągnąć tego wątku, bo dygresja byłaby bardzo obszerna i obejmowała co najmniej trzy zespoły). Ten kawałek pokazuje elastyczność grupy i otwartość na zabawy z brzmieniem. W ogóle to BRZMIENIE (wiem, jak bardzo nie lubicie tego słowa) robi całą płytę. Nie sposób nie pochwalić realizatora dźwięku i producenta, spisali się bardzo dobrze. Muzyka jest miło przybrudzona, a jednocześnie doskonale klarowna i nieodparcie dynamiczna. Brawo.

Aha, są też jeszcze teksty. Jak na mój gust większość z nich to taki misz-masz pisany na kolanie: bez ładu i składu (i składni). Oraz sensu. Sporo błędów językowych, jak choćby te koszmarne zdania: Muszę biec, szarpać się, oczekiwań druczku sprostać; Dzisiaj nie ponosi mnie odpowiedzialność – nie sądzę, żeby był to świadomy zabieg, raczej niedbalstwo i brak językowej sprawności (książek się nie czytało, co?). Nie będę się tego jakoś specjalnie czepiać, w końcu po takiej muzyce nikt nie oczekuje poezji wysokich lotów. Wokalista braki tekstowe nadrabia ekspresją i arogancją prawdziwego rokendrolowca – i to jest w porządku.

Jedynka ani nie powala na kolana, ani nie żenuje. Jest to dobry produkt dla młodzieży, stanowiący interesującą alternatywę dla gówna krajowej produkcji lejącego się z radia i telewizora. Wolę, żeby młodzi słuchali Kumka Olik niż chłamu, którego nazw przez szacunek dla czytelników nie będę wymieniać. Zobaczymy, czy zespół pójdzie drogą wspomnianych Arctic Monkeys i na drugiej płycie pokaże się z dojrzalszej, a przede wszystkim bardziej oryginalnej strony. Wierzę, że tak będzie. [m]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/kumkaolik

Co wam się bardziej podoba?


Kumka Olik...



…czy The Hives?



Ja stawiam jednak na The Hives.

25 marca 2009

Nowytwór: Endorfina (wyd. własne, 2009)

Pod hasłem Nowytwór kryje się kolejny home-made projekt. Mózgiem "czteroosobowej kapeli z jednym członkiem" jest Łukasz Jarosik. Jak sam podaje, to nie jest jego pierwsze wcielenie muzyczne, w przeszłości dał się poznać jako autor paru innych solowych projektów. Nasuwa się więc pytanie: skoro nie mamy do czynienia z debiutem, a dzieło jest dostępne na last.fm - jak można nazwać się Nowytwór? Da się wymyśleć coś bardziej obciachowego? Kojarzy się brzydko z nowotworem (co nie ma żadnego związku z prezentowaną muzyką). Ewentualnie autor sam nie ceni zbyt wysoko swojej twórczości i upchnął ją pod byle jaką nazwą. Zresztą, mniejsza o to.

Na zdjęciach na myspace Łukasz pozuje z różnymi instrumentami. Słuchając płyty trudno mi ocenić, ile dźwięków wygenerował komputer, a ile własnych ścieżek wprasował w software muzyk (po prostu się nie znam). Efektem jest 13 instrumentalnych kawałków, mniej lub bardziej zróżnicowanych. Największą wadą albumu jest płaska perkusja. Brzmi plastikowo (automat?) i okropnie spłyca utwory. Ogólnie całość jest bardzo wygładzona. Gitara elektryczna gra, ale nie kopie. Efekty elektroniczne zróżnicowane, umiejętnie zastosowane, ale nic ponad to. Jedynie dźwięki gitary akustycznej gdzieniegdzie spulchniają kompozycje. Dokonania Łukasza przypominają mi debiut Ratatat, jednak mimo zróżnicowania pomysłów brakuje muzyce finezji. Oczywiście są lepsze momenty. Króciutkie 05 to sympatyczny akustyk z ciekawym pogłosem. 09 przywołuje plemienne skojarzenia, a w 08 odzywa się znane z post-rockowych produkcji rzężenie. Głębszy bas i laptopową elektronikę słychać w 11 kawałku.

Endorfina wydaje się zaledwie wprawką muzyka, szkicownikiem. Utwory są silnie naznaczone piętnem procesora komputerowego. Już wiem, gdzie jest miejsce dla takiej twórczości. W radiowej Trójce są audycje, w których po kilkunastu minutach wchodzi muzyczny przerywnik i redaktorzy czekają na głosy telefoniczne słuchaczy. Jako dźwiękowe tło w takim przypadku Endorfina doskonale spełniłaby swoją rolę. Nie angażuje uwagi, nie odrzuca banałem i płynie sobie przez eter, i płynie... [avatar]

Strona artysty:
http://www.myspace.com/nowytwor

24 marca 2009

Helicobacter: Helicobacter EP (wyd. własne, 2009)

Gdyński zespół pojawił się już w Obserwatorze rok temu. Wydawało się, że grupa z 11-letnim stażem wreszcie złapała wiatr w żagle. Przyzwoite demo, wyróżnienia na znaczących festiwalach, zainteresowanie ze strony radiowej Trójki... Rok później wciąż nie mogą pochwalić się długogrającym debiutem; na pocieszenie dostajemy klasyczną czwórkę.

Helicobacter to zespół gitarowy. Blisko im do wyspiarskiego grania, ale jeszcze bliżej do klimatów mysłowickich. To nie zarzut. Ekipa Artura Rojka na podobnych patentach ugruntowała swoją solidną markę. Dla gdynian to jedynie punkt wyjścia. W omawianych kawałkach czuć szkołę made by Interpol. Nie, nie - nie grają jak nowojorczycy. Mam na myśli bardziej pewną filozofię grania, charakterystyczne pasaże akordowe i wzajemne przenikanie się gitar. Przy czym muzyka jest pełna światła, świeżego oddechu; brak spodziewanego zaduchu mimo niewesołych tekstów (Przez życie). Czasem chłopaki pozwolą sobie na masywniejsze dźwięki. Tytułowy Helicobacter przyjemnie szarpie obniżonym basem, towarzyszy mu całkiem zadziorny riff. Ukłon w stronę Placebo? Czemu nie?!

Fajnie, że śpiewają po polsku. I fajnie, że teksty doskonale brzmią po polsku. Nie mam wrażenia sztuczności i toporności. Może dlatego, że wokalista Kuba Krzyśków śpiewa nieco zmęczonym głosem? Albo dlatego, że posiada ujmujący ciepły, zachrypnięty głos? Pisze teksty, które nie odrzucają? Zdarza mu się popełnić rymy częstochowskie - wynagrodzeniem są znajome dla większości sytuacje (I nie mówcie do mnie kolorami/ Bo poruszam się nocami/ I chodzę spać za późno). Druga strona kabla to nietypowy liryk miłosny. Dobieranie spodni to mało romantyczny sposób okazywania uczucia, ale czy w spełnionym związku nie o to chodzi?

Szkoda mi zespołu. Są za "starzy medialnie", by w błyskotliwy sposób wypłynąć na powierzchnię. Już za późno na parkietowe wymiatacze, chyba także nie zależy im na hiper-przebojowści. Z muzyki Helicobactera wyziera dojrzałość i solidność. Czyli całkowite minięcie się z oczekiwaniami młodzieży. Ta oczekuje hymnów pokoleniowych, buntu i prawd objawionych. Pokolenie trzydziestoparolatków nie ma czasu na nowinki. Dodatkowo będzie utyskiwać, że wszystko to już było przerabiane setki razy. Nie chciałbym, aby kapela uzyskała status "zespołu szanowanego, ale nie słuchanego". Helicobacter gra solidnie, tworzy porządne, siarczyste kompozycje, ale brakuje mu przeboju z prawdziwego zdarzenia, któryby zostawił ślad w głowach słuchaczy na dłużej. Zespół mający najnormalniejszego w świecie pecha? Obym się mylił. Zbyt fajna muzyka, by tak sobie przepadła. [avatar]

P.S. Kapitalna okładka! Ktoś wie, gdzie jest to miejsce?

Strona zespołu: http://www.myspace.com/helicobacterpl

22 marca 2009

Obserwator: Nude Ants

O zespole póki co wiem tylko tyle, że jest z „Poland, Holandia” – nie powiem, Myspace czasem mnie potrafi zaskoczyć :) Mniejsza o aktualne miejsce zamieszkania, ważne, że te Nagie Mrówki mają coś do powiedzenia, a ich muzyka jest całkiem oryginalna i intrygująca. Na uwagę zwraca dobrze wykoncypowane, niemal organiczne połączenie brzmień elektroniczno-elektrycznych z akustycznymi. Plus dziwne, zagadkowe teksty i spora ekspresja wokalna kolegi za mikrofonem.

Na majspejsie znajdziecie kilka piosenek, spośród których pierwsza do zapamiętania to Kocur. Dynamiczne zwrotki i słodkie, niemal soulowe refreny. Do tego trochę przyjaznych bitów, ciepłe dźwięki rhodesa i ekspresyjnie podająca rytm gitara akustyczna. Tekst sprawia trochę kłopotu: najpierw jest coś o obcym kocie w łóżku, natomiast w refrenie słyszymy słowa Zestarzeć się godnie, by nie karmić się wstydem/ Stojąc tuż przed Bogiem. Jakieś pomysły na interpretację? Prawdziwym hitem jest Sato Mato, z tym zasysającym rytmem, wokalem trochę pod Kodyma i refrenem nawiązującym do Kiev Office (czyżby nowy nurt w polskiej alternatywie?). Świetne połączenie electro i czadowych wokali – dzieje się całkiem sporo! A jeszcze więcej wyprawia się w nieźle pojechanym rytmicznie Traff. Gęstwina poplątanych „mechanicznych” odgłosów tworzy unikalną całość. Wątek kontynuują Wywrotki – pochłaniając wszechogarniającą siłą rytmu i katarynkowych klawiszy wywołujących lekko surrealistyczny klimat: Wywróć mnie na lewą stronę/ Śmiało!/ Bo właśnie dzięki tobie/ Na nowo się urodzę. Na zakończenie proponuję urokliwy akustyczny temat Libel. Tomku Siemianowski – wielkie brawa za wokal! Po tej piosence czuję się odprężony i zrelaksowany.

Z opisanych utworów demo wyłania się zespół dojrzały i z pomysłem na swoją muzykę. Założę się, że paru czytelnikom wpadną w ucho i na długo zostaną w pamięci. [m]


21 marca 2009

20 marca 2009

Bajzel: Miłośnij (Biodro Records, 2009)

Bajzel powraca z drugą płytą i sprawia mi nią wielką niespodziankę: bardzo przyjemną niespodziankę. A nawet kilka. Po pierwsze: śpiewa po polsku! I to wszystko, udowadniając, że nieobca jest mu zabawa słowami i ich znaczeniami. Po drugie: płyta jest o wiele lepsza muzycznie, bardziej urozmaicona, poszczególne piosenki zapadają w pamięć – w porównaniu z debiutem, na który złożyły się utwory bardzo do siebie podobne, jest przebojowo i kolorowo. Po trzecie wreszcie: utwory są bardziej przemyślane, często składają się z kontrastujących ze sobą elementów. Wszystko też lepiej brzmi: dynamicznie i rokendrolowo, a podkłady nie nużą monotonią.

Bajzel ciągle brzmi jak Perry Farrell, kiedy wysila struny głosowe w numerach bardziej żywiołowych. Tym razem odkrywa też inne swoje oblicze – powiedzmy, że balladowe. W tych spokojniejszych momentach kojarzy się z Budyniem (Jackiem Szymkiewiczem z Pogodno). No właśnie, te wolniejsze kawałki to prawdziwe perełki. Bardzo mile mnie zaskoczyły te fragmenty płyty, kiedy Bajzel śpiewa sobie leniwie przy akompaniamencie gitary akustycznej lub surfowo pobrzmiewającej elektrycznej (genialny Nie znikaj, oniryczny, przepiękny Sen o tobie, piosenka tytułowa z wyciszonym wstępem). Osobne zdanie lub dwa na temat Żalu, czyli fantastycznego duetu z Misią Furtak (frontmanki międzynarodowego tres.b). Już od pewnego czasu jestem jej fanem, a gościnny udział u Bajzla mogę podsumować tylko tak: Misia, śpiewaj jak najwięcej po polsku, bo chce się tego słuchać na okrągło! Żal to zresztą fajny przykład lirycznej, miękkiej strony tej płyty, która opowiada o miłości i rozstaniach. O tym jednak za chwilę.

Bajzel nie byłby sobą, gdyby nie przygrzał porządnie na swojej zadziornej gitarze. Najbardziej przebojowy jest utwór Wsioryba – porywający, wesoły, ze świetnym riffem i refrenami, którym trudno się oprzeć. Bajzel lubi się powygłupiać, mrugnąć okiem w kierunku słuchacza, i tak w Szparagach wybijają się „góralskie” wokalizy, a Maniana to pastisz muzyki latynoskiej z odpowiednim fiestowym rytmem, napieprzającymi gitarami i komicznymi „meksykańskimi” wokalami. Szaleństwo! A to przecież jeszcze nie wszystko. W Wypluj mnie mamy konkretny gitarowy czad oparty na nowofalowym rytmie, w Nie znikaj pojawia się klasyczny grunge’owy motyw gitary i basu, a to dość długie nagranie kończy niesamowita jazgotliwa kawalkada nakładanych na siebie motywów, kojarzących się np. z Sonic Youth. A w Miłośnij w ziemię wgniata ciężki riff, który znienacka przechodzi w bezkompromisową punkową nawalankę.

Tekstowo jest również bardzo fajnie. Bajzel często bawi się słówkami wykorzystując ich podobne brzmienie, nawet jeśli nie ma to większego sensu (Pomorze – pomoże). Jest trochę o zakochaniu, trochę o zrywaniu. Może i nie są to słowa wyrafinowane, ale podobają mi się: Nie znikaj kochany świecie mój/ Piosenkę tę składam do twych stóp. Albo: Jesteś niczym/ Płonąca Puszcza Białowieska/ Jesteś wspomnieniem, z którym czas najwyższy skończyć. Czy jeszcze ostrzej: Koszmarny śnie nie dołuj mnie/ Wypluj mnie wypluj mnie/ Przeklęty śnie nie wkurwiaj mnie/ Bo coś tu się stanie. Czy wreszcie rozbrajające: Muszę zmienić mój metabolizm/ Bo ta maniana mnie w mordę boli.

Po prostu: płyta jest świetna. Świeża i zabawna. Energetyczna i zamyślona. Dla mnie bomba. [m]


Strona artysty: www.myspace.com/bajzel

15 marca 2009

pAMBUK: pAMBUK (Psychosound Records, 2009)

Są zespoły, które - choć mają dobry repertuar i pomysł na swoją muzykę - ciągle mają pod górkę. Krakowski Pambuk jest jednym z nich. W 2007 roku wszystko wydawało się proste, latem została nagrana debiutancka płyta i rozpoczęły się poszukiwania wydawcy. I tu zaczęły się schody. Nikt nie chciał przygarnąć Pambuka, chociaż właściwie wszystko było zrobione, tylko tłoczyć płyty i drukować okładki. Chłopaki zniknęli na dlugi rok i nagle odezwali się na początku 2009. Jest płyta! Znalazł się wydawca, materiał zremasterowano i wreszcie można wypowiedzieć zaklęcie: przybył nam kolejny mocny debiut.

Dla tych, którzy znają już twórczość Pambuka (pisałem o nich w Obserwatorze dawno temu), płyta nie będzie zaskoczeniem. Większość materiału to właśnie te stare piosenki, nieco przerobione, trochę przybrudzone. Zespół zdecydował się na chropawe brzmienie przesterowanych gitar splecionych z mrocznymi, doorsowymi klawiszami. Do tego wokal Mateusza Bobka często bywa przybrudzony, a nawet zniekształcony komputerowym efektem.

Rozpoczyna Ghost – chyba najbardziej rozpoznawalny numer Pambuka. Charakterystyczna pętla basu, świdrujący uszy dźwięk klawiszy i nisko nastrojone gitary. Plus tekst uderzający poetyckim instynktem łowienia ciekawych fraz: Oto dzień nadchodzi/ W korzystnych warunkach świetlnych. Numer dwa – Lato zeszłego roku - to nieoczekiwanie jeden z moich ulubionych fragmentów płyty. Czaruje bajkowym głosem zaproszonej do śpiewania w dwóch piosenkach Asi Kuncewicz, delikatnym motywem gitary (czy mi się wydaje, czy te zawijasy nie pobrzmiewają czasem Pearl Jamem?). Bardzo przemyślana kompozycja, wciągająca zwłaszcza rozwinięciem następującym po drugiej minucie. Tekst poetycko niejasny, intryguje mnie zwłaszcza to zdanie: Otworzą usta/ A ich równe zęby/ Błysną zmiennym prądem. W Portugalii pojawiają się nuty shoegaze’owego zgiełku, Cztery domy zbudowano na fajnych kontrastach natężenia dźwięku. Plus głos Asi dobiegający jakby z dna akwarium, plus świetne solo na trąbce Lohanna Ratajczyka. Gwiazdy zachodu to mój numer jeden w repertuarze zespołu odkąd usłyszałem tę piosenkę, czyli od jesieni 2007. To taki Pambuk, jaki mi odpowiada najbardziej. Wyrazista, zwarta kompozycja z gęstą fakturą gitar i klawiszy, mocnym rytmem i hałaśliwym finałem. Więcej takich przebojów, panowie! W 1982 trudno nie zauważyć fascynacji twórczością Świetlików. Mateusz wypada tu jak młodszy kolega Świetlickiego. Kompozycja porywa kapitalnymi refrenami bez słów, ekstatycznym jazgotem gitar, do których w końcówce dołącza dramatycznie krzycząca trąbka. Świetny pomysł, przypomina się płyta Happy Hollow, na której zespół Cursive połączył ostre gitarowe granie z miażdżącym uderzeniem instrumentów dętych amerykańskiego big bandu.

To już prawie koniec. W Velvet chłopaki zaskakują sięgnięciem po zupełnie inne środki wyrazu. Pojawiają się skrzypce, syntezator imitujący harfę, a instrumentalna kompozycja brzmi jak ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego filmu. Ładne. Scarlett przytłacza ciężkim klimatem potęgowanym przez wywołujący stan niepewności tekst (Do mnie mów/ Gdy prowadzę nie przestawaj/ Nie chcę usnąć/ Nie chcę nas zabić). Płytę zamyka dziwny Nikt nie woła. Dziwny, bo głos Mateusza został przetworzony przez jakiś komputerowy efekt i przypomina popsuty syntezator mowy. Utwór trochę zbyt długi i monotonny, slychać, że w końcówce płyty chłopcy chcieli trochę poszaleć, stąd te klawiszowo-gitarowe tripy.


Płyty słucha się bardzo dobrze. Może brakuje trochę dynamiki, mogłoby to brzmieć mocniej, nowocześniej (bębny), ale i tak cieszę się, że Pambuk wreszcie ma płytę, że wreszcie ma z czym „wyjść do ludzi”. (Przy okazji, wzruszyłem się oglądając jakże oldskulową książeczkę z wydrukowanymi wszystkimi tekstami – precz z tekturą digipacków!). Mam nadzieję, że na kolejną płytę nie trzeba będzie już tak długo czekać! [m]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/pambuk

13 marca 2009

Ostatki 2008 cz.2: Freak Of Nature, Materac, Pornohagen, Woody Alien

Freak of Nature: Fabryka Zła (Mu-sick Production)

To chyba najodważniejsza płyta minionego roku. Zupełnie różna od ciepło przyjętego Neurotic States. Debiut znakomicie wpisywał się w ówczesne modne trendy. Był duszny, neurotyczny, pełen pasji, emocji i gitarowego zgiełku. Fabryka Zła jest niemodna. Wodewilowy klimat, kabaretowe akcenty, orientalizmy oraz chórki kojarzące się z międzywojenną bohemą warszawską próbują wtopić się w rockowe granie. W efekcie wyszła mieszanka, która w zwrotce potrafi zjednać słuchacza, a w refrenie odrzucić. Ta swoista przepychanka może być intrygująca, niestety większość kompozycji kuleje z braku zapamiętywalnych melodii. Chciałoby się więcej rzeczy na miarę Być jak Albert Fish. Chłopaki poszukują i nie boją się za sobą zostawić dotychczasowych dokonań. To dobrze. Może albumem nr 3 wywołają spore zamieszanie?

Strona zespołu: www.fon.art.pl


Materac: Andersen Dobranoc (aka) Bajki Andersena (4Ever)


To chyba wiedzą już wszyscy - Materac tworzą dwaj muzycy Kombajnu Do Zbierania Kur Do Wioskach, wokalista i gitarzysta. Celem powstania formacji miało być poszukiwanie nowych form wyrazu, ekspresji, dźwięków. Jednak nie ma co się oszukiwać - Materac brzmi jak Kombajn (część utworów to szkice prac macierzystej grupy). Wokalista Marcin Zagański dalej raczy nas metaforyczno-abstrakcyjnymi tekstami, wciąż jest gitarowo i psychodelicznie. Płyta została podzielona na dwie części: Białą i Czarną (jak dla mnie czarny w tym przypadku znaczy księżycowy, wcale nie depresyjny). Muzycznie różnice są niewielkie, przy czym ciekawsze utwory, jak dla mnie, znajdują się po czarnej stronie ze szczególnym wskazaniem na www.overcome.pl. Zwolennicy przyjmą to wydawnictwo z otwartymi ramionami, przeciwnicy dostaną kolejną garść argumentów przeciw. Pozostali - nie zaszkodzi przesłuchać:)

Strona zespołu: http://profile.myspace.com/index.cfm?fuseaction=user.viewProfile&friendID=333344789



Pornohagen: DżinsCzerńRóż (wyd. własne)

Ufff... gdy słuchałem ostatniej EP-ki Tańczę, konam myślałem, że zespół dorwała paskudna choroba rodem z Wysp pod nazwą „tak naprawdę to jesteśmy zespołem pop”. Innymi słowy - wygładzono brzmienie, by przy piosenkach można było potańczyć oraz by miło słuchało się w radiu. Dlatego do długogrającego debiutu podszedłem z obawą. I mile się rozczarowałem. Chłopakom nie można odmówić przebojowości. Singiel goni singiel. I co najważniejsze - zamiast pitu-pitu jest mnóstwo młodzieńczej energii, łobuziakowania, darcia gęby i niezłego rockowego pazura. Nóżka przyjemnie tupie, buzia się śmieje słysząc blurowskie chórki i ujmująco-gówniarskie „na-na-na-nana”. Elektroniczne wtręty producent z wdziękiem wtopił w tło, dzięki temu wydawnictwo pełne jest miłych smaczków. Muzycznie debiut Pornohagen lokuje się na tej samej półce co Arctic Monkeys. To doskonała płyta na nieoficjalną część studniówki czy imprezę korytarzową w akademiku mocno zakrapianą piwem. Poprawie uległy teksty - stężenie banału systematycznie się zmiejsza. Choć chłopięcy głos wokalisty sprawia, że ciężko gościa traktować poważnie. Z drugiej strony tekst Brzydkiej dziewczyny powinien znać każdy, kto ma problemy z samoakceptacją. Pocieszna to płyta. Tak, do dobre słowo.

Strona zespołu: http://www.pornohagen.pl


Woody Alien: Pee and Poo In My Favorite Loo!! (Gustaff)


Na okładce tej płyty powinna być nalepka z napisem „Ministerstwo Sportu i Kultury Fizycznej poleca”. Woody Alien to duet. Marcin Piekoszewski (znany z Plum) sobie śpiewa i szarpie struny gitary basowej. Wspomaga go na perkusji Daniel Szwed. I tyle. Tylko, że... chciałbym na własne oczy zabaczyć łapy tych gości, gdyż to, co wyprawiają z instrumentami, to istna rzeźnia. Brud, agresja, noise. Matematyczno-grindcorowe walenie po garach. Ciężar basu nokautujący Korna na śniadanie. Totalnie antypiosenkowe utwory. Gdyby muzycy z Shellac zeszłego lata dostali kredyt we frankach, zapewne dziś nagraliby podobny album. Tak wygląda nieokiełznana myzyka, nieskrępowana żadnymi ograniczeniami. Przyznam się, jestem za stary na tak potężną dawkę hałasu, by dostawać spazmów do końca płyty. Jednak zadziwiająco często wracając z pracy, nakarmiony paroma godzinami muzyki z ogólnopolskich stacji radiowych, włączam sobie w playerze Face It. Parę minut rozkosznego rzępolenia wywołuje jakże potrzebne katharsis.

Strona zespołu: http://profile.myspace.com/index.cfm?fuseaction=user.viewprofile&friendID=85172872

Recenzował [avatar]

12 marca 2009

If summer ends 4 już 20 marca!


Zapowiada się postrockowa, ale i hałaśliwa noc w chorzowskim MDK.


Wystąpią:

- Perspecto, NCC, 3moonboys, Keira Is You - Polska
- Sienna - Norwegia/Japonia
- Dorena - Szwecja


Bilety: 20 zł

10 marca 2009

Ostatki 2008: Bauagan Mistrzów, Columbus Duo, Lesers Bend, Skinny Patrini

Ubiegły rok obfitował w dobre wydawnictwa, ale czas wreszcie zamknąć ten okres, tym bardziej, że coraz szerszym strumieniem napływają albumy A.D. 2009 i to im trzeba poświęcić całą uwagę. Dziś więc krótko i zwięźle o kilku płytach z roku zero osiem, których nie należy przegapić. Jeśli jeszcze ich nie znacie, sprawdźcie koniecznie.

Bauagan Mistrzów: Plac zabaw (Universal)

Nie słucham hip-hopu, coś mnie od niego odrzuca, wysypką obsypuje i zgagę wywołuje. Ale Bauagan Mistrzów to inna bajka. Jest nawijka na dwa głosy (żeński i męski), ale przekaz pozytywny, dużo humoru, językowe wygibasy – coś jak Afro Kolektyw, tylkomniej przegięty. Zero ponuractwa i blokerskiego badziewia. Jednak to, co mnie najbardziej przekonało do Placu zabaw, to pomysł na muzykę. Muzykę wykonywaną na żywych instrumentach: perkusji, kontrabasie, różnego rodzaju dęciakach, oraz analogowych syntezatorach. Brzmi to powalająco plastycznie, a energia sekcji rytmicznej dosłownie wgniata w podłogę. Mimo improwizacyjnych naleciałości, piosenki są zwarte i przemyślane. Pięknie bujają i dają dużo, dużo radochy.

Sprawdźcie tę rewelacyjnie wykonaną stronę: http://www.bauagan.com/


Columbus Duo: Storm (Dead Sailor)

Coś dla miłośników kontemplacji, którzy nie boją się hałasu. Bracia Swoboda zaczynali kilkanaście lat temu jako noise’owy Thing. Ślady przeszłości są słyszalne na tej nowej płycie, którą jednak można śmiało zaliczyć do nurtu postrockowego. Mamy tu długie, oszczędnie dozujące napięcie kompozycje niesione elektronicznym buczeniem i trzaskami oraz niepokojącymi partiami gitary, która czasem atakuje zgiełkiem. Tajemniczym podkładom towarzyszą melorecytacje w języku francuskim. Mimo pewnej ascetyczności, wręcz chorobliwej hermetyczności, spod palców braci czasem wymyka się zaskakująco chwytliwa melodia, która zapada w pamięć wyjątkowo mocno. Do słuchania w skupieniu.

Strona zespołu: http://deadsailor.net/artists/columbus_duo.html



Lesers Bend: Lesers Bend (Biuro Literackie)

Z niezrozumiałych dla mnie względów ta kapitalna płyta została zupełnie niezauważona. Dla mnie było ogromnym zaskoczeniem, że zespół związany z wydawnictwem poetyckim brzmi tak... niepoetycko. Oczywiście teksty Łukasza Jarosza to wiersze, ale tak naprawdę stanowią tylko tło dla dźwięków, które kojarzą się z inteligentnym amerykańskim hard core’em (Fugazi?), shoegaze’em, momentami nawet z dream popem spod znaku 4 AD! Kompozycje zadziwiają złożonością, eksperymentami brzmieniowymi (podczas sesji używano np. różnych zestawów perkusyjnych), nakładającymi się na siebie partiami gitar i klawiszy, tworzących gęstą i pełną niuansów strukturę. W tych nieopatrzonych tytułami utworach dzieje się tyle, że każdemu można by poświęcić spory akapit. Na płycie znajduje się jedna z najbardziej magicznych piosenek ubiegłego roku. Nie wierzycie? Dowód poniżej.




Strona zespołu: http://profile.myspace.com/index.cfm?fuseaction=user.viewProfile&friendID=144860840


Skinny Patrini: Duty Free (Open Sources)

Goldfrapp, Peaches, IAMX – to tak na pierwszy rzut ucha główne źródło inspiracji tego duetu. Jest elektronicznie, brudno, hałaśliwie, wulgarnie i prowokująco, czasem nawet z odcieniem perwersji. Skinni Patrini mają wyrazisty image, czym wyróżniają się spośród większości polskich wykonawców, mają też pomysł na swoją muzykę. Anka Patrini posiada niezły, mocny głos, który raz jest jadowicie słodki, raz ostry i raniący jak drut kolczasty. Towarzyszący jej Michał Skórka wytwarza dźwięki taneczne, ale bynajmniej nie pokorne i lekkostrawne. Choć z czasem doskwiera brak głębi, muzyka daje solidnego kopa i świetnie sprawdza się na parkiecie.

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/skinnypatrinielectroduo

Recenzował [m]

8 marca 2009

Twilite: Bits&Pieces (Electriceye, 2009)

Czy można nagrać płytę na dwie gitary akustyczne i dwa głosy, która nie wywołuje uczucia znużenia i powtarzalności? Pawłowi Milewskiemu i Rafałowi Bawirszowi z duetu Twilite prawie się udało. Prawie, to nie znaczy, że płytowy debiut polskich dublińczyków zawodzi. Przeciwnie, to porcja wysmakowanego i wciągającego akustycznego grania. Do ideału czegoś zabrakło, ale jak na debiutantów i tak jest bardzo dobrze.

Muzycy zdawali sobie chyba sprawę, że zbyt duża dawka tak ubogich brzmieniowo utworów mogłaby słuchacza zmęczyć, dlatego na albumie zamieścili tylko dziewięć piosenek. To było dobre posunięcie, choć i tak podczas słuchania całości dopada lekkie zobojętnienie. Niemniej jest tu kilka prawdziwych perełek, dla których warto z Bits&Pieces zawrzeć bliższą znajomość. Najpiękniejszą z nich jest zdecydowanie Disobey. Skromna aranżacja zwrotek rozwija się w przepiękne dwugłosowe refreny. To jak wgryzanie się w egzotyczny owoc: najpierw czujesz tylko lekką cierpkość, potem w ustach rozlewa się cudowny smak. Jedyną wadą, zresztą nie tylko tego nagrania, jest zbyt długie zakończenie. Twilite mają problem z kończeniem (bez podtekstów!), czasem nie potrafią się zdecydować na to, kiedy przestać grać. Tak jest chociażby w Messengerze, który ciągnie się przez długie 6.40, co jest już sporą przesadą. Na szczęście muzycy potrafią też w krótkiej i zwięzłej formie zawrzeć wszystko, co potrzeba: zmysłowe partie wokalne, intymny nastrój i prosty, ale sympatyczny pomysł na urozmaicenie melodii (How Can You Sleep). Muzyka Twilite to głównie ballady, ale panowie potrafią też pokazać pazur, jak w finale Take What You Want, w którym mocniej uderzają w struny gitar, czy Don’t, który ewoluuje w kierunku rytmiczno-hipnotycznym (w obu oszczędne partie perkusji dograł Bartek Kapsa).

Na świecie takich płyt wychodzą rocznie całe tony, jednak w Polsce póki co muzyka akustyczna nie ma zbyt wielu przedstawicieli. Tym bardziej warto zaopatrzyć się w Bits&Pieces, bo to płyta z klasą, dostarczająca kilku naprawdę przyjemnych i wzruszających piosenek. [m]


Strona zespołu: http://www.myspace.com/twilitemusic


Twilite: Disobey

5 marca 2009

Akustyczna ekstaza

Muzyka akustyczna - kojarzy się ze smutnym facecikiem brzdąkającym smętnie na gitarze typu pudło? Nic bardziej mylnego. Muzyka akustyczna ma różne oblicza, o czym postaram się was przekonać w krótkim przeglądzie krajowych szlagierów.

Słowo się rzekło, na początek będzie hitowo, a to za sprawą drugiego w kategorii "debestof" numeru z debiutanckiej płyty Kawałka Kulki (po Kolegi tacie, się rozumie). Panie i panowie: Cola Lego, czyli wybuchowa mieszanka energetycznych riffów gitary akustycznej i zawadiackich skrzypiec.




Pozostajemy w klimacie - niech będzie - indie-folku. Piosenka swawolna, roztańczona, no i rzecz jasna w całości akustyczna. W roli głównej kończyny dolne i górne oraz struny skrrzypiec szarpane paluchami. Julia Marcell Side Effects Of Growing Up.





Teraz będzie wolniej, ale za to bardzo sajko. W sumie klasyka, w sumie numer raczej rzadki. Bisajd z singla Elephant nieistniejącego już zespołu Homosapiens. Słodka muppetowa wersja. Misie mają dziwne sny. Oczywiście full acoustic.




Przysnęli? Ok, to was rozrusza. Friki zrobią riki-tiki, a potem zatańczą country&western. Są bardziej spaghetti od wszystkich polskich zespołów country i noszą perfekcyjne pekaesy. Mitch&Mitch She's Mine.




A to nagranie, które zdewastowało mnie już przy pierwszym przesłuchaniu. I za każdym razem kiedy słyszę to "fucking solo" moja szczęka ląduje z hukiem na podłodze. Po prostu niemożliwe, żeby w tym kraju ktoś tak grał. A jednak. Von Zeit Przystanie (na początku jest może i trochę sennie, ale jak daje w finale!)




Uff, odpocznijmy. Będzie łagodnie i przytulnie. Gitara akustyczno, smyk, klawisze pianina trącane jednym palcem. To muszą być Kings Of Caramel i ich My Hight.



Pora kończyć, a zakończymy dynamicznie, hip-hopowo wręcz. Bo Bauagan Mistrzów to tacy hip-hopowcy, tylko trochę nietypowi. Wszystko grają na żywych, akustycznych instrumentach. Posłuchajcie tej nieco orientalnej, bardzo rytmicznej muzy. Bez nawijki, tylko puls i melodia. Fajne, co? Bauagan Mistrzów Wyobraźnia.



Skompilował i zaaplikował [m]

4 marca 2009

George Dorn Screams: O'Malley's Bar (Ampersand, 2009)

Gdyby ktoś pod koniec ubiegłego roku zapytał mnie o rozczarowania 2008 bez zastanowienia na pierwszym miejscu umieściłbym przypadek George Dorn Screams. Według wpisu na majspejsowym blogu w czerwcu miała mieć premierę EP-ka George Dorn meets Girth McGarth - owoc odpoczynku i próba nabrania dystansu od dotychczasowej działalności grupy. Jak wiemy, wydawnictwo nigdy nie ujrzało światła dziennego, a zespół poświęcił się pracy nad nowym albumem pod opieką uznanego światowego producenta Johna Congletona. I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie proste zdanie, która kłuło w oczy przy każdorazowym wejściu na strone myspace. We're searching a new label. Poszukujemy nowego wydawcy. Informacja ta wisiała ładnych parę miesiecy. Stąd moje rozczarowanie. Przecież to zespół, którego debiut zajmuje czołowe miejsce w zestawieniu najlepszych płyt pierwszej dekady nowego wieku! Firmy fonograficzne powinny walczyć o możliwość pracy z ludźmi, którzy dali Polsce Snow Lovers Are Dancing! Czy w tym kraju jest aż tak źle, że uwadze wytwórni umyka materiał, który w innych krajach byłby przyczyną sporego zamieszania? Czy ludzie tam pracujący żyją w na tyle zamkniętych światach by nie widzieć sporego zapotrzebowania na taką muzykę? Za duże ryzyko, wysoki czynnik niepewności, niska stopa zwrotu? Absurd?

Jednak udało się. Kontrakt został podpisany z Ampersand Records (satelitą iSound Labels), nakładem której w lutym ukazała się długo wyczekiwana płyta O'Malley's Bar.

Liczyłem na powtórkę debiutu. Spodziewałem się ciepłych, szarpiących duszę kompozycji. Tęskiłem do załamującego się głosu Magdy Pawlisz. A dostałem zabawkę, którą z początku nie umiałem się bawić. Jurek Dorn na debiucie był zagubionym człowiekiem, o wielkiej wrażliwości, spoglądającym na świat szerokimi, lekko zdziwionymi oczami. Na O'Malley's Bar dojrzał. Wyrósł z lekka gamoniowatego charakteru, już nie pakuje się w sytuacje, w których gubi spodnie. Często w jego głosie słychać gniew i furię. Jednak w głębi serca wciąż jest dobrym człowiekiem - doświadczenie życiowe uczyniło go po prostu lekko zgorzkniałym....

John Congleton ostatnio święci tryumfy jako producent popowej muzyki. The Roots, Erykah Badu, R.Kelly - za współpracę z nimi zdobył nagrodę Grammy. Z drugiej strony możemy cieszyć się nagraniami Modest Mouse czy Explosion In The Sky, w których również maczał palce. Dżordżom przedstawił opcję "nie ma zmiłuj się". Żadnych popowych naleciałości, wygładzania brzmień na potrzeby stacji radiowych. Jesteście młodymi, ambitnymi ludźmi i bez zahamowań utrwalcie na taśmie co w was siedzi. W efekcie powstała hałaśliwa i przecudnie gitarowa płyta.

Pierwsze sekundy otwierającego płytę Circles to potężne uderzenie w struny, jakiego nie uświadczyliśmy na debiucie. Chwilę później muzyka łagodnieje ustępując delikatnemu głosowi wokalistki. I tak sobie płynie przez resztę utworu wprawiając w lekko melancholijny nastrój, mimo że w tle gitary potrafią ostro zadrapać. Z łagodniejszej strony zespół pokazuje się wiele razy. Waterproof zaczyna się sielankowo, marzycielsko wręcz, by w niezauważony sposób przejść w kapitalne, huraganowe rozwinięcie. W Over pani Magda śpiewa w sposób najbardziej przypominający Snow Lovers..., konstruując charakterystyczne linie melodyczne. Trochę szkoda, że jej głos nie kojarzy mi się już tak z Beth Gibbons - obecnie jej wokale są bardziej zdecydowane, konkretne, często bliskie melorecytacji.

Nad całą płytą unosi się duch niepokoju połączony z wybuchami nieposkromionej furii. Doskonałym przykładem jest siedmiominutowy Clumsy Dance. Ściana schizoidalnego hałasu, neurotyczna praca perkusji, chore przenikanie się gitar. Wykrzyczane Fire jest jak amok szaleńca ulegającego samodestrukcji. W samych superlatywach można pisać o najlepszym na płycie Hangover Tune. Niesamowicie twarda, punktująca perksusja, kłująca gitara i ten prowadzący do zguby rytm. Można się zatracić. Mimo że całość nie przynosi ukojenia, wręcz przeciwnie - to obietnica zagłady. W Messages From A Drunken Broom pojawia się ciekawostka - męski wokal. Utwór jest właściwie wizytówką grupy, zawiera w skondensowanej postaci obecne poszukiwania zespołu. Ciepło miesza się z chłodem, delikatne muzyczne pejzaże z charkoczącymi przesterami, spokój z nadpobudliwością.

Brakuje w opowieściach z baru O'Malleya piosenek zapamiętywalnych, rzeczy na miarę 69 Moles. Najbliżej do "przeboju" ma Cul-Du-Sac (który zresztą został wybrany singlem) z charakterystycznym riffem i pełną pasji końcówką. Jednak to zbyt równa płyta, sprawiająca wrażenie nierozerwalnej całości i ciężko wykroić z niej coś, co by istniało samoistnie. Boję się również, że na koncertach nowe propozycje polegną, znudzą ze względu na sporą monotonię kolejnych utworów. Mimo wszystko stwierdzenie Congletona, że "to najlepszy europejski zespół, z jakim kiedykolwiek pracowałem" jest dalekie od kurtuazji. W swojej działce są oni - potem długo, długo nic.

Proszę tylko o adres do knajpki O'Malleya - z chęcią wypiłbym tam parę szklaneczek szkockiej, byle tylko mieć możliwość spotkania G.D. osobiście:) [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/georgedornscreams

2 marca 2009

Komety i MKL razem w trasie

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni