30 września 2009

Orchid na białym koniu rusza w Polskę

Koncert w Toruniu odwołany!



[Post nr 500!]

TRYP: Wędrówka ludów EP (wyd. własne, 2009)

TRYP to właściwie taka „alternatywna supergrupa”. Najbardziej znanym jej członkiem jest Kuba Wandachowicz (Cool Kids of Death, tutaj grający na perksusji). Skład dopełnia Robert Tuta (m.in. Agressiva 69, NOT) oraz na co dzień występujący w 19 Wiosnach Marcin Pryt. EP-ka ujrzała światło dzienne na początku tego roku, ale przeszła raczej niezauważona, o czym świadczą skąpe wyniki wyszukiwań Googla.

Rzecz zaczyna się dość dziwnym loopem odgłosu spadania ze sporej wysokości, by po paru sekundach przejść w potężny nowofalowy riff. Od razu słychać, że mamy do czynienia z profesjonalnymi muzykami. Tytułowa Wędrówka ludów przynosi agresywną, zimną muzykę ozdobioną bezduszną elektroniką. Jest nowocześnie; muzycy doskonale wiedzą jak powinna brzmieć porządna produkcja na miarę końca pierwszej dekady XXI wieku. Niestety - utwór kładzie wokal. Marcin Pryt jest charakterystycznym wokalistą i ciężko spodziewać się po nim jakichś stylistycznych wolt, jednak w tym kawałku śpiewa jakby miał przysłowiowe kluski w gębie. I to beczenie pod koniec... Do tej pory nie wiem, jaki był tego cel. Na szczęście to jednorazowy wybryk.

Osią Drugiej strony jest kowbojska galopada basu. Dzięki temu patentowi kawałek bliższy jest punkowym korzeniom ze względu na swoją prostotę. Z drugiej strony - na pierwszy plan wybijają się konsolowe szaleństwa autorstwa Wandachowicz-Tuta. Wściekłe disco? Electro-punk-clash? Możliwe. W każdym razie muzycy dostarczają solidnej dawki komputerowego zgiełku i rozgardiaszu. Kochanówka wydaje się być najbardziej przebojową kompozycją na płytce. Melodyjny motyw podlany gęstą (a jakże!) elektroniką oraz rozśpiewany Pryt czynią z utworu kandydata na singla. Naprawdę to z kolei ukłon w stronę industrialu. Niech będzie Nine Inch Nails. Ostre popierdalanie do przodu w towarzystwie skandowanego tekstu przekonuje, że projekt nie powstał w celu wyciszenia i odreagowania hałasów macierzystych formacji.

Dlaczego więc o tym wydawnictwie przez cały rok było relatywnie cicho? To ciężko stwierdzić. Faktem jest, że całościowo EP-ka nie przekonuje. Można piosenki rozebrać na części pierwsze, można pozachwycać się kunsztem muzyków, lecz póki co brakuje w twórczości elementu, któryby „zażarł” i spoił w całość ogrom przedstawionych pomysłów. A może to oryginalne teksty pana Pryta? W 19 Wiosnach dał się poznać jako niebanalny tekściarz. Teksty na Wędrówce ludów również naznaczone są jego niepospolitą osobowością. Pełne nieoczekiwanych myśli i chorych porównań. Oj, złowieszcza to inteligencja… Wygląda na to, że zwyczajnie EP-ki boję się słuchać!

Nie tak dawno temu [spacecowboy] pisała o najnowszej propozycji Made In Poland. Fani tej formacji powinni przychylnym okiem spojrzeć na Wędrówkę ludów (szczególnie, że rzecz jest darmowa). To ta sama chemia. Jednakże nie wyrosła z tradycji lat 80., a zrodzona we współczesnych, jakże hedonistycznych czasach. [avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/trypband

28 września 2009

Sensorry przyjeżdżają - Śląsk czeka!

Zespół Sensorry, po przeanalizowaniu setek propozycji koncertowych z
całego kraju wybrał finałową piątkę na październik.

Oto miejsca, gdzie odbędzie się 38:06 Tour:

21.10 SKUP KULTURY - Tychy
22.10 BUGSY - Pszczyna
23.10 STARA FABRYKA DRUTU - Gliwice
24.10 WYTWÓRNIA FILMÓW FABULARNYCH - Wrocław (w ramach festiwalu INTERSCENARIO)
25.10 DK RAWICZ - Rawicz

Szczęśliwcom gratulujemy!

The Spouds premierowo na żywo (płyta w cenie biletu!)


2.10.2009, klub Saturator, godz. 20.00. Bilet: 15 zł - w cenie debiutancka płyta!

26 września 2009

[Piosenka na weekend] Hellow Dog: Dim The Lights



Rewelacyjny nowy kawałek Hellow Dog w wersji koncertowej, który brzmi jak ze studia! Zespół sam się zorganizował i zmontował - full profeska.

Więcej na: http://wearefrompolandvideo.blogspot.com

Unspoken: 15 Min. Of Relief EP (wyd. własne, 2009)


Unspoken to człowiek z Kalisza. I nic więcej nie wiem. I nic więcej nie muszę wiedzieć, ponad to, że tworzy naprawdę interesującą muzykę. Brudne, agresywne, niepokorne electro. I właśnie wydał swoją EP-kę, którą każden jeden może mieć za darmo.

Spójrzmy na listę inspiracji muzyka: Junior Boys, Crystal Castles, Menomena, Four Tet, Aphex Twin, Emade. EP-ka jest dowodem na to, że Unspoken ciąży raczej ku undergroundowi. Niewiele tu melodii, dużo brudu i hałasu. W Maltreatment od początku do końca atakuje bezwzględny maszynowy rytm. Taniec robotów na szrocie, zakończony przykrym odgłosem rozdzieranego metalu. To na pewno nie jest muzyka dla wielbicieli robocika WALL-E. Out Of Control ma już trochę lżejszy, bardziej taneczny charakter. Klawiszowy motyw kojarzący się z brzmieniem Kraftwerk, głęboko osadzony wokal i motoryczny riff nadają utworowi pewnej - nieśmiałej - przebojowości. Jeszcze dalej w tym kierunku idzie Efficiency, porywający mocnym bitem i ścianą gitarowych sprzężeń. Nieźle. Crystal City to z kolei wycieczka w przeszłość, do początków elektronicznej muzyki pop, powiedzmy wczesnego Depeche Mode. Na uwagę zasługuje rzężąca w tle gitara. Po tych czterech mocno kopiących po uszach nagraniach, zamykający EP-kę instrumental Refreshing wypada jak dietetyczna cola wypita na koniec ostrej imprezy – bez wyrazu.

Co ciekawe, artysta ma już na koncie jedną płytę wyprodukowaną w domowych warunkach. Podobnie jak omawiana EP-ka jest do ściągnięcia z jego majspejsa. [m]

Strona artysty: http://www.myspace.com/unspokenj

Reklama na We Are From Poland

Reklama na blogach ma świetlaną przyszłość – tak przynajmniej twierdzą osoby, które wiążą z nią swoją przyszłość :) Jeśli myślisz o promowaniu swoich produktów lub usług na blogach, to jesteś w odpowiednim miejscu.

Dlaczego na WAFP?

Bo to blog, który stał się marką. Każdy, kto szuka dobrej nie-mainstreamowej polskiej muzyki, musi trafić na WAFP. Blog istnieje od czerwca 2007 roku i od tego czasu solidnie zakorzenił się w polskiej blogosferze oraz świadomości fanów dobrej muzyki. Ciężką pracą zasłużyliśmy na to, że nasze recenzje cytują dziennikarze prasowi, organizatorzy festiwali (vide: strona Off Festivalu) oraz wydawcy fonograficzni. Do naszych tekstów wiodą setki odnośników z witryn zajmujących się kulturą, z profili Myspace i Last.fm, forów dyskusyjnych i blogów. WAFP jest doskonale spozycjonowany i w przypadku ogromnej liczby słów kluczowych zajmuje czołowe miejsce w wyszukiwarce Google.

Siłą WAFP są czytelnicy: ludzie młodzi (dominuje grupa wiekowa 18-25 lat), otwarci, ciekawi świata. Od początku istnienia tępimy chamstwo i awanturnictwo – dlatego dziś WAFP jest miejscem spokojnej i rzeczowej dyskusji. Lubimy się spierać na argumenty nie na wulgaryzmy. Dlatego też blog ma szerokie wsparcie wśród artystów – również tych, których skrytykowaliśmy (każdą krytykę uzasadniamy).

Załoga WAFP ciągle pracuje nad rozwojem - swoim i strony. Jesteśmy otwarci na nowe możliwości, jakie daje technologia. Na blogu można posłuchać wybranych przez autorów piosenek, oglądać wideoklipy, brać udział w ankietach, komunikować się z innymi fanami muzyki.



Statystyki luty/marzec 2010. Źródło: Google Analytics. Szczegółowe statystyki udostępniamy na życzenie.


Zapraszamy do współpracy!

Pytania? Propozycje? Kontakt: wearefrompoland@gmail.com

25 września 2009

Echoes Of Yul: Echoes Of Yul (We All Pacinos Records, 2009)

Parę lat temu na ekrany kin trafiła ekranizacja popularnej serii gier komputerowych Silent Hill. Abstrahując od fabuły - bardzo podobały mi się w tym obrazie momenty przejścia ze świata normalnego w piekielny. Parada niesamowitych stworów działała na wyobraźnię. Przerażający Piramidogłowy, upiorne pokrwawione pielęgniarki i rozmaite straszydła wyciągające łapska w konwulsyjnych ruchach. Bardzo sugestywne ujęcia niemych istot, wypełnionych wrogością i chorymi żądzami. Tak może wyglądać piekło - obce, zimne, bez odwrotu. Podobny klimat wypełnia debiutancki krążek duetu Echoes of Yul.

Grupa powstała w 2008 roku w Opolu. Wtedy to Jarek Leśkiewicz namówił Michała Śliwę, by wyciągnął z przysłowiowej szuflady swoje pomysły muzyczne. Efektem współpracy jest wydane rok później pierwsze długogrające wydawnictwo. Rzut oka na digipack daje do zrozumienia, że nie będzie to płyta łatwa w odbiorze. Sugestywne jest zdjęcie wewnątrz okładki. Na pierwszym planie uschłe drzewo oblepione wronami, w tle jedynie szare, ciężkie od deszczu chmury. Żadnego światła; brak widnokręgu pozbawia punktów odniesienia.

Podobnie jak w przypadku ostatniego wydawnictwa Blindead, ekipa z Opola penetruje rejony sludge-metalu. Szkieletem kompozycji są niesamowicie wolne, doomowe riffy, które leją się lepko niczym krew z nosa. Wręcz starają się rozerwać struktury znanego nam wszechświata i wytworzyć przejścia „z zewnątrz”. Burzą i równają z ziemią wszystko co spotkają na drodze. Czasami wybudzony raz dźwięk ciągnie się minutami doprowadzając tranzystory wzmacniacza do agonii, czasami wręcz odwornie - dźwięk cichnie niczym przecięty nożem sznur. Zapętlone efekty gitar tworzą duszny nastrój uwięziony w dronowej klatce. By pogłębić Lovecraftowski klimat, panowie dokładają posępne efekty dźwiękowe. Często słychać potępieńcze krzyki; dodano cytaty z filmów, okrzyki i wrzaski. Tu jest spore pole do popisu dla wyobraźni słuchacza. Może usłyszeć głosy udręczonych dusz, być świadkiem heroicznej walki człowieka z mrokiem. Ja na przykład słyszę hitlerowców podobnych do tych z kart komiksu o Hellboyu.

Ciężko wyróżnić konkretne utwory. Każdy z dwunastu kawałków jest odłamkiem, echem obcego świata usiłującego przedrzeć się przez zasłonę rzeczywistości. Jeśli już muszę coś wskazać, niech to będzie Or - ze względu na „zdychającą” gitarę. Albo Pony z arcyfajnym wejściem perkusyjnym. Ciekawym urozmaiceniem jest żeński wokal w kończącym wydawnictwo 32 (Everlasting Drifting).

Jest tylko jeden wielki minus tej płyty. Trwa za długo. Komuś, kto ma w zwyczaju słuchać płyt w całości do ostatniej sekundy, ciężko jest przebrnąć przez te 76 minut dość monotonnego grania. Można się zżymać, ale w dzisiejszym świecie niełatwo znaleźć człowieka, któremu się nie śpieszy. Album nic by nie stracił ze swojej magii i intensywności, gdyby trwał niecałą godzinę. Owszem, to bardzo filmowa muzyka, ale rzecz ma się jak z przydługim filmem - niby jest ciekawie, ale wysiedzieć do konca trudno. Mimo wszystko warto zaryzykować wieczór z muzyką Echoes Of Yul. [avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/echoesofyul

23 września 2009

Obserwator: Marla Cinger

Zespół jest z Gdyni, a jego nazwa podobno pochodzi od imienia Marli Singer, jednej z postaci z filmu Podziemny krąg (uwielbiam Helenę Bonham-Carter w tych nastroszonych fryzurach), co już powinno dać wam wiele do myślenia. Liderką jest Joanna Kucharska, znana również nieco bardziej z Kiev Office, w którym gra na basie i od czasu do czasu śpiewa, a skład uzupełniają dwaj inni muzycy KO, Michał Miegoń i Krzysztof Wroński, oraz Adam Olesiejuk grający na gitarze i śpiewający.

Dorobek nagraniowy Marli jest na razie dość skromny. Zaledwie trzy utwory, które jednak uzmysławiają, że rodzi się kolejna oryginalna kapela z Wybrzeża. Pierwszy numer, który mocno utknął mi w głowie, to Nasze maksymy zawsze mają rymy. Tytuł nieco hip-hopowy, ale zespół z Gdyni jawi się tu raczej jako przedstawiciel undergroundowego altcountry. Kompozycja zbudowana na bazie monotonnej jazdy basu i zawodzącej slide guitar nabiera blasku dzięki swobodnie zaśpiewanemu dowcipnemu tekstowi. Po troszku jem groszek i proszę/ Zieloną mam twarz/ [tu coś jeszcze było] Normalna i zdrowa jak rydz/ Uszami strzyc/ Ubranka dla krasnali ogrodowych umiem szyć. Takie dwuminutowe cudeńko poprawiające humor o każdej porze dnia. Świetna jest też Przygoda z refrenem, od którego nie sposób się uwolnić: Przygoda/ Każdej chwili szkoda. Zespół sprytnie łączy prościutki motyw gitary akustycznej z dudniącym elektronicznym basowym podkładem. Bardzo fajne. I ostatnia piosenka - Disaster. Tym razem wypada mroczniej, z przyciężkawym trip-hopowym podkładem i chłodnym akustycznym finałem. To klasyczne lo-fi, które dobitnie udowadnia, że dobra piosenka obroni się sama, bez kosztownej obróbki studyjnej i głośnych nazwisk odpowiadających za produkcję.

Zapamiętajcie tę nazwę, bo warto im kibicować. Teraz czas na EP-kę, a potem może płyta? [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/marlacinger

Grabek w Uchu!

19 września 2009

Made In Poland: Future Time (Schwartz & Schwartz, 2009)

Recenzować płytę polskiego zespołu z taką przeszłością – to dopiero wyzwanie!

Na początek trochę historii. Gdy w roku 1983 rozpada się krakowski zespół Ekshumacja, na jego gruzach muzycy zakładają nowy twór, nazywając go Made In Poland. Ówczesny skład: Robert „Rozzy” Hilczer (voc.), Krzysztof Grażyński (git.), Piotr Pawłowski (gitara basowa) i Artur Hajdasz (perkusja). Świetne przyjęcie w Jarocinie ’84, pierwsze nagrania, roszady w grupie. Rok 1987 to nagrywanie materiału na debiutancki album Made In Poland, który w końcu zostaje wydany w 1989 roku. Nie zyskuje on jednak wielu słuchaczy, co doprowadza do rozwiązania zespołu. W latach 90. panowie spotkają się kilka razy w ramach nielicznych koncertów. Rok 2008 to pojawienie się na rynku płyty Martwy kabaret, zawierającej materiał koncertowy oraz premierowe nagranie W moim pokoju. Potem – gościnny występ na płycie Wyspiański wyzwala. I nagle, dość niespodziewanie, pojawia się Future Time.

Dobrnęliście do tego miejsca? Uff. To teraz będzie z górki.

Future Time składa się z dziecięciu mocnych, gitarowych utworów, zanurzonych w klimacie psychodelicznego brzmienia. Znajdują się na niej piosenki szybkie, lecz także i spokojniejsze, oparte głównie na powtarzalności pewnych dźwięków i słów. Mantra czy nie, wrażenie, które to wywołuje jest dość przyciężkie, głos Artura Hajdasza (bo teraz to on jest odpowiedzialny za wokale w zespole) jest bardzo daleki od tybetańskich mnichów. I tak, gdy w przypadku Blow możemy czuć się początkowo zaniepokojeni mrocznym brzmieniem, to po 6 minutach trwania i przeciągania tych samych dźwięków mamy po prostu tego trochę w nadmiarze. Z drugiej strony album otwiera tytułowy utwór Future Time, który jest totalnym przeciwieństwem monotonii. Nie brak mu wyrazistości i drapieżnego zacięcia, zapada w pamięć i stawia wysoko poprzeczkę następnym kompozycjom. Po nim następuje chwilowe wyciszenie w utworze Love And Mist, gdzie ze spokojnego początku niespodziewanie wyrywa nas gitarowa melodia. W dziwny trans wprawia Pada śnieg, przez co przestajemy nawet zwracać uwagę na irracjonalność tekstu, poddając się w całości dźwiękom.

Co ciekawe, zespół zdecydował się zamieścić na płycie utwory zarówno w języku polskim, jak i angielskim. Wydaje mi się, że w tym przypadku warstwą tekstowa nie jest aż tak ważna, to znaczy sam jej sens. Staje się kolejnym elementem większej układanki, w której liczy się brzmienie. Ostateczny przekaz nabiera wyrazu dopiero w połączeniu z warstwą dźwiękową. To dość innowacyjne, biorąc pod uwagę poprzedni dorobek zespołu, gdzie tekst był bardziej wyeksponowany. Na płycie tego przykładem może być utwór W moim pokoju, który pojawił się na poprzednim wydawnictwie, a w tym przypadku został ponownie zarejestrowany.

Trudno pisać recenzję płyty i nie odnosić się do swoich własnych odczuć. To nie są klimaty muzyczne, które osobiście preferuję. Płyta wydała mi się nużąca, ciężka i klaustrofobiczna. Jednak zdaję sobie sprawę, że wielu ludziom odpowiadają mocne i mroczne brzmienia gitar, zapętlające się wokół jednego intensywnego motywu. Dlatego też nie przekreślam Future Time. To na pewno bardzo interesujący album. Jeśli dokonania cold wave nie są Wam niemiłe, będziecie zachwyceni. [spacecowboy]

Mija czas:




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/mip2007

Prząśniczki + Dr Zoydbergh – Rzeszów, 1/4 Mili 13.09.2009

Przyznam szczerze, poszedłem na ten koncert nie mając większego pojęcia o występujących grupach. Nazwa Prząśniczki obiła mi się o uszy z okazji premiery płyty Pokolenie Wigry 3, ale poza tym nic więcej. Nawet nie było czasu posłuchać kawałków na myspace (kurcze, istnieją od 1995 roku i mają kilka płyt na koncie!). Ostatni krążek wydali dla Biodro Records. Aha, czyli yass, Tymański, Sensorry i te sprawy. Może być. Dr. Zoydbergha polecił mi swego czasu [m]. Przesłuchałem album na megatotalu, dość zaciekawił, a ponieważ to trudna muzyka, to odłożyłem rzecz do kolejki „na później”. Tak więc [avatar] zjawił się na koncercie z wielką pustką w głowie i lekko zawstydzony, że w ewentualnym wpisie na blogu nie pochwali się znajomością nawet jednego tytułu. No wstyd i kompletny brak profesjonalizmu.

Wieczór był zimny i deszczowy. Taki do spędzenia w zaciszu domowym z herbatką z rumem w ręce. I tym sposobem po raz kolejny trafiłem na gig, na który przyszło ok. 25 osób. W tym 3 (słownie: trzy!) przedstawicielki płci piękniejszej. Czwartą była barmanka. Zawsze twierdziłem, że Rzeszów jest mało alternatywny, ale do licha - po posusze wakacyjnej spodziewałem się większej frekwencji. Finały siatkówki chyba nie stanowiły problemu?

1/4 Mili jest klubem ściągającym wielbicieli metalu i klimatów gotyckich. Wygodne sofy, telewizor z klipami Sisters Of Mercy, stół bilardowy i mała scena. Część klubu zatopiona w mroku, w strefie barowej mało klimatyczne żółte światło. Nie zabrakło jakże charakterystycznego dla wielu klubów owianego legendą stałego bywalca. W tym wydaniu zawianego kolesia z niewyraźną gadką uzasadniającą wysępienie fajek:)

Koncert zaczął się z godzinnym opóźnieniem. Tym razem nie kwękałem - sam się nie wyrobiłem na 20.00. Dzięki temu zaliczyłem głośną próbę i wyłowiłem z niewielkiej grupy przybyłych twarze łódzkich Prząśniczek. Potem dłuższa cisza i nerwowe wyczekiwanie. Czy będzie się chłopakom chciało zagrać przed tak niewielką publiką?

O 21.00 na scenę weszło trzech ludków. I tu na dzień dobry wielkie ździwko. Muzycy przed minutą snuli się po sali w normalnej odzieży aż tu nagle pojawili się za instrumentami przebrani w robocze stroje wyniesione z jakiejś huty żelaza. Ubiór wokalisty porażał. Oczojebna czerwień w plamki, ciapki, misie i łapki zwierząt. Szkoda, że przyszło tak mało dziewczyn - piski chłopaki mieliby murowane.

Zaczęli od konferansjerki. Słusznie, gdyż te 25 osób na sali to niewystarczająca liczba, by zadziałała psychologia tłumu i publika samoistnie poddała się działaniu muzyki. Lider zespołu – Suavas - sprawdził się w tej roli niesamowicie. Zaserwowano luźne gadki o kontroli śrubek i wentylacji, zgadywaniu wielkości kluczy i ogólnie sprawach techniczno-budowlanych. W pewnym momencie inspekcja wykazała sypiącą się papę ze ściany. I tak przez cały koncert. Chcieli drabinę? Dostali drabinę (brawa dla basisty za wykonanie jednego kawałka z poziomu tegoż przedmiotu). Słuchaczom udzielił się klimat surrealistycznego humoru w oparach absurdu. Właśnie - humor. Wokalista powinien sprawdzić swoje drzewo genealogiczne, czy aby nie jest zaginionym bratem kabareciarza Artura Andrusa. Podobna fizys, postura, flegmatyczne ruchy i sposób artykulacji zdań. Okulary chyba też mają tej samej firmy. I to już wystarczyło, by zjednać sobie ludzi. Tupnięcie nóżką - jest wesoło. Luźna gadka - wybuch śmiechu. Niezdarny podskok tylko dodawał animuszu muzyce.

Teraz już wiem, że Prząśniczki to bardziej rozbudowany skład. Do Rzeszowa zjechali w trójkę. Ciężko było odtworzyć różnorodność stylów z płyty, więc postawili na czad. Zagrali z pazurem, łomocząc głośno. Trochę ucierpiał na tym wokal zagłuszany przez atakujące instrumenty. Wykonali (chyba) większość kawałków z ostatniego wydawnictwa. Tak jak napisałem na wstępie - nie mam bladego pojęcia co zagrali i jak ma się to do studyjnych wersji. Grunt, że statyczna publiczność po pewnym czasie wstała z sof i głośniejszymi okrzykami wyrażała aprobatę po kolejnym kawałku. A Prząśniczki czuły się coraz swobodniej. Zespół pozwolił sobie nawet na lekką improwizację po informacji z sali, że właśnie Polacy wywalczyli złoto pokonując Francuzów. Przy wersie Wódka rozwiązuje wszystkie problemy zauważyłem nawet próby podśpiewywania wśród słuchaczy.

Koncert trwał niecałą godzinę. Bisów nie było, ale chyba wszyscy rozumieli, że nie ma sensu przedłużać czegoś, co bardziej przypominało regularną próbę. Zespół nie dał ciała - problem był w nieruchawej publice. Rozumiem - sam miałem opory przed wyrwaniem się przed szereg i oddaniu nieporadnym pląsom. Podobnie jak wszyscy stałem w cieniu i sączyłem piwko, by nie wyjść na podstarzałego wariata. Łodzianie zeszli ze sceny zapowiadając występ Dr. Lubicza (tak, tak, to nie pomyłka), a my, dzięki uprzejmości Blackbirda, oglądamy małego flashbacka z tego wydarzenia.




Na występ krakusów nie trzeba było długo czekać. Niestety, grupa słuchaczy wyraźnie stopniała. A jednak zagrali. Wiedziałem, czego mniej więcej się spodziewać i dostałem to, czego oczekiwałem. Wybuchową mieszankę hardcore’a, math-rocka, westernu i psychodelii. Dr Zoydbergh gra alternatywę pełną gębą i już z tego powodu jest skazany na niszowość. Nie mają w repertuarze klasycznej piosenki. Ich kompozycje to ciągłe mocowanie się z rytmiką, dysonansem, formą i strukturą. Zaskakują na każdym kroku. Wiele razy łapałem się na tym, że podchwyciłem jakiś motyw, by w takt pokiwać nóżką, ale sorry Winnetou, goście robią karkołomne przejście i idą nową drogą.

Zoydberghi koncertowo jawiły się zupełnie odmiennie od Prząśniczek. Wokalista Sisior rzucił zdawkowe przywitanie, po czym przystąpili do odtwarzania swoich skomplikowanych form muzycznych. W przerwach również nie padło ze sceny za wiele słów. Sisior sprawiał wrażenie dość introwertycznego gościa. Zresztą - wolno mu. Wokalista posiada gardło przez duże G. I pewnie ma dość takich porównań, ale co zrobić? Skojarzenia są oczywiste. Facet brzmi jak Mike Patton i już! Posłuchajcie Jonnie The... Wraz z zespołem stanowią polską, arcyciekawą odpowiedź na jeden z wielu pobocznym projektów wokalisty Faith No More – Mr. Bungle. Dziwnym nie jest, że cała uwaga zgromadzonych była skupiona na frontmanie. A chłopak dokonywał istnej masturbacji przy mikrofonie. Opadające loczki, zamknięte oczy i skupienie na twarzy. A z głośników wrzask, skowyt, furkanie, charkot, piski, czysty krystaliczny śpiew, lalala oraz różne dźwięki przypominające Bóg wie co. A wszystko to w kolejności dowolnej i w stężeniu totalnym. Brawa, brawa i podziw. Szczególnie za wykonanie Fear And Loathing In Vetlinas. Nagłośnienie w klubie niestety nie pozwoliło się cieszyć każdym niuansem ponadprzeciętnych możliwości wokalnych Sisiora. Uznanie należy się także pozostałym muzykom. Idealnie zgranie, perfekcyjny timing - pełny profesjonalizm.

Głupia sprawa, ale w pewnym momencie w tango rzucił się, siedzący do tej pory w rozpołowionej makiecie malucha, wokalista Prząśniczek. Oczywiście, wszystko w duchu totalnej zgrywy. Ze strony rzeszowian jedynie napruty kolo pokazywał od czasu do czasu „szatany” przed sceną. Kolejny wstyd. Krakowianie również zakończyli koncert bez bisów. Na sali pozostały jedynie niedobitki. Fajnie, że można było zagadać z muzykami parę słów. I kupić płyty.

A tu możemy mniej więcej zobaczyć, na czym to polegało (znów dzięki Blackbirdowi):



Rzeszów miał okazję gościć dwa ciekawe zespoły, którym chciało się zagrać w stopniu co najmniej przyzwoitym mimo skromnego audytorium. A że przyszło tak niewielu... Mówi się trudno i trzeba mieć nadzieję, że dla muzyków miasto nie będzie spalone w przyszłości. Poprawimy się. Wrócicie? [avatar]

18 września 2009

Przyszłość narodu czyta WAFP!

Najwięcej czytelników, bo aż 69%, mamy w przedziale wiekowym 18-25 lat. Znaczy późne liceum i studenci. Oraz żołnierze zawodowi zapewne. Trochę starsi (26-35 lat) też czytują, ale już mniej masowo (15%) - pewnie czasu mniej, bo biznes trzeba robić, po kredyty stać w banku, dzieci produkować itd, itp. Mamy też trochę niepełnoletnich ziomali (10%) i to piękne, że mamy okazję edukować młodzież i to nasiono (nie mylić z nasieniem) pada na podatny grunt świeżych umysłów. Trochę słabo w najstarszej kategorii wiekowej - zaledwie 4%? Co jest? Mam rozumieć, że jak ktoś skończył 35 lat, to już tylko fotel bujany, ciepłe kapciuszki i smooth jazzik w audiofilskim zestawie stereo? Wapno takie?

Ankieta śmignęła i się zamknęła, bo coś mi się pochrzaniło w ustawieniach, ale i tak zebrała całkiem ładną liczbę głosów - 140. Za wszystkie dzięki wielkie! [m]

17 września 2009

Kazikowi wyciekło, jest afera

...a wszyscy, którzy podnieśli kradzione, to kurwy. Tak jest, również ci wierni, kochani fani chodzący na każdy koncert, każde juwenalia, w ciągu jednej nocy zostali kurwami. Oto dzisiejszy temat dnia. Kazikowi wyciekło, zmieniajmy prawo, wsadzajmy do więzień te kurwy.

A tak w ogóle, na tym blogu panuje zasada: nie piszemy o Kaziku, Kulcie i innych projektach pana S. Tak po prostu. Dziś też nie piszemy, tylko wykorzystujemy „aferę wyciekową” a propos pewnego tematu.

O co chodzi z tym wyciekiem? Ano o to, że Kazimierz Wielki odkrył, że płyty czasem pojawiają się w Internecie przed ich premierą. Odkrył to dopiero wtedy, kiedy dotknęło to jego osobiście, co musiało być dla niego tym bardziej bolesne. Najwyraźniej nie wiedział on o tym niecnym procederze, który odbywa się – o zgrozo! – na całym świecie już od lat wielu. (Ręka do góry, kto nie ściągnął sobie nigdy płyty zespołu [xxx] przed jej oficjalną premierą sklepową? Jakoś nie widzę.


W związku z wyciekiem artysta Kazik poczuł wielką urazę do sprawcy, a także wszystkich tych, którzy zachowali się niegodnie i wykorzystali sytuację pobierając ukradzioną płytę z Internetu. Tych ostatnich nazwał nawet kurwami i opluł ich (wirtualnie, jak sądzę). Oświadczył też, że kasuje forum dyskusyjne firmowane swoją osobą. Przecież z kurwami gadał nie będzie.

Ale co my tu o Kaziku? Porozmawiajmy o czymś ciekawszym. A mianowicie:

skąd się biorą wycieki?

Zastanawialiście się, skąd biorą się te przedpremierowe pliki mp3 na torrentach, forach, warezowniach, blogach itp.? Ktoś je przecież musi umieścić w Internecie. Kto? Oto kilka teorii, jakie przychodzą mi do głowy:

1. Dziennikarze muzyczni, krytycy, recenzenci, blogerzy. Cała ta „kreująca opinie” chołota. Zapewne dla nikogo nie będzie szokiem informacja, że wyżej wymienione osoby otrzymują z wytwórni lub bezpośrednio od artystów tzw. wydania promocyjne (recenzenckie) płyt. Zwykle kilka tygodni przed premierą, aby mieli czas zapoznać się z materiałem i przygotować recenzję na właściwy dzień. Dzień Zero, czyli premierę. To właśnie dlatego gazety i duże serwisy internetowe atakują recenzjami danej płyty w jednym czasie. Efekt marketingowy jest bardzo silny i dlatego wydawcom opłaca się współpracować w ten sposób z redakcjami. Słabym ogniwem w tym łańcuszku jest recenzent. Człowiek podpięty do sieci. Człowiek, który lubi się czasem poczuć trochę lepiej. Głodny uznania i wdzięczności mas. Ten osobnik czasem nie może się powstrzymać od wrzucenia płyty do sieci. Potem to już typowa reakcja łańcuchowa. Pobrana raz płyta pojawi się wkrótce w setkach różnych miejsc.

2. Osoby zaangażowane w proces twórczy. Na przykład inżynier dźwięku w studiu nagraniowym – przedpremierowe empetrójki często są w wersji przed ostateczną obróbką (masteringiem), dlatego brzmią inaczej niż produkt finalny (znam osoby, które kolekcjonują właśnie te surowe wersje). Sprawcą wycieku może być też członek zespołu lub ktoś bezpośrednio z zespołem powiązany. Motywy mogą być takie jak w punkcie pierwszym lub inne. Nie wnikam.

3. Pracownicy tłoczni. Bardzo łatwo coś takiego zorganizować. Wycieki filmów z firm produkujących płyty czy obrabiających obraz i dźwięk to norma. To samo dotyczy każdego innego produktu w formie cyfrowej.

4. Najbardziej kontrowersyjna teoria – sprawcami wycieków są wydawcy. Najpierw wrzucają płytę na Rapidshare, a potem zgłaszają – koniecznie informując o tym prasę –firmie hostingowej, że przechowuje nielegalne pliki. Na szczęście już podjęto odpowiednie kroki i nielegalne pliki zostały usunięte. Efekt osiągnięty – w prasie pojawią się nagłówki „Niewydana jeszcze płyta zespołu XXX osiągnęła status platynowej dzięki piratom, którzy okradli wytwórnię i artystów, umieszczając ją w Internecie”. Cóż za wspaniały marketing!

I tak oto dochodzimy do konkluzji i do przypadku artysty Kazika S. (cholera, znowu on!). Czy należy walczyć z procederem, który najczęściej ma źródło głęboko wewnątrz grupy ludzi odpowiedzialnych za powstanie i promowanie płyty? I jak z nim walczyć, skoro jest elementem strategii marketingowej (w wielu przypadkach, nie zawsze)? Wreszcie: czy wszyscy ci, którzy schylą się po te „nielegalne” utwory, są kurwami i należy do nich strzelać z dubeltówki? A może warto pomyśleć inaczej? Może trzeba zdać sobie sprawę, że świat się zmienia i nawet coś tak prostego jak branża muzyczna podlega prawom ewolucji (owacja dla pana Darwina!)? [m]

Zdjęcie zostało ukradzione ze strony
http://www.staszewski.art.pl.

PS. Przepraszam za nadmiar wulgaryzmów. Było to tzw. twórcze wykorzystanie cytatów z klasyka. A jak wiadomo, klasyków nie należy cenzurować.

15 września 2009

TRANSVIZUALIA 009 - 3.Międzynarodowy Festiwal Form Multimedialnych


Kiedy i gdzie: 08-18.10.2009, Trójmiasto

TRANSVIZUALIA to największy w Polsce północnej festiwal multimediów, który skupia się na prezentowaniu ścisłych związków między muzyką/dźwiękami a obrazem. Wydarzenie generuje przestrzeń kumulacji mediów w celu wydobycia ich energetycznego i emocjonalnego potencjału, stawia na progresywną dynamikę multimediów w poszukiwaniu nowych perspektyw, kontekstów, interpretacji. Festiwal wydarzy się w licznych przestrzeniach na terenie Trójmiasta.

PROGRAM:

- międzynarodowy konkurs
- wystawy multimedialne
- TV-Liveacts: scena koncertowa z udziałem gwiazd muzyki alternatywnej + Vj
- Kinorotacje: pokazy sztuki filmowej + video
- Laboratorium: spotkania warsztatowe

SZTUKA MULTIMEDIÓW: WYSTAWY + KONKURS + PERFORMANCE

08.10.2009 godz. 18.30 Otwarcie Festiwalu SPECJALNY PERFORMANCE WIZUALNY PHILLIPPA GEISTA na budynek Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni

08-18.10.2009 WYSTAWA KONKURSOWA kurowana przez Anię i Adama Witkowskich Pomorski Park Naukowo-Technologiczny w Gdyni

10.10.2009-01.11.2009 Wystawa THORSTENA HALLSCHEIDTA: REKONSTRUKCJE Pałac Opatów w Gdańsku

09.10.2009 -01.11.2009 Wystawa PHILIPPA GEISTA: LIGHTING UP TIMES Gdańska Galeria Fotografii

10.10.2009 STREFA PERFORMANCE MULTIMEDIALNEGO [pokazy konkursowe] Gdynia

TV-LIVEACTS: SCENA KONCERTOWA
9-11.10.2009 oraz 16-18.10.2009 Gdynia-Gdańsk-Sopot

Wystąpią m.in. DJ KRUSH CLARK + FLAT-E ADDICTIVE TV HEXSTATIC VARIOUS PRODUCTION BOXCUTTER THE GASLAMP KILLER DAEDELUS FELIX KUBIN MOUNT KIMBIE + JAMES BLAKE CEEPHAX ACID CREW BUG KLINIK SOUNDSYSTEM PARISTETRIS CALIFORNIA STORIES UNCOVERED ANTISTATIC FAMILY

LABORATORIUM FORMY TRANSMEDIALNEJ: WARSZTATY
warsztaty z techniki found footage FILM DO SKŁADANIA prowadzone przez BOGNĘ BURSKĄ, WARSZTATY VJ-SKIE kolektywu audiowizualnego ANTISTATIC FAMILY, warsztaty z zakresu krytyki filmowej pt. KINO-KRYTYKA, spotkanie warsztatowe z ADDICTIVE TV, mobilne warsztaty w ramach akcji WŁĄCZ SIĘ! KULTURALNIE z zakresu animacji kultury

Uwaga! GAZETA ANTY-FESTIWALOWA: projekt warsztatowy KRECHY

KINOROTACJE: PROGRAM FILMOWY
autorski projekt TRANSCINEMA: KINO POZA KINEM czyli seria pokazów filmowych + video w nietypowych lokalizacjach, NOC Z TELEDYSKIEM w przestrzeni sopockiego arthotelu LaLaLa, projekt CLUB CINEMA czyli pokazy eksperymentalnych form krótkometrażowych + video w wybranych trójmiejskich klubach.

Więcej informacji na:
http://www.transvizualia.com/
www.myspace.com/transvizualia

Informacja organizatora

14 września 2009

Obserwator: Skuund

Do tej pory Kruszwica kojarzyła mi się tylko i wyłącznie z legendą o Popielu. Sytuacja zmieniła się w momencie odkrycia powstałej w 2007 roku kapeli o dziwnej nazwie. Skuund składa się z trzech muzyków, mają na koncie płytkę demo oraz parę luźnych utworów. Jak sami mówią - nie tworzą zespołu, lecz projekt o profilu muzycznym. Dlatego oprócz standardowych piosenek tworzą muzykę filmową (bardziej elektroniczną). Może ktoś się spotkał z amatorską produkcją Gilotyna marzeń. Oprawa dźwiękowa w tym obrazie jest właśnie dziełem chłopaków ze Skuund.

To bardzo introwertyczna i oszczędna, choć pełna emocji, muzyka. Wokalista Łukasz Nawrot dysponuje zmęczonym głosem, jakby osobiście ponad tysiąc lat temu przyglądał się wydarzeniom nad jeziorem Gopło. Słychać w jego śpiewie i smutek, i melancholię. Postawa wypalonego i zrezygnowanego człowieka nadaje utworom szczyptę dekadencji i jesiennych refleksji.

Można bez problemu wrzucić Skuund do szufladki post-rock. Bardzo dobrze tam pasują. Rozmyte dźwięki gitar, nieśpieszne tempo wyznaczane dobrze wyeksponowaną perkusją oraz wyraźną linią basu. Najlepszym tego przykładem jest kawałek Równoległe linie, gdzie przez siedem minut towarzyszą nam oszczędne akordy, pojedyncze dźwięki klawiszy, pogłosy i echa. Pozostałe utwory podobnie oddziałują na percepcję, kaby mówiły: Zatrzymaj się człowieku, połóż się wygodnie i zapomnij na chwilę o wszystkich sprawach. Chociaż to małe kłamstwo, gdyż kruszwiczanie nie mają zamiaru uspokajać. Utwory Jeśli chcesz to zrobić Lenny, to zrób to proszę teraz Kravitz czy Uciekaj moje serce przez trzy czwarte ich długości są ślicznymi kompozycjami (aczkolwiek smutnymi), jednak w pewnym momencie wchodzi dobrze znany post-rockowy zgiełk, który burzy dobry nastrój i wywołuje ścisk w żołądku. A już Say to schizofrenia na całego. Głos przepuszczony przez modulator brzmi niczym z krainy zmarłych. W połączeniu ze sfuzzowaną gitarą i jednostajnie wybijanym rytmem zmusza do zaprzestania dalszego odsłuchu. Tak to się nigdy nie zaczęło to sympatyczna wrześniowa piosenka, gdy po wakacyjnych szaleństwach jest czas na opamiętanie i wyciszenie. Poziomem od reszty odstaje jedynie The Science Of Dreams, które oparte na ogranych schematach nie potrafi poruszyć jak pozostałe kompozycje.

Dziwny ten Skuund jest, jednostajny i odpychający. Porywający i magnetyzujący. Muzycy wymyślili sobie ciekawą niszę, swobodnie się w niej poruszając. I osiągają cel - ta muzyka chyba nikogo nie pozostawi obojętnym, zwłaszcza w szarą jesień. Jedyna zła wiadomość, to że z zespołowego obozu od dłuższego czasu nie dobiegają żadne wieści. Nawet na stronie myspace wygasł im layout, a na innej Google daje ostrzeżenie, że rozprowadza złośliwe oprogramowanie... [avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/skuund

13 września 2009

Jak Zwał Tak Zwał: Da-Da&A-A! (Radio Rodoz, 2009)

Raz na kilka lat pojawia się zespół, który - jak ten chłop z motyką próbujący zaatakować nieosiągalne słońce – marzy od przebiciu sławy legendarnego P.O.L.O.V.I.R.U.S-a. Niestety, jak pokazuje doświadczenie, są to próby z góry skazane na porażkę. Także konfrontacja z debiutanckim albumem formacji Jak Zwał Tak Zwał (członkowie powiązani m.in. z Miastem 1000 Gitar) nie pozostawia żadnych wątpliwości – król pozostał na tronie nawet nie draśnięty.

Dla tych, którzy orientują się słabo lub wcale. P.O.L.O.V.I.R.U.S zespołu Kury był pierwszą i jedyną naprawdę wybitną płytą sowizdrzalsko-satyryczną, która w niezwykle celny i bezwzględny sposób parodiowała większość funkcjonujących w danym czasie na rynku muzycznym mód i trendów. Robiła to tak doskonale, że wiele lat od jej wydania, wciąż pojawiają się próby dorównania jej poziomem artystycznym i oczywiście poziomem jadu zawartego w tekstach. Da-Da&A-A! szkody legendzie nie wyrządzi. Tekstom brakuje tej aroganckiej swobody, a wokalom aktorskiej zręczności, pozwalającej na podszywanie się pod różne style muzyczne, jakimi dysponował Tymon Tymański w „okresie polovirusowym”. Płyta JZTZ trzyma się kurczowo kanonicznych zasad wyznaczonych przez Kury. A to oznacza mękę przebijania się przez mniej lub bardziej (zwykle mniej) udane parodie modnych obecnie stylów. Mamy tu zatem obowiązkowy brech z death/black metalu (Łan zbóż), country (Psychodeliczny kowbuj), Kazika Na Żywo (Idol), jazzu (Midi jazz), electro popu (Atak klonów), kwaśnego rocka w stylu Apteki (Dziewczynki), popu (Ale odjazd!), ethno (Mam ojca w cee), freak indie (Lepiej, co nie?, Tata z kuly) itd., itp.

Taka żonglerka stylami wymaga sporych umiejętności i nie da się ukryć, że zespół je posiada. Kompozycje bywają naprawdę udane, rozbudowane, świetnie wykonane i brzmiące. Męczy jednak maniera wokalna Vreena, który choć całkiem zręcznie wciela się w Kazika i Kodyma, to ma dość ograniczony (w porównaniu z Tymańskim) zasób „muzycznych min” – w efekcie słuchanie go staje się męczące jeszcze zanim płyta zbliży się do połowy z aż 15 tracków. Dodajmy do tego teksty, które operują bardzo specyficzną składnią i dość niekonwencjonalnym rodzajem humoru, który nie każdemu przypadnie do gustu, a otrzymamy dzieło naprawdę trudne do strawienia.

Trudno będzie uznać Da-Da&A-A! za coś więcej niż ciekawostkę przyrodniczą. Być może muzyka JZTZ sporo zyskuje, kiedy przefiltruje się ją przez doznania płynące ze spożycia aktywnych środków zniekształcających rzeczywistość. Jeśli ktoś z was ją w ten sposób przetestuje – poproszę o raport. [m]

Ale odjazd!




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/jztz

12 września 2009

Obserwator: Furia Futrzaków

Zawsze słychać było głosy, że w polskiej muzyce stricte rozrywkowej czegoś brakuje. Że wszystko takie poważne, tak bardzo na serio i tak niezdatne do słuchania. Wreszcie doczekaliśmy się: nadchodzi nowe. Muzyka popowa, której nie musimy się wstydzić. Ba, dzięki której nie musimy spuszczać głowy, kiedy mówimy, że lubimy przebojowe melodie. Nowe zespoły doskonale to rozumieją. A doskonałym przykładem „nowego” jest Furia Futrzaków.

Po pierwsze - ta nazwa! Już tu czujemy, że ktoś mruga do nas okiem. Po drugie - image całego zespołu. Lekko kiczowate, podrasowane kolory, skarpetki w paski i pluszaki w tle. Och, słodkie lata 80! Electropop wraca do łask!

Furia Futrzaków to bardzo zgrabne, melodyjne podkłady Adama Pieszaka oraz świetne teksty i wokal Kingi Miśkiewicz. Takie połączenie pozwala nam doświadczyć naprawdę porządnej dawki bardzo dobrze zrealizowanej muzyki. Jest lekko, jest zabawnie, miło dla ucha. Ma być tanecznie - będzie tanecznie, coś nastrojowego - jest i to. Jest także bardzo kobieco, w czym zasługa autorki tekstów. Ich podstawą jest gra, zarówno słowna, jak i ta ze słuchaczem. Jest w nich coś poetyckiego, ale bez zbędnych ą i innych podobnych ę. Tematy kręcą się głównie wokół spraw damsko-męskich, jednak zapomnijcie o słodkim lukrze piosenek, które znacie z radia. I wydech, i wdech/ Ty na prąd, a ja na tlen/ I wydech, i wdech/ Stalowa krew stygnie już (Serce robota). Albo z utworu Cukier w kostkach: Niech jeszcze jedna cukru kostka/ Zbyt chłodnej kawie smaku doda. Częste poprzekręcany szyk zdania, różne skojarzenia bliższe i dalsze, czyli po prostu trzeba się trochę wsłuchać. Żeby jednak nie było nam tak miło, w tle dzieją się różne rzeczy. A właściwie to dźwięki, elektroniczny hałas. Brudzą gładki i uroczy wokal Kingi, dodając jej mocniejszego, chrapowatego charakteru. Więc nie jest wcale tak cukierkowo, jak by się z pozoru mogło wydawać.

Wątpię, żeby Futrzaki zdobyły popularność radiową. Nie są tak gładcy, jakby tego oczekiwały masowe media. Co nie zmienia faktu, że potencjalnych słuchaczy można zdobyć także innymi metodami. Odsyłam do strony zespołu na myspace, gdzie można posłuchać także nagrań koncertowych (na których to zespół wspierają Magda Kowalska jako drugi wokal oraz Tomek Mądzielewski na perkusji).

Jeśli umiecie sobie wyobrazić skrzyżowanie Oszibarack z Muzykoterapią, jeśli szukacie przemyślanej, inteligentnej popowej muzyki – obserwujcie poczynania tej grupy. Zwłaszcza, że trwają prace nad ich debiutanckim albumem. Fajna konwencja, ciekawa muzyka – czego chcieć więcej? I cieszmy się – wreszcie coś się dzieje z polskim popem! [spacecowboy]

Strona zespołu:
www.myspace.com/furiafutrzakow

10 września 2009

Blisko Pola: Blisko Pola (Samszum Records, 2009)

Podobno cudów nie ma, a objawienia to wymysł szarlatanów podszywających się pod duchowych przywódców. To nieprawda. Cuda się zdarzają. Każdemu na inny sposób. U mnie objawiają się w postaci takich płyt jak Blisko Pola. To prawda, miasto Łódź leży blisko pola. Właściwie otacza je jedno wielkie pole. Ale muzyka tego zespołu nie ma nic wspólnego z przaśną ludowością. To dźwięki na światowym poziomie. To minimum ekspresji kumulujące się w maksimum emocji.

Osią, wokół której nawija się spiralna konstrukcja muzyki Blisko Pola, jest perkusja i cała masa instrumentów perkusyjnych, zwanych potocznie przeszkadzajkami. To rytm steruje wszystkimi kompozycjami zespołu, choć nie jest to muzyka ani taneczna, ani głośna, ani marszowa. Za tym hipnotycznym rytmem rusza bujający jazzowo kontrabas. Potem głos lidera, Miroslava z Pola i ascetyczne brzmienie jego gitary. Wreszcie altówka, czasem analogowy syntezator. Muzyka zagęszcza się, narasta, by nagle ucichnąć jak ucięta nożem. Czasem płynie łagodnie, czasem dziko wierzga, atakując zupełnie nieoczekiwanymi dźwiękami.

Sambaczaczabossanova od pierwszych uderzeń perkusji i tąpnięć basu wciąga w ciemną otchłań bez dna. Delikatny motyw gitary i powłóczyste tony altówki, do tego niesamowity głos Mirosława, który – to będzie mocne – jawi mi się jako wokalna rewelacja tego roku. Ten przejmujący śpiew w I’m Shaken Towords wywołuje całą armię mrówek na kręgosłupie. Zresztą, posłuchajcie sami:




Drugi na liście Dive to majstersztyk w budowaniu klimatu. Motoryczny rytm i leniwe zwrotki, które przechodzą w pełen emocji, hałaśliwy finał. I pełne bólu zakończenie z chropawym pociągnięciem smyczka po strunach wiolonczeli. Mocne. Każdy z utworów ukrywa jakąś magiczną niespodziankę. Długi, prawie siedmiominutowy Drowning, przepiękną smyczkową końcówkę – idealny temat do smutnego filmu. HC z kolei kojarzy się z muzyką do słuchowiska radiowego, a wieńczy ją bajkowe solo na altówce z nierealnym akompaniamentem pianina. W Panu Koziele niespodziewanie atakują świdrujące uszy klawisze, a jeśli wsłuchamy się uważnie, usłyszymy dwa głosy śpiewające jednocześnie po polsku i angielsku. W Blisko Pola zaskakuje neurotyczny klimat rodem z Radiohead, który z upływem czasu zmienia się diametralnie i dryfuje ku muzyce kameralnej. Za to Just Keep Me In The Bottom to regularny… blues. Bardzo tradycyjnie zagrany i zaśpiewany, gdyby nie bezdusznie miarowy bas, który nadaje piosence współczesne oblicze. W Deade muzycy perfekcyjnie operują ciszą, z której wylania się cudowna melodia. I jeszcze taki drobiazg: perkusista gra tu na kotłach, których brzmienie dosłownie wgniata w glebę.

Ciągle jestem oszołomiony tym małym cudem.[m]

Pan Kozieł




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/bliskopola

9 września 2009

The Calog: Bomby kolorowe (4Ever Music/Warner Music, 2009)

Niemałą niespodziankę swoją nową płytą sprawiło mi rzeszowskie trio dowodzone przez braci Baryczków. Poprzednie wydawnictwo Parę chwil skierowało zespół na melancholijne tory, z elementami przestrzennego rocka z gatunku „stare U2”. Nie wiem, jak płyta została przyjęta, ale dla mnie stanowiła katastrofę. Nie tego oczekiwałem od ekipy, która zasłynęła na debiucie Niewolnikami heroiny. Stąd zaskoczenie najnowszą odsłoną zespołu. Chłopaki postanowili pokazać pazurki, przyłożyć do pieca i spróbować odkupić straconych zwolenników. Wciąż jest wiele punktów stycznych z poprzednim longplayem, jednak kompozycje są o klasę lepsze.

Płyta została wydana przez majorsa, miksów dokonał Tomasz Bonarowski, a masteringiem zajął się Leszek Kamiński. Dzięki temu krążek brzmi soczyście, spełnia wszystkie obecne standardy w dziedzinie nagrywania dźwięku. Może to być zaletą - może być i wadą. Bomby kolorowe są sterylne, brak jakiegokolwiek sprzężenia, brudu. Nie uświadczymy efektu niedociśniętej struny czy źle dobranego akordu. Kto lubi piski, zgrzyty i przester, będzie nieutysfakcjonowany. Rzeszowianie grają niczym chłopcy z dobrego domu, którzy postanowili trochę pohałasować. Czuć w muzyce energię, wykop, rockowy feeling, lecz pozbawiony „złych bodźców”. Rzecz można śmiało puścić na szkolnej imprezie pod czujnym okiem staroświeckiej nauczycielki. Ta, rozumiejąc, że młodzież musi się wyszaleć przy ogłuszającym hałasie, nie dostrzeże w piosenkach The Calog śladów szatana i wywrotowych treści. W końcu są melodie i przytomne treści społeczne (bynajmniej nie twierdzę, że to płyta dla gimnazjalistów).

Ale do rzeczy. Chłopaki już w pierwszym kawałku pokazują nowe oblicze. Świetnie przenikające się gitary tworzą obiecujący wstęp. Każda szuka sobie miejsca, rozpiera się łokciami i stara wypchać na pierwszy plan. Jako opener Mosty sprawdzają się znakomicie! Chwilę później Królowa popu atakuje twardym riffem oraz fajnie rozlokowanymi w poszczególnych kanałach głośników partiami gitarowymi. Ujmująca jest również mini-solówka z perkusyjnym przejściem. Na pół udowadnia, że muzycy mają fajne pomysły na wstęp. Tym razem jest to kakofonia z wplecionymi dźwiękami syreny samochodowej. Wyróżnia się utwór On. Rzadko komu udaje się stworzyć tak wyrazistą zwrotkę. Przy niej refren zwyczajnie nie daje rady.

O ile dynamiczne, energetyczne piosenki zasługują na uznanie, to od pozostałych kompozycji wyraźnie wieje nudą. Zespołowi w spokojniejszym wydaniu bliżej do rockowego mainsteamu. Poukładałem, mimo britpopowo miauczącej gitary, nie przekonuje. Przyjemny song Lepiej nie psuje falset wokalisty w zwrotce i festynowy podkład. Uzależnienie mogłoby być ciekawą piosenką, gdyby nie refren rodem z Feela. Dlatego w drugiej części albumu lśni wyraźnie Kontrola z urzędu. Na dzień dobry wzruszający chórek i poszarpana gitara, zanurzona w atmosferycznym sosie. W takich klimatach znakomicie sprawdza się delikatny głos wokalisty. Przy okazji najlepszy tekst na płycie.

Właśnie, wokal. Michał Barycki wydaje się być urodzony do śpiewania po polsku. Nienaganna artykulacja, słychać każdą końcówkę, wszystkie „ę” i „ą”. Co prawda głos ma zwykle na jednym poziomie (proszę spróbować odszukać momenty, w którym ścisza bądź podgłaśnia śpiew), ale od czasu do czasu zaskoczy falsetem (On) czy bardziej ekspresyjnymi akcentami (Poukładałem). Co do tekstów... W „czadach” porusza temat blichtru i płytkości naszych wszelakiej maści celebrytów. Zupełnie to do mnie nie przemawia, gdyż ani to oryginalne, ani zajmujące. To zagadnienie bardziej dla Pudelka. Dlatego o wiele bardziej cieszą mnie osobiste przemyślenia. A te potrafią zaskoczyć nieoczywistym zestawieniem. Czy ty potrafisz kontrolować każdy wieczór/ Tak, żebyś rano za bardzo go nie czuł/ I żeby nikt rano nie czuł do ciebie wstrętu.

Bomby kolorowe nie będą w czołówce moich tegorocznych płyt. Lubię w muzyce więcej bałaganu i zwichrowania. Ale cieszy mnie fakt, że zespół, którego członków mam sporą szansę minąć na ulicy, nagrał płytę, jakiej nie spodziewali się słuchacze najpopularniejszych stacji radiowych. Czym pokazał im wyciągnięty środkowy palec. I to mnie ujęło. [avatar]


Bomby kolorowe:





Strona zespołu: http://www.thecalog.art.pl/

8 września 2009

Debiutanci i gwiazdy na GO Rock Festiwal

Znamy już zespoły, które w tym roku wystąpią w charakterze gości specjalnych podczas piątej edycji GO Rock Festiwal. Koncerty w ramach festiwalu odbywać się będą jesienią w Stalowej Woli.

Festiwalowe dni uwieńczą występy kolejno zespołów: Mitch & Mitch, Fisz Emade, Holden Avenue oraz Baaba Kulka. Koncerty odbywać się będą w cztery kolejne soboty, począwszy od 14 listopada do 5 grudnia.


Głównym elementem festiwalu jest konkurs. Zgłoszenia zespołów chętnych do udziału tej w części GO Rock'a przyjmowane są do 30 września za pośrednictwem formularza dostępnego na stronie www.gorock.pl. Po przesłuchaniu demówek wybrane formacje zostaną zaproszone do występu na żywo, a skład najlepiej oceniony przez jury otrzyma 3000 zł oraz statuetkę dużego łosia [jest o co walczyć! - m]. Swojego faworyta wybierze także festiwalowa publiczność.

Organizatorzy mają nadzieję, że festiwal stanie się miejscem spotkań muzyków, dla których rock jest punktem wyjścia do twórczych poszukiwań w muzycznym gąszczu. Celem GO Rock'a jest bowiem promowanie świeżego brzmienia i niekonwencjonalnego podejścia do muzyki rockowej.


GO Rock Festiwal 2009 - program


14 listopada 2009 r. (sobota) godz. 18:00
Zespoły konkursowe oraz MITCH & MITCH

21 listopada 2009 r. (sobota), godz. 18:00
Zespoły konkursowe oraz FISZ EMADE

28 listopada 2009 r. (sobota), godz. 18:00
Zespoły konkursowe oraz HOLDEN AVENUE

Finał GO Rock Festiwal 2009
5 grudnia 2009 r. (sobota)
godz. 18:00 Zespoły konkursowe oraz BAABA KULKA

Informacja organizatora

7 września 2009

Amuse Me: Amuse Me (Ars Mundi, 2009)

Choć premiera tej płyty miała miejsce jeszcze przed wakacjami, to jednak gdy za oknem pojawiają się pierwsze oznaki jesiennej aury, powinniśmy znów sięgnąć do tego wydawnictwa. Debiutancka płyta warszawskiego zespołu Amuse Me, powstałego w Działdowie z inicjatywy wokalistki Izy Komoszyńskiej (znanej również z projektu Sorry Boys) oraz gitarzysty Roberta Rochona, doskonale pasuje do coraz krótszych wieczorów.

Amuse Me składa się zaledwie z ośmiu utworów, z czego pierwsze cztery mieliśmy okazję usłyszeć już rok temu. Rozczarowujące? Być może. Z drugiej strony, jest to materiał bardzo spójny, bez niepotrzebnych ozdobników, którego bardzo dobrze się słucha. Dlatego też tym razem nie będzie marudzenia, choć od włączenia płyty do przesłuchania zamykającego utworu mija praktycznie tylko chwila. Uznajmy to jednak za zaletę, gdyż chwila ta upływa nam bardzo przyjemnie.

Ale od początku. Płytę otwiera piosenka Gypsies, która gościła między innymi na składance Minimax 5 Piotra Kaczkowskiego. Ale jest to utwór na tyle charakterystyczny, ze dobrze się stało, że to właśnie on rozpoczyna naszą przygodę z materiałem. Rozmarzony, nieco senny głos wokalistki, do tego wyraźne partie gitary akustycznej i bardzo efektowny refren, którego nie zapowiadał dość niemrawy początek. Do tego dodajmy w końcówce partie saksofonu, a wyjdzie nam bardzo miłe dla ucha połączenie. Wyróżnia się utwór Wash It Up. Wydaje mi się, że jego głównym atutem jest wokal Izy, który jest tutaj powielony, przez co wysuwa się on na pierwszy plan. Na szczęście muzyka w tym przypadku go nie zagłusza, wprost przeciwnie, wzmacnia jego odbiór. Warto także wspomnieć o Million Hours, który to utwór na pewno rewelacyjnie wychodzi podczas występów na żywo. Rozbudowana, jednak pełna energii kompozycja, czyli to, co lubimy. Bardziej drapieżnie robi się przy utworze Promise, gdzie dźwięki gitar przebijają się zza wokalu. Do tego gdzieś w tle oddalone klawisze i uzyskujemy bardziej tajemniczy klimat. Przenosi się on na zamykający album, jednominutowy, instrumentalny utwór Missing. Staje się on bardzo fajną klamrą, spinającą poprzednie kompozycje, która pozostawia nas w oczekiwaniu na coś więcej.

Na pewno nie mogliśmy spodziewać się po tej płycie wielkiego przełomu. Już samo to, że umieszczono na niej tylko kilka utworów, z czego połowę mogliśmy usłyszeć wcześniej, o czymś świadczy. Jednak muzyka Amuse Me to wciąż dobrze skrojony, elegancki dream pop. Wysmakowany i subtelny. W sam raz na nadchodzącą porę roku. Oraz do nocnego słuchania. [spacecowboy]

Promise:




Strona zespołu:
http://www.amuseme.pl/

6 września 2009

Monday Rebels: Worst Case Scenarios EP (wyd. własne, 2009)

Poniedziałkowi Rebelianci wracają z porcją nowych, gitarowo-popowych piosenek. Na swojej drugiej EP-ce proponują sześć wpadających w ucho numerów – to się nie zmieniło od czasu pierwszego demo. Zmieniło się nieco podejście do tworzenia: są dwie piosenki po polsku, a w większości utworów na pierwszy plan wysuwa się wokal Grześka Stompora, któremu towarzyszy drugi głos Magdy Jobko. Trochę szkoda chóralnych partii w stylu tych z Getaway Car, ale ten nowy styl śpiewania ma swój urok. Słychać, że wokalista dużo pracował nad liniami melodycznymi, a dośpiewywane przez Magdę partie dodają muzyce MR zadziorności.

Pierwsze trzy piosenki to murowane przeboje. My Favourite Actor co prawda drażni nie do końca pasującymi tu wtrętami klawiszy, ale sama melodia i bojowy refren nadrabiają straty. Jeszcze lepiej wypada pierwszy numer po polsku – Anhedonia. Refren wpada w ucho natychmiast, a klawisze wreszcie brzmią tak jak powinny. Do tego dobrze wyważone proporcje między ciemnymi zwrotkami a jasnymi refrenami. W Face To Face urzekają świetne wielogłosowe harmonie wokalne. Jeśli lubicie brytyjski gitarowy pop, będziecie zachwyceni. Ciekawym numerem jest Kronika Filmowa. Nie wiem czy to tylko takie moje prywatne wrażenie, czy potwierdzą je też inni słuchacze, ale i wokal, i główna melodia brzmią jak wyjęte z piosenek Lady Pank z okresu albumu Tacy sami. To nie zarzut, jest moda na lata 80., dlaczego więc polskie zespoły nie mają się inspirować polską muzyką z tamtego okresu? Utwór ma na szczęście współczesny sznyt za sprawą przybrudzonych aroganckich klawiszy.

Na koniec dwie nieco inne piosenki - udowadniające, że MR potrafią przykuć do głośnika nie tylko szybko wpadającymi w ucho przebojami. Sofa King i Mourning Song to długie, snujące się leniwie piosenki, które powoli oplątują myśli swoim intymnym klimatem. Zwłaszcza ten drugi numer jest wart uwagi. Zaczyna się trochę jak Good Day My Angel Myslovitz (bas, jęczące na drugim planie gitary) i z każdą minutą coraz piękniej rozwija. Ładna, wyciszona kompozycja. Z kolei w Sofa King wyczuwam duchowe powiązanie z Blur, szczególnie za sprawą atonalnej, celowo brzydkiej solówki, która odświeżająco wbija się w gładką melodię robiąc sporo zamieszania w końcówce.

Zespół robi postępy, słychać gołym uchem, że się rozwija. Po dwóch EP-kach warto już z nadzieją czekać na pełnoprawny debiut płytowy. Mam nadzieję, że nie wykręcą się sianem i nie zaserwują nam powtórki z rozrywki, tylko zaprezentują solidną garść nowych, zabójczo chwytliwych przebojów. [m]

4 września 2009

Jack Input: Marshmallows In The Sky EP (wyd. własne, 2009)

Gdzieś pomiędzy Mińskiem Mazowieckim a Warszawą w pierwszym półroczu 2008 narodził się Jack Input. Rok później zespół okrzepł na tyle, by nagrać pierwszą „czwórkę”. Marshmallows In The Sky zawiera 12 minut prostego post-punkowego grania. Mimo że materiał powstał w piwnicy (według oficjalnego info), całość brzmi dość soczyście i jest pozbawiona brudu typowego dla domowych warunków.

Są młodzi i nieopierzeni. Słychać to wyraźnie w prezentowanych kawałkach. Brakuje umiejętności technicznych. Wybijane perkusyjne rytmy brzmią dość topornie. Nie znaczy to wcale, że pałker nie umie grać - są po prostu zbyt przewidywalne i typowe dla początkującego adepta. Sekcja rytmiczna sobie plumka, piórko swobodnie przeskakuje ze struny na strunę wytwarzając delikatnie nerwową tonację. Lecz również w tym przypadku słychać brak doświadczenia. Gitarzysta nieźle kombinuje mając w głowie określony efekt i harmonię, jednak wydobywane dźwięki często nie mają odpowiedniej głębi i tworzą jednowymiarową płaską przestrzeń. Przykładem niech będzie końcówka TV. Wydawnictwo brzmiałoby o wiele lepiej, gdyby muzycy nie bali się zastosować większej ilości nakładek gitarowych czy innych efektów (jak te w Andreidzie).

Ale dość jojczenia, teraz parę pozytywów. Na uwagę zasługuje kobiecy wokal. Ann dobrze radzi sobie z angielskimi tekstami, posiada miłą i zmysłową barwę głosu. Nie wiem czy to było zamierzone, ale utwory na EP-ce ułożono od najgorszego do najlepszego. Zespół do promocji wybrał Muzzy - jak dla mnie w tym kawałku jest coś irytującego i odpychającego. I nie pomaga fajna przeszkadzajka w postaci bliżej niezidentyfikowanego instrumentu w zwolnieniach. Kolejne na liście TV przynosi sfuzzowaną gitarę oraz hardy (jak na tę estetykę) wokal. Początek Andreidy sympatycznie wpasowuje się w styl wypracowany przez The Cure; również mile zaskakuje połamany rytm oraz rozedrgane riffy. I na koniec piosenka, która nieoczekiwanie w sierpniu była najczęściej odtwarzanym przeze mnie utworem. For Fun, mimo wszystkich potknięć, jest po prostu ślicznym utworem, swobodnie zaśpiewanym, z delikatną nutą tajemniczości. Dobre kawałki mają to do siebie, że ruszają niezależnie od tego czy skomponował je doświadczony zespół czy raczkujące młodziaki.

Dobry ruch ze strony grupy, że zdecydowała się umieścić EP-kę do pobrania za darmo na swojej stronie. Dzięki temu można poświęcić jej kwadransik bez większego grymaszenia. Jack Input to rzeczywiście miły chłopak, który ciągle się uczy. Jeśli kolejność utworów została ułożona pod kątem czasu ich powstania, to wieszczę kapeli rozgłos zdecydowanie większy niż granice administracyjne stolicy.[avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/jackinputmusic

2 września 2009

Subiektywny ranking plakatów koncertowych

Plakat to wizytówka zespołu. Nie każdy wykonawca o tym pamięta, dlatego blogi i profile majspejsowe zaśmieca wiele koszmarków. Im jednak nie będę poświęcał uwagi, pokażę wam za to plakaty, które lubię. Lubię na nie patrzeć, mimo iż dawno utraciły swoją aktualność jako nośnik informacji o koncertach. I chętnie bym je sobie powiesił na ścianie, gdybym tylko je miał na porządnym papierze.

Mój absolutny numer jeden. Jest w nim coś szalonego, swawolnego i niepokojącego zarazem. Szkoda, że dół plakatu szpecą FATALNE niebieskie linki. W komputerze można sobie przerobić obrazek na czarno biały, papierowej wersji już się poprawić nie da.

Choć jego estetyka zupełnie nie pasuje do muzyki granej przez Krasnali, jako poster sam w sobie bardzo mi się podoba. Wygląda jak plakat filmowy. I lubię żółty kolor, świetnie nadaje się do wyróżnienia z otoczenia.

Banał. Ale ładnie wykonany. Żałuję tylko, że dziewczynie zakryto oczy, nadając plakatowi zupełnie zbędne cechy kryminalne. Fajne są te akcenty kolorystyczne.

Bardzo oldskulowy i stylowy plakat. Kojarzy mi się z dawnymi czasami, z... eeee... budką z lodami włoskimi. Ciekawe liternictwo.

Po prostu stylowy. Przemyślana koncepcja graficzna, której nie psują a dopełniają informacje o koncercie.

Linie proste, architektoniczna precyzja. Surowy, uporządkowany. Czasem lubię na niego popatrzeć, uspokaja mnie.

Jak wam się podobają te propozycje? Zwracacie uwagę na projekt i wykonanie plastyczne plakatu czy tylko na jego aspekt informacyjny? [m]

Sorry Boys prężą się przed debiutem płytowym

1 września 2009

Dzień, w którym wszystko...

...mnie wkurwia. Taki jak dziś. Muszę skanalizować swoją złość...



...nienawiść do wszystkich wokół...



...a zwłaszcza pierdolonych polityków...



...marketówzakupówpromocji...



...szołbizu i celebrytków.



I niech się kurwa wreszcie ten dzień skończy.



Wypad mi stąd.[m]

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni