5 grudnia 2013

Stefan Wesołowski: Liebestod (Important Records, 2013)


Nie ma nic przyjemniejszego w muzyce od podziwu wywołanego konsekwentnym wzrostem świadomości artystycznej, następującym z każdym kolejnym wydawnictwem.

Stefan Wesołowski skutecznie ucieka od łatki „człowieka od skrzypiec z Trenów Jacaszka”. Debiutancka Kompleta zawierała śladowe ilości „Jacaszkowej” elektroniki, zaś wspólny album z Szymonem Kaliskim 281011 tonął w oparach ambientowych dronów. Komponując Liebestod muzyk najwyraźniej podjął decyzję o frontalnym ataku - nie można przez całe artystyczne życie tworzyć w cieniu sławnego kolegi. Muzyka klasyczna wciąż ma predyspozycje do bycia inspirującą i dawania natchnienia do tworzenia dźwięków świeżych, niekoniecznie aspirujących jedynie do nadania przedrostka „post” w słowie classical. Na Liebestod takich argumentów jest osiem - w większości nie pozostawiających miejsca na kontrę.

Tytuł płyty Wesołowski zaczerpnął z finalnej części arii Tristan i Izolda Wagnera, jednak wydawnictwo gdańszczanina nie nawiązuje do niej bezpośrednio; bierze z niej patos i rozmach koncepcyjny. Brak pełnej orkiestry symfonicznej nie stanowi przeszkody, by osiągnąć potężną siłę przekazu, choć z drugiej strony skrupulatne i inteligentne rozpisanie partii na dostępne instrumentarium sprawia wrażenie większego „tłoku” niż rzeczywiście zarejestrowano w studio. Prym tym razem wiedzie fortepian. Monotonne, ale uderzane z pasją klawisze tego instrumentu nadają kompozycjom majestatyczności. Najlepiej to słychać w What The Thunder Said, gdzie oś utworu stanowi nie tylko sam tępy rytm, ale również pełna ekspresji modulacja głośności poszczególnych taktów.

Tematem przewodnim Liebestod jest listopad. Przejmujące, wzruszające partie smyczkowe przewijają się przez całą płytę z kinetyką jesiennego wiatru. Osinoto maluje obraz dawnej wsi, pełnej błota i zgniłych osikowych liści, smaganej zimnym deszczem i przymarzającej zaoranej ziemi. Tu każda wzajemnie przenikająca się partia instrumentów splata się w ulotną i gorzką melodię. Tworzenie kompozycji na kształt wietrznych podmuchów jest cechą charakterystyczną nowej płyty Wesołowskiego. Podobne rozwiązania zastosowano we wspomnianym What The Thunder Said (fortepian pełni rolę dżdżu) i Tacet, gdzie wrażenie potęguje elektroniczny śnieg. Ale to wciąż są melodie! A najlepszą z nich jest ta najbardziej epicka, wzniosła, monumentalna. Route w przeciągu ośmiu minut ewoluuje z ambientowych szmerów po kapitalny finał, którego częścią jest majestatyczny udział instrumentu dętego.

Dobre wrażenie tonuje (ale tylko trochę) utwór tytułowy i kończący wydawnictwo Hand Im Haar. Ten pierwszy jest zbyt klasyczny, zaś drugi - zbyt postrockowy. Nie, to nie są złe utwory, ale zupełnie pozbawione charakterystycznej dla Wesołowskiego osobowości. Czy to przypadek, że to najkrótsze w zestawie kompozycje, czy może sam autor zauważył, że nadmierne rozciąganie czasu trwania tylko by im zaszkodziło?

Neo classical, post rock, dronetronica - Liebestod wyciska z tych gatunków wszystkie soki. Świetne entrée Polaka w barwach uznanej amerykańskiej wytwórni. [avatar]

Liebestod:



Strona artysty: https://www.facebook.com/stefanwesolowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni