Off Festival z roku na rok staje się coraz większą imprezą. Coraz więcej ludzi (tym razem 11-12 tys.), coraz lepsze gwiazdy (to oczywiście kwestia gustu) i coraz gorsze warunki bytowe na terenie festiwalu (a to już nie kwestia gustu, tylko fakt – w tym roku na polu żywieniowym organizatorzy dali ciała. Te nędzne odpustowe budy z kiełbasami z Biedronki czy odgrzewanymi pierogami stanowiły naprawdę żałosny widok. Gdzie się podziały stoiska z żywnością wegetariańską? Kiedy doczekamy się porządnej, zadaszonej jadłodajni ze zwykłą garkuchnią? Nie wszystkim do szczęścia wystarczy chlanie piwska w ogródku).
Pogoda również dostosowała się do aspiracji uczynienia z Offa czegoś więcej niż tylko lokalnej ciekawostki – była i burza z piorunami, i siąpiący deszczyk, i błotko pod scenami. W cenie były peleryny i nieprzemakalne obuwie.
Co do scen – tym razem rozmnożyły się do aż pięciu miejsc na mapie kąpieliska Słupna. Oczywiście główna, oczywiście leśna i eksperymentalna w sali Muzeum Pożarnictwa. Do tego wielki namiot Offensywy – bardzo profesjonalna i, co niezwykle ważne, sucha scena. Oraz Myspace Stage, miniscena ulokowana na boisku do siatkówki plażowej. Fajny pomysł, ale lokalizacja niefortunna, bo zagłuszana przez dużą scenę.
Tyle ogólników. Czas rozpocząć przegląd koncertów. Zwyczajowo skoncentruję się na polskich wykonawcach – gwiazdy zagraniczne potraktujmy jako nagrodę za ciężką robotę:)
Pierwszego dnia, o najgorszej porze, zaczynali debiutanci wyłonieni w konkursie internetowym – Elephant Stone z Częstochowy. Widziałem tylko finał ich występu – dwa utwory. Nie zrobili na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Ot, rzemieślniczo wykonany, solidny rock, jednak bez iskry szaleństwa czy choćby próby błyśnięcia czymkolwiek, co by odróżniało zespół od tłumu. Jednak chłopaki mają już umiarkowanie popularny przebój, grany przez radio - Cztery.
Pogoda również dostosowała się do aspiracji uczynienia z Offa czegoś więcej niż tylko lokalnej ciekawostki – była i burza z piorunami, i siąpiący deszczyk, i błotko pod scenami. W cenie były peleryny i nieprzemakalne obuwie.
Co do scen – tym razem rozmnożyły się do aż pięciu miejsc na mapie kąpieliska Słupna. Oczywiście główna, oczywiście leśna i eksperymentalna w sali Muzeum Pożarnictwa. Do tego wielki namiot Offensywy – bardzo profesjonalna i, co niezwykle ważne, sucha scena. Oraz Myspace Stage, miniscena ulokowana na boisku do siatkówki plażowej. Fajny pomysł, ale lokalizacja niefortunna, bo zagłuszana przez dużą scenę.
Tyle ogólników. Czas rozpocząć przegląd koncertów. Zwyczajowo skoncentruję się na polskich wykonawcach – gwiazdy zagraniczne potraktujmy jako nagrodę za ciężką robotę:)
Pierwszego dnia, o najgorszej porze, zaczynali debiutanci wyłonieni w konkursie internetowym – Elephant Stone z Częstochowy. Widziałem tylko finał ich występu – dwa utwory. Nie zrobili na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Ot, rzemieślniczo wykonany, solidny rock, jednak bez iskry szaleństwa czy choćby próby błyśnięcia czymkolwiek, co by odróżniało zespół od tłumu. Jednak chłopaki mają już umiarkowanie popularny przebój, grany przez radio - Cztery.
Phantom Taxi Ride (zdjęcie powyżej) na scenie Offensywy dali bardzo żywiołowy, rokendrolowy występ. Zagrali bez kompleksów (w sumie to już doświadczona załoga, czego mieli się bać?) i bez większych udziwnień w stosunku do wersji podstawowych. Zdecydowanie najlepiej w moich uszach wypadły starsze piosenki, takie jak Leave You Alone i Devil Taxi Ride. Trochę trudniejsze granie zaproponowali w nowym rozbudowanym, psychodelicznym utworze, zatytułowanym Love Drip. Momentami gwiazdorskie zachowanie lidera i świetna gra perkusisty (fajne okulary!) – to zapamiętałem najbardziej.
Pchełki to zespół, który wygrał konkurs w Mysłowickim Centrum Kultury (pomysł z wyłanianiem debiutanta spośród lokalnych kapel uważam za poroniony. Mysłowice vs. reszta kraju? Jaki w tym sens?). Duża scena sparaliżowała ten całkiem interesujący kolektyw składający się z zatopionego w swoich adapterach, laptopach i klawiszach DJ-a, wygimnastykowanego basisty i wokalistki grającej dodatkowo na flecie poprzecznym. Zaprezentowali ścianę basów i połamanych rytmów, na które rzucono słowiańskie przyśpiewki (niektóre całkiem zabawne). Moim zdaniem Pchełki lepiej by wypadły w bardziej kameralnych warunkach.
Kawałek Kulki – gorzowianie zagrali na scenie leśnej, ale nie byli z niego zadowoleni. Kiedy zaczęli się rozkręcać, już trzeba było kończyć. Były oczywiście głównie piosenki z debiutanckiej płyty (Nocny pociąg – klasa; oczywiście był też wymuszony przez publiczność Kolegi tata), ale też trzy zupełnie nowe piosenki (m.in. Góralski). Jakoś mało radości i luzu było w muzykach, może dlatego nie byłem po tym koncercie zachwycony.
New York Crasnals (zdjęcie powyżej) mieli pecha, tzn. ja miałem do nich pecha. Koncert na dużej scenie widziałem tylko w końcowym fragmencie. A ich majspejsowe jam session odbyło się w dość nietypowych okolicznościach. Gwałtowna ulewa zagoniła publiczność pod namiot-scenę. W efekcie zespół grał otoczony żywym murem kilkudziesięciu najbardziej wytrwałych fanów. Panowała fajna, intymna atmosfera, której nawet specjalnie nie popsuło zagrożenie porażeniem prądem przez zwilgotniałe wzmacniacze.Pchełki to zespół, który wygrał konkurs w Mysłowickim Centrum Kultury (pomysł z wyłanianiem debiutanta spośród lokalnych kapel uważam za poroniony. Mysłowice vs. reszta kraju? Jaki w tym sens?). Duża scena sparaliżowała ten całkiem interesujący kolektyw składający się z zatopionego w swoich adapterach, laptopach i klawiszach DJ-a, wygimnastykowanego basisty i wokalistki grającej dodatkowo na flecie poprzecznym. Zaprezentowali ścianę basów i połamanych rytmów, na które rzucono słowiańskie przyśpiewki (niektóre całkiem zabawne). Moim zdaniem Pchełki lepiej by wypadły w bardziej kameralnych warunkach.
Kawałek Kulki – gorzowianie zagrali na scenie leśnej, ale nie byli z niego zadowoleni. Kiedy zaczęli się rozkręcać, już trzeba było kończyć. Były oczywiście głównie piosenki z debiutanckiej płyty (Nocny pociąg – klasa; oczywiście był też wymuszony przez publiczność Kolegi tata), ale też trzy zupełnie nowe piosenki (m.in. Góralski). Jakoś mało radości i luzu było w muzykach, może dlatego nie byłem po tym koncercie zachwycony.
Koncertowi Budynia i Sprawców Rzepaku przysłuchiwałem się przez chwilę przy wejściu do namiotu Trójki. Dobrze zagrany koncert, ale maniera Szymkiewicza zaczyna mnie męczyć.
Potem nadszedł czas na mały koszmar z ulicy Wiązów – koncert Homo Twist. Co ten zespół robił na Off Festivalu? Po co było zapraszać pozera Maleńczuka na festiwal, który ma kształtować gusty i pokazywać sztukę nieszablonową, intrygującą? Nie chcę tu specjalnie jechać po panu M. Mam na jego temat swoje zdanie i nie każdy musi się z nim zgadzać. Co do muzyki HT – mocno się zestarzała, a gitara Maleńczuka brzmiała fatalnie (szkoda, że nikt mu nie powiedział, że jest bardzo kiepskim gitarzystą). To tyle narzekań.
Muchy – chyba najbardziej oczekiwany koncert na scenie Offensywy. Ludzi rzeczywiście mnóstwo, przedział wiekowy rzeczywiście niski (trochę go zawyżałem). Przekonałem się na własne oczy, że Muchy to dziś gwiazdy i autorytet dla polskiej młodzieży. Każdy gest, każdy ruch, każdy uśmiech Wiraszki kwitowany był piskiem uwielbienia. Publika znała wszystkie utwory na pamięć i nie omieszkała tego wykorzystać. Nikt (oprócz mnie, hehe) nie zwracał uwagi na ewidentne fałsze i pomyłki (Zapach wrzątku jest chyba trochę za trudny do grania na koncertach) czy na obciachowość otwierającego koncert utworu w konwencji punkopolo (chyba że to taki żarcik, którego nie załapałem). Nieźle wyszedł słaby w wersji studyjnej nowy numer Państwa – miasta. Ekstazę wywołał Najważniejszy dzień. Było też coś z domowej roboty EP-ek, m.in. Jane Fonda. Trochę kręciłem głową, bo koncert mnie nie porwał, ale widać było, że tylko ja mam taki problem. Niech i tak będzie.
Na dużej scenie w roli gwiazdy zagrał Hey. Wiadomo, Hey to Hey, niczym zaskoczyć nie mogli. A jednak spodziewałem się trochę większych emocji, tymczasem oni zagrali jak zwykle – porządnie, ale jakoś tak bezbarwnie. W dodatku te numery z zapominaniem tekstu przez Kaśkę Nosowską (wierzę, że naprawdę ich zapomina, może w takim razie czas zainwestować w karteczki przylepiane do statywu?) już mi się mocno znudziły. Z jakichś bardziej radykalnych zmian w aranżach zapamiętałem jedynie Heledore Babe w wersji zdecydowanie szybszej. W porównaniu z ubiegłorocznym występem Nosowskiej było tak sobie.
Tro Waglewski Fisz Emade grało już o bardzo późnej porze (ok. drugiej w nocy). Początkowo bardzo mi się podobało to czyste brzmienie – wreszcie perkusja nie zagłuszała reszty instrumentów. Miło było popatrzeć na uśmiechniętego pana Wojciecha i to, jaką frajdę sprawia tym trzem facetom wspólne granie. Później jednak zaczęły się popisy solowe, improwizacje i tego już było zdecydowanie za wiele.
Gwiazdy zagraniczne:
Rewelacyjny show dali Of Montreal. Duże widowisko z przebierankami, cyrkowymi sztuczkami, psychodelicznymi animacjami na telebimie, no i przede wszystkim szaloną muzyką, łączącą często gęsto bardzo odmienne stylistyki. Świetnie zabrzmiały zarówno hiciorskie „zróbmy-to-jak-Bee-Gees” Gronlandic Edit, jak i porażający swoimi rozmiarami i intensywnością doznań The Past Is A Grotesque Animal. Wielka klasa i jeden z najlepszych koncertów tej edycji Offa.
Te małe ludziki na scenie to właśnie Of Montreal:)
Clinic – świetny koncert. Neurotyczna, wściekła muzyka, wywołujący ciarki na plecach image (wszyscy muzycy mieli na twarzach maski chirurgiczne, a wokalista w swojej miał dziurę na usta, przez co wyglądał jak Hannibal Lecter – miazga!). Jak dla mnie wszystkie utwory Clinic brzmią tak samo, ale publika jakoś rozpoznawała te największe hity. Zespół nie oszczędzał ani siebie, ani widzów – zagrał bezkompromisowo i agresywnie.
Caribou – kolejny masakryczny występ. Dwie perkusje napierdalały (przepraszam co wrażliwszych) tak, że człowiek nie wiedział co z sobą zrobić. Samych piosenek nie zapamiętałem, ale ten koncert był bardziej doznaniem fizycznym niż estetycznym.
Mogwai – misterium wymagające maksymalnego skupienia. Te długie kompozycje, jak opowieści z 1000 i jednej nocy. Bajkowe melodie miażdżone monstrualnymi riffami gitary i basu. Szkoda tylko, że w tych najbardziej wyciszonych fragmentach przeszkadzała odbywająca się na sąsiedniej scenie próba. Podczas tego koncertu powinna panować absolutna cisza.
Jutro ciąg dalszy relacji!
Tekst i zdjęcia [m]
O ile dobrze rozumiem myślisz, że Pchełki są z okolic Mysłowic. Jeśli tak, to się mylisz. Pchełki to zespół z Aleksandrowa Kujawskiego.
OdpowiedzUsuńTo ich strona: http://www.pchelki.pl/
tak czy inaczej pomysł na podział: przegląd w MCK i głosowanie przez internet uważam za chybiony - niech wszyscy debiutanci będą wyłaniani tak samo! a Pchełki całkiem mi się podobały:)
OdpowiedzUsuń