10 sierpnia 2018

Off Festival – Katowice, 3-5.08.2018


Off Festival w Katowicach jest jak oczekiwane spotkanie z rzadko widywanym kumplem.

Lubię jeździć na Offa, nawet jeśli zestaw headlinerów nie budzi u mnie jakichś większych emocji. Zawsze przecież można pójść za intuicją i zobaczyć coś całkiem egzotycznego, nieplanowanego.
W tym roku było bardzo miło: pogoda dopisała, samoloty kręciły bączki, ochrona była kompletnie niewidoczna, a strefa gastro wzniosła się na wyżyny. Ludzie spotykali się ze sobą, rozmawiali, odpoczywali i od niechcenia słuchali muzyki. Atmosfera rodzinnego pikniku.

Zobaczyłem znacznie mniej koncertów niż planowałem – dziękuję mojemu mechanikowi, który uparł się naprawić klimatyzację przed wakacyjnym wyjazdem. Cóż, klimatyzacja działa świetnie, ale Good Night Chicken i paru innych musiałem odpuścić. W ogóle w piątek nie miałem nastroju na aktywne festiwalowanie. Zajrzałem na Oxbow, ale odniosłem wrażenie braku chemii na scenie i szybko się znudziłem. The Brian Jonestown Massacre brzmieli naprawdę fajnie (łapka w górę dla ekipy nagłaśniającej scenę główną – w tym roku było genialnie; natomiast Scena Leśna – buuu… okropnie hałaśliwa, bez ładu i składu). Wpadłem też na chwilę zobaczyć anonsowany na sensację chór z Bułgarii (The Mystery of the Bulgarian Voices), lecz moja tolerancja na cepelię była tego dnia na bardzo niskim poziomie. Aczkolwiek doceniam epickie solo na tamburynie, słusznie nagrodzone owacją.

Muszę tu nadmienić, że oferta „merczu” była zaskakująco skromna i mimo najszczerszych chęci wydania offowych dolarów nic ciekawego nie udało mi się nabyć. Gdzie te czasy, gdy na Offie miały swoją premierę oczekiwane albumy polskich wykonawców? Te ciareczki, gdy wracało się do domu z zakupionym wprost od wydawcy jeszcze ciepłym zawiniątkiem… Ech, chyba się starzeję.
Za to jedzenie… coś pięknego. Pojawiła się kuchnia gruzińska, węgierska, ale hitem okazał się Hajer, czyli śląski obiad w tortilli. Odważne!


Lonker See (na zdjęciu powyżej) słusznie zostali docenieni przez recenzentów, którzy już zdążyli opublikować swoje przemyślenia. Grali solidnie, skoncentrowani, bezbłędni. Szkoda, że w pełnym słońcu, ale tak to już bywa na Offie.


Coals (powyżej) coraz lepiej czują się na scenie; mimo nieco zachowawczego, chłodnego emploi, nawiązywali kontakt z publicznością i nieźle im wychodziło łączenie mechanicznych bitów z ciepłym brzmieniem gitary elektrycznej i „skandynawskim” vibem głosu wokalistki.

Rolling Blackouts Coastal Fever zostali namaszczeni przez autora biogramów na największą sensację z Antypodów od czasów The Go-Betweens, co wydaje się stwierdzeniem mocno na wyrost, ale ich koncert, wypełniony piosenkami o mocno brytyjskiej melodyce, z zadziornymi ukąszeniami gitary, mógł się podobać. Zauważam u siebie, że z wiekiem doceniam dyscyplinę zespołu i taką zwyczajną uczciwość wobec widza, każącą muzykom zagrać jak najlepiej.

Tego ostatniego nie mogę powiedzieć o występie Trail Of Dead, który miał być największym dla mnie wydarzeniem festiwalu, a okazał się rozczarowaniem równie dużym co występ naszej reprezentacji piłkarskiej na mundialu. Oczekiwania były spore, a wyszło… Zespół, którego sława trochę już przebrzmiała, przyjechał do Katowic ze swoją najlepszą płytą Source Tags & Codes, którą miał po prostu zagrać w całości. Bez wydziwiania. Okazało się to ponad siły tej kompletnie niezgranej i nieprzygotowanej grupki przypadkowych (takie odniosłem wrażenie) muzyków. Lub kolesi. Zagrali źle, bardzo źle. Tu nic nie stykało: wokal był tragiczny, gra była tragiczna. Gitarzyści nie byli w stanie zagrać najprostszego motywu, a wyciszenia, które stanowiły o sile tego genialnego albumu, wypadały potwornie wręcz żenująco. Żałośnie. Nie wiem, co skłoniło mnie do obejrzenia tego koncertu w całości, czy to masochistyczna chęć skrytykowania TOD w pełni kompetentnie, a więc na podstawie całego usłyszanego materiału, a nie tylko kilku utworów (choć tyle w zasadzie wystarczyło, by oddalić się od sceny w pośpiechu), czy może niewytłumaczalna nadzieja, że może choć w końcówce się ogarną i choć dwoma ostatnimi piosenkami uratują tę zmarnowaną godzinę?

Po takiej traumie jedyne na co było mnie stać tego wieczoru to konsumpcja.


W niedzielę zameldowałem się pod główną sceną na występie Daniela Spaleniaka (powyżej), który jak się okazało dorobił się pełnego zespołu. Było w porządku, ale ciut zbyt monotonnie. Czy pod koniec zagrał My Name Is Wind? Bo nie doczekałem się.


ARRM (zdjęcie powyżej) – kurczę, to jest światowa klasa. Ich utwory są potężne, a siła repetycji obezwładniająca. Znalazłem jednak jeszcze trochę sił, by zajrzeć na występ Wojciecha Bąkowskiego, który, muszę przyznać, ma charyzmę godną Świetlickiego.


No Age (powyżej) kontra Marlon Williams. Ci pierwsi kupili mnie entuzjazmem i bezpretensjonalnością, ten drugi (z zespołem) pełnym rozmachu i wirtuozerii wykonawstwem i świetnym głosem lidera.

Ariel Pink okazał się niestrawny, więc szybko wywędrowałem na koncert Clap Your Hands Say Yeah, grających swoją słynną płytę Some Loud Thunder. Nigdy nie byłem szczególnym entuzjastą tego zespołu, ale gdy rozbrzmiał Satan Said Dance, krew zaczęła krążyć szybciej. Ten kawałek zupełnie się nie zestarzał i totalnie rozkręcił publiczność. Reszta utworów już mniej, ale i tak było przyzwoicie.

Harry Merry – CO TO DO CHOLERY BYŁO???


Kapela ze Wsi Warszawa (powyżej) nie zawiodła i dała widowiskowy, pełen mrocznej ludowszczyzny występ, bazujący w głównej mierze na ostatnim albumie re:akcja mazowiecka.

Tak, nic nie napisałem o Big Freedia, Grizzly Bear, MII, Charlotte Gainsbourg i Turbonegro. I ani słowa o Kulcie. Przepraszam.

Spotkanie z kumplem było udane. Za rok widzimy się znowu?

I jeszcze kilka impresji wideo:


Tekst, zdjęcia, wideo [m]

2 komentarze:

  1. Nie widziałam [m] na tegorocznej edycji.. W zeszłym roku i dwa lata temu owszem. Może dlatego, że jak czytam powyższy tekst, wybieraliśmy z grubsza inaczej? Na OXBOW była chemia, nawet kipiało nią ze sceny, ale Eugene miał jakoś dziwnie wyciszony mikrofon (pewnie tego nie słyszał przez taśmy naklejone na uszach ;) p.s.przy towarzyszących nam upałach narzekanie na mechanika, który z troską naprawił klimatyzacje pachnie mi hipsteriadą :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale przynajmniej konsumpcja na piątkę. ;)

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni