27 lipca 2007

The Complainer&The Complainers: The Complainer&The Complainers (mik.musik!, 2007)

Wojtek Kucharczyk, The Complainer we własnej osobie i jednocześnie szef wytwórni mik.musik!, jest postacią znaną w świecie laptopowej elektroniki od lat. To zdanie musiało paść, na wszelki wypadek, ponieważ pojęcie „znana postać” jest oczywiście dość względne. Ja na przykład do czasu otwarcia kolorowego pudełka skrywającego płytę The Complainera nie miałem pojęcia o jego istnieniu. Ale nic to, życie jest po to, żeby nadrabiać stracone chwile, czyż nie?

Samozwańczy Pierwszy Maruda Rzeczpospolitej with a little help of his friends from whole world (naprawdę całego) za pomocą sprytnych programów łączących miliony sampli wysmażył perfekcyjnie hałasującą, mieniącą się seledynowymi kolorami iskier dźwiękową petardę miłości. W szesnastu hymnach wychwala miłość jako lekarstwo na całe zło naszego głupiego świata. A używa do tego środków, które trudno ogarnąć na pierwszy (i drugi, i trzeci) rzut ucha. To szalona wyprawa przez kontynenty pokręconych dźwięków, to stąpanie po miękkim dywanie utkanym z wesołych nutek, to skakanie po grzywiastych falach bębniących po głowie bitów. Ten nadmiar może przeszkadzać, może męczyć, ale o tym później. Wierzę na słowo (jak już wspomniałem, jeśli chodzi o twórczość Mr. Kucharczyka jestem neofitą), że jest to najbardziej piosenkowa i najbardziej przystępna muzycznie płyta Complainera. Tę teorię zdaje się potwierdzać zaczynający płytę utwór I Am So Alive. Nie da się ukryć, to największy hook płyty: zabójczo rytmiczny, wariacko roztańczony, z zabawnie brzmiącym, manierycznym wokalem. Numer 2, I Will Follow, zdradza już objawy największego grzechu tej płyty (może dla niektórych będzie to akurat zaleta) – przerostu formy nad treścią, nadmiaru dźwięków, które bombardują umysł i wycieńczają go, zanim artysta przejdzie do rzeczy, czyli dopiero – tak! – w okolicy piątej minuty, kiedy to utwór przybiera formę Lennonowskiej ballady. Co za dużo to niezdrowo! Ta refleksja pojawiła się w mojej głowie wielokrotnie podczas odsłuchu płyty. Ale – powtarzam! – ta konwencja jest mi na tyle nowa, że być może mnie przytłoczyła. Dla przykładu w trzecim na liście utworze Animulae dzieje się tak dużo, że musiałem skorzystać z opisu umieszczonego na stronie mik.musik, żeby zrozumieć, co to właściwie jest (pozwolę sobie zacytować, choć nie pytałem o pozwolenie): „muzycznie – gospel, raga, soul, metal, konkret, noise, oklaski i tykanie zegara. Gościnnie śpiewa USONIA (z NYC) ze swoim gospelowym chórem i URKUMA (z Italii) po łacinie wypowiada się o trudach i pięknym celu”.

Okej, trochę się wygłupiam, ale chyba mieszczę się w konwencji. Z rzeczy, które mi się podobają szalenie: It’s Not Crime – przejrzysta konstrukcja i electroclashowa rytmika napędzają do tańca (bardzo fajne wokale, no i te wszystkie basowe rzeczy w bazie); Ioigame Compayi – rytmiczne, niemal punkowe nawoływanie do rewolucji, prawdopodobnie w imię miłości (oczywiście), ozdobą są wymiatająco-czadowe hałasy w wykonaniu Psychocukru; Folio z zastanawiającym gitarowym tłem i niepokojącym dysharmonicznym solo made by Bartek Magneto (Starzy Singers tudzież Mitch&Mitch); Gugla – bardzo klimatyczne nagranie, mnie, człowiekowi wychowanemu na gitarowym graniu kojarzące się z surowymi kawałkami noise’u w wydaniu np. Ewy Braun. No i absolutne objawienie. Zamykający płytę utwór No Rush No Hunger to niezwykłej urody pieśń o tym, co można zrobić dla świata, by był lepszy. Taka naiwna, hipisowska w wymowie, ale jakże piękna, jak słodko brzmiąca za sprawą tego powtarzanego w pętli orkiestrowego motywu i tej archaiczne beatlesowskiej perkusji. Pięknie!

Ta końcówka ukróca właściwie wszelkie moje marudzenie, że mogłoby być więcej piosenek, że mogłoby być bardziej pop (a co, to nic złego). Ja się nie znam, ale i tak mi się podoba.


Artist site: http://www.thecomplainer.mikmusik.org
ver.: polish / english

19 Wiosen: Pedofil (Love Industry, 2007)

19 Wiosen to prawdziwa legenda polskiego punkrocka. Ale „legenda” nie znaczy „skamielina”. 19 Wiosen wreszcie doczekali się porządnego debiutu płytowego (poprzednie wydawnictwa były kompaktowymi reedycjami materiału z kaset z początku działalności) – i to debiutu na miarę dzisiejszych czasów. Znakomita produkcja dźwięku i efektownie wydana przez młodą wytwórnię Love Industry płyta robią spore wrażenie. A dlaczego o tym wspominam? Bo muzyka 19 Wiosen to czysty punk, z jego wszystkimi zakonserwowanymi w formalinie ideałami i ideologiami: anarchizmu i bylejakości. Jest tak, jakbyśmy odmrozili jakiegoś zagubionego na biegunie zimna (okolice Suwałk) hibernatusa z irokezem na głowie i ubrali go we współczesne ciuchy. Ten gość wygląda prawie tak jak każdy inny na ulicy, ale zachowuje się i mówi jakoś inaczej.

Pedofil, „to słowo, które wywołuje dreszcz – mówił w wywiadzie dla studenckiego pisma PKS Marcin Pryt, wokalista i autor tekstów Wiosen - jest metaforą kogoś, kogo pozostali traktują najgorzej”. Ta wypowiedź uzmysławia, że płyta 19 Wiosen nie jest po prostu zbiorem piosenek, jak można by sądzić słuchając muzyki. Pedofil jest manifestem, krzykiem protestu, walki i – rezygnacji, skrajnego pesymizmu. To przejmujący obraz współczesności malowany przez wrażliwego człowieka, który ciągle wierzy w ideały młodości, ale zdaje sobie sprawę (z niedowierzaniem?) z ich nieaktualności. A jednocześnie kawał świetnej literatury (poezji? prozy? czegoś pomiędzy?), dorównującej poziomem twórczości Marcina Świetlickiego. Nie widzieliście błysku w dziennym świetle?/ Nie słyszeliście dźwięku w hałasie?/ Nie szkodzi! Być może nie wyróżniał się na tle pęcherzyków powietrza w lepkiej masie – skanduje Pryt w Iskrze. No właśnie, skanduje. I krzyczy. Manifestuje. Ale nie śpiewa. Ten wyraz buntu dla obecnej kultury łatwych melodii, dowód anarchistycznej wolności – czasem doskwiera i męczy. Bo muzyka aż zachęca do śpiewu. Fantastycznie melodyjne zestawienie archaicznie brzmiących klawiszy obsługiwanych przez Grzegorza „Fagota” Fajngolda i barokowego stylu gry na gitarze Konstantego Usenki (który jest, co ciekawe, wykształconym muzykiem) napędzanych precyzyjną perkusyjno-basową machinerią daje wielkiego tanecznego kopa. Motywy grane unisono przez klawisze i gitarę wdzierają się w czaszkę z bezwzględną pewnością siebie. To nietypowe brzmienie spowodowało powstanie kilku wydumanych określeń typu barok-punk czy aero-punk (wymyślili je zresztą sami muzycy; to się nazywa PR), jednak jakbyśmy tego stylu nie nazwali, trudno odmówić mu jednego: oryginalności.

Wyjątkowość brzmienia sprawia, że pierwszych piosenek słucha się z rozkosznym zdumieniem i to one najgłębiej zapadają w pamięć: Piorun, Jelcz i Mutant (ze słynnym już refrenem, który zapewne będzie najczęściej cytowanym tekstem z płyty: Jestem mutantem/ Neonizuję; według Marcina Pryta ten neologizm ma oznaczać wewnętrzną poświatę, którą posiada każdy człowiek i wydzielającą przytłumione światło niczym neon). Mniej więcej w połowie płyty człowiek zaczyna się jednak męczyć, a palec nieuchronnie zbliża się do przycisku stop. Płyta obudowana jest w całości wokół jednego patentu brzmieniowego. Przydałoby się trochę kompozycje urozmaicić, wiele dobrego zrobiłaby... zwykła gitara. To znaczy gitara grająca „normalnie”. Ci, którzy znają już ten materiał, wiedzą o czym myślę. Do moich ulubionych kawałków zaliczam Dobermana (ciekawy tekst odwołujący się do subkultury graczy komputerowych), Lazur z klawiszem udającym wibrafon i przypominającym hymn religijny przejmującym tekstem i Damskiego boksera (wyczuwam duchową bliskość z twórczością Jarka Janiszewskiego z czasów Bielizny).

To nie jest płyta, która spodoba się każdemu. Jednak każdy, kto chce się uważać za „obytego”, powinien ją poznać, bo to niewątpliwie jedna z najbardziej znaczących i specyficznych produkcji ostatnich lat. I taką pozostanie na zawsze.

Band site: http://www.19wiosen.net/
ver.: polish / english

25 lipca 2007

Obserwator: The Mothers

Czyżby nowi Libertyni z Kędzierzyna-Koźla? Ciekawe kiedy zaczną rozrabiać? A tak zupełnie serio, The Mothers mają coś wspólnego ze wspomnianymi The Libertines, czy może raczej z ich nieco bardziej zdyscyplinowanym odłamem w postaci Dirty Pretty Things: umiejętność tworzenia zaraźliwych melodii i postpunkową zadziorność. Oraz silny londyński akcent (tak go symbolicznie określmy, ekspertem od brytyjskich akcentów nie jestem) wokalisty.

Zespół udostępnił mi pięć piosenek, zastrzegając jednak, że pochodzą z różnych sesji i nie stanowią jednorodnego materiału. Drobne różnice stylistyczne rzeczywiście są wyczuwalne, ale mimo to wszystkich kawałków słucha się bardzo przyjemnie. Pretty Ugly ma powolne tempo i klaskany rytm; sprawdza się jako wstęp do szybszych utworów. Fajnie wypada naturalnie „przesterowany” wokal Bartka Stolarka i rozpędzające się po drugim refrenie gitary. Nightlife In Big City to już przebój pełną gębą. Taneczna rytmika, pozornie toporne riffy, które precyzyjnie spaja pulsujący bas i zgrabnie uchwycony klimat wielkomiejskiej nocy pełnej pokus. Fool Kids Are Dead – nieco bardziej złożony numer, rytmiczne, oparte na mocno wybijanej stopie zwrotki i przepełnione gitarowym jazgotem refreny. Przydałoby się więcej emocji w głosie Bartka. Go Go Dancer jakoś nie zapadł mi w pamięć, więc bez recenzji. Za to ostatni w zestawie numerek This Girl, oh yes. Buja jak diabli! Piekielnie nośny motyw przewodni, tekst, który wymusza kilka spazmatycznych chichów (fuck! fuck! fuck!). No i ten Doherty’owski wokal! Po prostu rewelacja (choć traktuję go raczej jako rodzaj parodii). This girl is not for you-u. Fuck fuck fuck! Przekonaliście mnie.

The Mothers na jesieni wchodzą do studia i rejestrują swój pierwszy album. Jeśli nie oklapną i nie zaczną grać ballad, będzie git.


Band site: http://www.the-mothers.ovh.org
ver.: polish
media: free mp3

24 lipca 2007

Pierwszy 1000, czyli trochę statystyki

Właśnie stuknęło nam pierwsze 1000 wizyt i to w dość krótkim czasie, bo od 10 lipca licząc. Można więc już pokusić się o pewne podsumowanie działalności Don't Panic We Are From Poland.

Tysiąc wizyt przekłada się na prawie 350 użytkowników. Całkiem sporo jak na stronę, która wystartowała niecały miesiąc temu.

Najpopularniejsze słowa-klucze, które doprowadziły Was na stronę bloga to: nosowska i unisexblues, hurt i nowy początek, kobiety i amnestia. Czyżbyśmy znali już najważniejszych wykonawców i płyty tego roku?:) Inne powtarzające się frazy to: out of tune, julia marcell, brylewski, psychocukier.

Skąd są czytelnicy bloga? Jeśli chodzi o Polskę, najwięcej pochodzi z województw: mazowieckiego, śląskiego, łódzkiego, wielkopolskiego i dolnośląskiego. System monitorujący odnotował też wizyty internautów z kilku krajów europejskich (najwięcej z Irlandii, Holandii, Niemiec, Wielkiej Brytanii, a także Finlandii), Stanów Zjednoczonych (m.in. Kansas City, Nowy Jork, Filadelfia) i Azji (azjatycka część Rosji, Japonia i Filipiny). Czujmy się światowcami!

Miłą wiadomością jest też ta, że średni czas wizyty na blogu przekracza 4 minuty, co jest naprawdę dobrym wynikiem na stronę złożoną przede wszystkim z tekstów.

Dziękuję za odwiedziny i wierzę w to, że będziemy razem. W końcu nie mamy się czego wstydzić - jesteśmy z Polski!

A już pod koniec wakacji czeka na Was kilka sympatycznych niespodzianek. Zaglądajcie często!

23 lipca 2007

Dick4Dick: Silver Ballads (Zgniłe Mięso, 2005)

Są dwa powody, żeby wrócić do wydanej dwa lata temu płyty Dick4Dick. Po pierwsze szykuję się do ich koncertu na tegorocznym Off Festivalu w Mysłowicach. Po drugie, płytę można za darmo pobrać ze strony Dików, więc każdy może się zapoznać z tą jakże sympatyczną i jakże bezpruderyjną muzyką.

Panowie z Dick4Dick są narcyzami, a ich ego jest tak wielkie, że płytę zaczynają pełnym uwielbienia skandowaniem publiczności Dick4Dick, Dick4Dick! Co tu dużo gadać, oni po prostu uwielbiają siebie i kochają być uwielbiani. Dic4Dick to taki pornograficzny Right Said Fred razy cztery. Pamiętacie: I am too sexy? Ci kolesie nie mają żadnych wątpliwości: Jesteśmy bogami seksu!

Silver Ballads to przewrotny, przezabawny, przegięty zestaw piętnastu electroclashowych hymnów pochwalnych dla wolnej miłości i pornografii. Przy okazji to zabawa znanymi motywami. Diki parodiują przeboje AC/DC (Suck My Thunder), Bon Jovi (Suckin’on), Queen (Technology na melodię Radio Ga-ga), Iggy Popa (I Wanna Be Yer Cock), a nawet Black Sabbath (Drink My Kefir jako Paranoid)! Jak widać po samych tytułach, Dikom wszystko się kojarzy z jednym. Dla nich świat kręci się wokół pewnego podłużnego organu. Feministki powinny być zachwycone – oto potwierdza się ich teoria, że każdy facet myśli... dikiem.

Muzycznie Silver Ballads to kawał świetnej zabawy. Same hiciory skąpane w elektronicznym sosie. Dikom blisko do Depeche Mode, Hot Chip, a nawet modnych ostatnio Junior Boys. W Fuck Last One serwują klasyczne oldskulowe disco (późne lata 80., wakacyjne potańcówki w ośrodku wczasowym nad morzem, Sabrina i Samantha Fox, jeee!), Wet And Dirty to funkowe jazda napędzana kapitalnym motywem basu, a Silver Dick z kolei to akustyczna ballada o... Tak, zgadliście. Diki wszystkich ras łączcie cię! W Dick In Your Mauf zespół brzmi jak Prodigy, a w moim ulubionym Pornographic jak dancepunkowe !!! czy LCD Soundsystem (bas!!!).

Na koniec mały test: jeśli zdanie „Zassij Dików” budzi u ciebie obrzydzenie, oburzenie, chęć użycia wody święconej i odmówienia pięciu zdrowasiek, uciekaj stąd w te pędy. Jeśli natomiast wywołuje szelmowski uśmiech połączony ze znaczącym chichotem, zrób to! Wejdź na stronę Dików i zasysaj:)

ver.: polish
media: free mp3 (full album)

Obserwator: Pl.otki

Plotki to grupka zrelaksowanych poznaniaków, grająca wesołego college rocka nawiązującego do tradycji nieodżałowanej formacji Happy Pills (perkusista, Tomasz Maćkowiak, grał właśnie w tym zespole). Na wokalu znana z Orchid Natalia Fiedorczuk, tu śpiewająca zupełnie inaczej, na luzie, bez większego kombinowania z liniami wokalnymi.

Piosenki, które można pobrać ze strony zespołu, to radosna mieszanka college, indie i neonowego rockandrolla spod znaku The B-52’s, który to zespół zresztą Plotki uhonorowały wielce sympatycznym coverkiem kawałka Wig. Wśród tych nagrań zadziorne nuty pobrzmiewają w Stinky Spam i Lost In Da Wood, miło kołysze najbardziej chyba charakterystyczny ze względu na tekst Pies o pies, a do tańca porywa chwytliwy Friscoburgerking.

W najbliższych miesiącach Plotki pewnie zejdą na dalszy plan, ponieważ Natalia pracuje nad LP Orchid. Wierzę jednak, że ta formacja nie zawiesi działalności. Już dziś mam wielką ochotę na kolejną eskalację ironicznego humoru w otoczeniu wpadających w ucho gitarowych dźwięków.

ver.: polish / english
media: free mp3

Psychocukier: Małpy morskie (Love Industry, 2007)

Płytowy debiut zespołu Psychocukier, kreowany na wydarzenie roku, zawodzi na całej linii. Chyba nie tego się spodziewałem czytając wypowiedzi Tych, Którzy Pierwsi Słyszeli Gotowy Materiał oraz Tych, Którzy Znają Się Z Zespołem Jak Łyse Konie. Psychocukier pochodzi z Łodzi, a tam najwyraźniej „psycho” nie wychodzi. Przynajmniej nie tak, jak nad morzem. Chłopaki bardzo chcą brzmieć jak „scena trójmiejska”, ale za dużo w tych chęciach naśladownictwa, a za mało indywidualności. W efekcie w kawałkach „psycho” zespół brzmi jak epigon Ścianki z ery Statku kosmicznego i Kobiet z pierwszej i drugiej płyty.

Taki jest Ametyst 104, który jeszcze ma zadatki na przebój (powiedzmy, że po paru piwach i machach trawą mógłbym się przy tym kawałku trochę pobujać), ale już Asfendyklis (który chyba ma zabawny tekst, ale pewny całkiem nie jestem) i Częściowa awaria podstacji są po prostu nudne, a brak pomysłu na rozwinięcie kompozycji nadrabiają bezsensownym hałasem. Po drodze są jeszcze dwa marne szkice do piosenek w postaci minutowej Mamy – drugiej baterii i półtoraminutowego Harry’ego J. (w tym przypadku można przynajmniej mówić o piosence). Zabrakło pomysłu, czasu, talentu? W każdym razie czegoś zabrakło, jest za to głośno. Za głośno. Przełom następuje na wysokości utworu Syreny, który za sprawą francuskiego (a właściwie pseudofrancuskiego) tekstu i onirycznego klimatu mocno kojarzy się ze wspomnianymi już Kobietami. Przesadzono tylko z pogłosami, w których powodzi całkowicie tonie wokal. A potem jest świetny rockandrollowy wymiatacz Małpy morskie i krawat miłości oraz równie dobre Lśnienie, z wpadającym przyjemnie w ucho tekstem: Meble z kobiet możesz mieć/ Całować je kiedy tylko chcesz/ Pamięci wstążką owinąć się/ Nie wracać tam, gdzie jest ci źle. No podoba mi się! Dzieło wieńczy Orbison, jeden z tych utworów, które określa się jako „stary, słyszałeś ten zajebiście wkręcający kawałek Psychocukra, no mówię ci, odjazd”! Może się starzeję, ale ten humor jakoś do mnie nie trafia.


Od strony technicznej również można się do Małp morskich przyczepić. Nie podoba mi się to, że wszystkie piosenki zostały nagrane w wysokim paśmie, a bazie wyraźnie brakuje dołu. Wkurzają mnie też wszędobylskie pogłosy, które prawdopodobnie miały zatuszować niezbyt wysokie umiejętności muzyczne.

Może jestem zbyt surowy, ale taki już los ostro promowanych kapel, które gdzieś po drodze potykają się o własne buty. Gleba zawsze jest przykra, na szczęście Psychocukrowi w ostatniej chwili udało się złagodzić upadek wyciągniętą rozpaczliwie ręką. Jeśli chłopaki się zastanowią i wybiorą drogę szybkich, prostych piosenek, takich jak Lśnienie, może być z nich jeszcze fajna kapela. No, chyba że planują przeprowadzkę do Sopotu. Ale to już ich decyzja.


Band site: http://www.deuce.art.pl/psychocukier/
ver.: polish / english
media: free mp3, free video

Cool Kids Of Death: 2006 (Sony BMG, 2006)

"Kulki" wydoroślały i uwierzyły, że wolny rynek jest okej. Krzysztof Ostrowski nadal krzyczy przeciwko wszystkim, przeciwko konsumpcji, korporacjom, reklamom, telewizji. A jednocześnie czuje się w tym kolorowym otoczeniu jak ryba w wodzie. Muzyka CKOD gra w reklamie produktu impulsowego, komiksy Ostrowskiego i Frąsia promują szajs dla młodziaków w workowatych spodniach. I jest okej. Zapomnijmy o Generacji Nic, o filozoficznych dyskusjach, o „zdradzie ideałów”. Potraktujmy CKOD jako najnormalniejszy w świecie produkt muzyczny. A że do Kulek pasuje akurat poza buntowników? Że niektórych wkurza ich cyniczna postawa? To też część gry rynkowej.

Patrząc na 2006 tylko i wyłącznie pod kątem dzieła muzycznego – jest naprawdę dobrze. Chłopaki zerwali z tradycją siermiężnego chałupnictwa i powierzyli swoją muzykę profesjonaliście. Płytę nagrano w studiu Electric Avenue, a za produkcję odpowiada Tobias Levin, spec od nowoczesnych brzmień, który wykreował kilka mniej (w Polsce) lub bardziej (w Niemczech) znanych zespołów z pogranicza alternatywnego rocka i elektroniki. 2006 zrywa z pecetowym plastikiem debiutu i chaotycznym bałaganem „dwójki”. Muzyka brzmi klarownie, dzięki czemu wreszcie da się usłyszeć, że Kulki jako muzycy zrobili spore postępy. Kompozycje mają swoje drugie dno, ukryte smaczki, pojawiły się dodatkowe ścieżki instrumentów, chórki, efekty – wszystko to co liczy się w dzisiejszym brzmieniu. 2006 brzmi solidnie, jak produkcje zachodnie, a jednocześnie nie aspiruje do uczestnictwa w międzynarodowym wyścigu o sławę. Mam nadzieję, że nie będzie kolejnej żałosnej próby podbicia rynków zagranicznych angielskimi wersjami piosenek. CKOD jest zespołem polskim i tylko język polski brzmi wiarygodnie w ustach Ostrowskiego. Do dziś nie mogę powstrzymać się od śmiechu, kiedy słyszę dosłownie przetłumaczony na angielski tekst Butelek z benzyną i kamieni. Nigdy więcej!

Płytę promował utwór Spaliny. Początkowo nie rozumiałem, dlaczego wybrano właśnie ten numer – nie jest to taki przebój jak Hej chłopcze. Ale wystarczy posłuchać kilka razy, by zrozumieć. Piosenka pokazuje kulkową interpretację najnowszych trendów w muzyce indie. Mamy tu intensywnie pracujący hi-hat, melodyjny temat gitarowy, no i ten świetny chórek, który ciągnie całą kompozycję i nadaje jej tego „czegoś”. Wspomniany Hej chłopcze to numer, który podnosi temperaturę całej płyty. CKOD zręcznie przeszczepili na nasz grunt elementy dance punka rządzącego w stacjach radiowych i telewizyjnych na Wyspach. Zrobili kawałek bezczelnie przebojowy, a jednocześnie ostentacyjnie arogancki (radio puszczało wersję z wyciszonym „spierdalaj”, ale „pedała” już nie ruszono). Kids nadal potrafią nieźle pohałasować; za ostry, zdzierający struny głosowe wrzask w Jedz sól Ostrowskiego powinien pogłaskać po głowie sam Black Francis (gdyby był jeszcze Blackiem Francisem). W Sto lat CKOD potrafią zagrać z prawdziwie punkową złością. Najciekawsze jednak zostawili na koniec. Utwory, w których świadomie zastosowano twardą, technologiczną elektronikę, bardzo mroczne i formalnie wyróżniające się od reszty. A może tak z basem brzmiącym jak klawisz i hipnotycznym, powtarzanym niczym mantra motywem gitary. I Niebieskie światło, gdzie zdeformowany wokal Ostrowskiego mrozi krew w żyłach, a industrialny podkład przejmująco ilustruje cyberpunkowy tekst. William Gibson powinien być zadowolony, że jego książki wciąż inspirują artystów wszelkiej maści.

Dobra płyta pokazująca kierunek, w jakim idzie coraz więcej polskich zespołów. Ich muzyka powoli staje się coraz bardziej europejska, ale nie odrzucają swoich korzeni, śpiewając po polsku, o polskich sprawach i problemach.

Band site: http://www.ckod.com.pl/

ver.: polish / english
media: free mp3, free videos

18 lipca 2007

Obserwator: Muchy

Poznańskie trio Muchy jeszcze nie wydało żadnej płyty, a już ma spore grono oddanych fanów. Opinie wśród forumowej braci krążą wokół euforycznego entuzjazmu, że oto wreszcie pojawiła się na polskiej scenie indie prawdziwa maszyna do produkcji przebojów.

Muchy mają już zarejestrowane utwory na pełnowymiarowy debiut, jednak do tej pory nie wyszedł on poza fazę wersji demo. Jedynym profesjonalnie nagranym utworem pozostaje zatem Miasto doznań, które trafiło na składankę Offensywa Polskiego Radia. My przyłożymy ucho do czterech piosenek, które zespół udostępnia w sieci. Galanteria to najczęściej komentowany przez internautów kawałek Much – prosty gitarowy temat i manieryczny wokal Michała Wiraszko mogą się podobać, choć mimo zabawnego tekstu, żonglującego skojarzeniami z tytułową „galanterią” (słowo dość wieloznaczne), nic wielkiego sobą nie reprezentuje. Half Of That ma już większy pałer (przestery) i przyjemną melancholijną linię melodyczną kojarzącą się z Interpol czy Editors. Jane Fonda odkrywa najbardziej rockandrollowe oblicze Much. Szybki, garażowy numer – skojarzenie, nie takie znowu odległe, z pierwszą płytą Ścianki, a refren ze starą dobrą punkrockową Sex Bombą. Trzeba przyznać, że Muchy mają talent do tworzenia wpadających w ucho fraz z najbanalniejszych słów (tu wystarczyło dobry wieczór). Na zakończenie prawdziwy hit: Najważniejszy dzień. Wyraźnie inspirowany Hard To Beat formacji Hard-Fi kołysze pieruńsko i gdyby zaistniał na jakimś porządnym singlu, miałby szansę podbić prawie wszystkie wakacyjne imprezy w naszej pięknej ojczyźnie.

Poczekajmy na płytowy debiut Much, może być ciekawie. Oby tylko nie okazali się najbardziej „przehajpowaną” nadzieją polskiego rocka.


Band site: http://muchy.net/
ver.: polish
media: free mp3, video

17 lipca 2007

Gabriela Kulka: Out (wyd. własne, 2006; wznowienie: EBlok, 2007)

Jestem zdumiony tym, że choć omawiana płyta została wydana prawie rok temu, nie sposób znaleźć o niej choćby drobnej wzmianki w opiniotwórczych mediach masowego rażenia. Zdumiewa mnie gnuśność dziennikarzy tychże mediów, którzy przyzwyczajeni do tego, że dostają dzieło do recenzji bezpośrednio na biurko z działu marketingu wytwórni fonograficznej, bez ustanku marudzą, że w Polsce nie ma nowej muzyki, że nie pojawiają się utalentowani artyści, że ogólnie rzecz biorąc panuje nuda i stagnacja. Dla nich świat Gabrieli Kulki leży za niedostępną granicą, niby za wielką taflą mlecznego szkła, przez które widać tylko poruszające się cienie. Ale to już ich problem. Ja tę płytę mam i mogę z czystym sumieniem powiedzieć: zostałem znokautowany. I to wielokrotnie. Na szczęście były to ciosy zadawane futrzaną rękawicą. To całkiem miłe uczucie.

Pierwszy nokaut zaliczyłem, kiedy usłyszałem głos Gabrieli. Niesamowita jak na muzykę bądź co bądź pop skala i rozpiętość tego głosu wprawia w stan przyjemnego zaskoczenia i podekscytowania. Drugi to umiejętność pisania piosenek – tak szalonych, chimerycznych, a jednocześnie lirycznych i - mrocznych. I kolejny nokaut – gdy dotarło do mnie, że całą tę gigantyczną pracę od stworzenia kompozycji, napisania tekstów, mnóstwa linii wokalnych aż po grę na wszystkich instrumentach i rejestrację dźwięków wykonała jedna krucha kobieta – Gabriela Kulka. Wielki szacunek.

Ale czas już włączyć muzykę, czas spróbować zrozumieć fenomen talentu Gabrieli. Piosenek jest piętnaście. Wszystkie łączy bardzo osobisty i emocjonalny styl gry na fortepianie, a także zmysłowy, bardzo rozwichrzony sposób śpiewania przywodzący na myśl Tori Amos i wczesną Kate Bush. Płytę otwiera In The Lens, jeden z moich ulubieńców, piosenka, która wiele mówi o zawartości całego albumu. Mamy tu szaloną rytmikę, gwałtowne zmiany nastroju, chwile niemal ekstatycznego uniesienia i ściskające za gardło wyciszenia. Do tego tekst z zagadkowym mężczyzną w czarnym samochodzie w roli głównej, obrazujący zamiłowanie Gabrieli do sytuacji na granicy racjonalizmu i fantazji. Mam wrażenie, że wokalistka bardzo lubi serial Z archiwum X... New To Somebady – kolejny znakomity utwór, bliski temu, co robiła Tori Amos na płycie Little Earthquakes. Aby nie wymieniać wszystkich tytułów po kolei, ograniczę się do tych, które naprawdę mocno wryły mi się w korę mózgową. Laleczka – niesamowite intro, brzmiące jak ścieżka dźwiękowa do filmu Tima Burtona i zgryźliwie ironiczny tekst o polskim „szoł biznesie”: Hej mała, włóż mini, stań z przodu/ Załatwiliśmy pianistę, prawdziwego artystę/ A ty rób swoje. Zdecydowanie wszystkie cztery piosenki z polskim tekstem, jak to się mówi, rządzą. Pilot oraz Królestwo i pół to prawdziwe perełki – zwłaszcza ten ostatni utwór, ze stylizowanym na orkiestrę klawiszem i frenetycznym wokalem (i przeuroczym, przewrotnym tekstem z tytułową kwestią Za królestwo i pół córki). A w kolejce czeka jeszcze przebojowy, bujający subtelnym bitem numer Spitting Image, powalający niemal punkowym czadem Death Won’t Save The Day (wykrzyczany refren i totalna demolka fortepianowej klawiatury w finale), uroczy Shark, harmoniami wokalnymi i ich słodyczą odwołujący się do ery lollipop music z przełomu lat 50. i 60. ubiegłego wieku, i roztańczony, rozklaskany gospelowy Rolemodels. Płyta kończy się niespodziewanie dość mrocznie. Numer tytułowy mógłby posłużyć za soundtrack do oldskulowego filmu grozy (te złowieszcze partie syntezatorów, niepokojące wyciszenia i eskalacje, brr, aż ciarki przechodzą). A King Of Rats jest jak złowroga senna wizja, która spodoba się fanom twórczości Anji Garbarek: King of rats comes to my room each night/ But I'm too scared to close my eyes/ When the house is dark he sits down at my bedside/ Sings me strangest lullabies. I te lodowate chórki! Cudo! Warto jeszcze dodać, że do każdej piosenki Gabriela nagrała od kilku do kilkunastu ścieżek wokalnych, potrafiła nawet sama – dzięki pomocy przyjaznej techniki – zaśpiewać partie chóru gospel! Jej niesamowita pomysłowość i inwencja wzbudza autentyczny podziw.

Out zachwyca swoim bogactwem i nieprzewidywalnością. Serwuje nieustanną huśtawkę nastrojów, a jej sprawczyni co chwila zmienia kostiumy i maski. Raz jest zimna i cyniczna, raz zwariowana i roztrzepana, kiedy indziej liryczna i seksowna. Kobieta o stu twarzach i tyluż głosach – oto Gabriela Kulka, gwiazda światowego formatu.

Naprawdę sądzisz, że możesz sobie pozwolić na to, by zignorować tę płytę?


Artist site: http://gabakulka.com/
ver.: polish / english
media: free mp3

12 lipca 2007

Obserwator: Cow Army

Młody zespół z Poddębic niedaleko Łodzi. Grają muzykę z pogranicza metalu (ale nieortodoksyjnego), punka (a raczej postpunka) i hardcore. Jako swoją inspirację podają zespoły Deftones, Sunny Day Real Estate, Mogwai. I to słychać. Zwrócili moją uwagę dwoma nagraniami, które jak na kapelę istniejącą od dwóch lat brzmią zaskakująco dobrze. Oba kawałki mają przemyślaną, zwartą konstrukcję, a muzycy są ze sobą zgrani i – co słychać – coś już potrafią.

Flowers Rising zaczyna się niezbyt ciekawie, ale już wejście motywu przewodniego w postaci ostro podkręconej gitary i drugiej, młócącej powietrze przeszywającym tonem, do wtóru głośnego wokalu – taaak, jest dobrze. Wokalista Kuba Skrzypczyński włącza fajną chrypkę i nie boi się nadwyrężenia strun głosowych. Nagranie ma ciekawy deftonowo-mogwaiowy klimat i podoba mi się, a jakże. Forty-Five kontynuuje wątek mrocznego grania na pograniczu metalu i punka. Zdecydowana, twarda riffownia zakończona ekspresyjną kanonadą robi pozytywne wrażenie.

W Polsce brakuje takich zespołów z pogranicza grania ekstremalnego i przebojowego. W tym upatruję szansę dla zespołu Cow Army, który zapowiada się obiecująco. Również pod względem podejścia do słuchaczy: obie piosenki określone jako wersja demo brzmią naprawdę solidnie, wręcz profesjonalnie.

Band site:
http://www.cowarmy.pl/
ver.: polish / english
media: free mp3 (demo)

10 lipca 2007

Obserwator: SenSORRY

Ten zespół musi mieć straszliwy pałer na koncertach! Słuchając trzech studyjnych nagrań Sensorrów mogę sobie tylko wyobrazić, co dzieje się pod sceną, kiedy grają na żywo. Zespół pochodzi z Górnego Śląska, ale brzmi jakby jego członkowie działali pod wpływem zwiększonej dawki morskiego jodu. Zwariowana muzyka, bardzo kojarząca się ze sceną trójmiejską czy szczecińskim Pogodno, które zresztą nieraz supportowali.

TV Kanibal ma właśnie takie gdańsko-sopockie brzmienie, ocierające się o psychodelię. Do tego abstrakcyjny tekst i chóralne śpiewy. Ścieżki udowadniają, że Sensorry potrafią zagrać piekielnie intensywnie i energetycznie. Naturą kota narkotyzuj mnie/ Mnie – psa, mnie – psa. Takie są Sensorry: absurdalne poczucie humoru to ich znak firmowy. Drugi – saksofon, który wspiera gitarę prowadzącą melodię. Saksofon otwiera znakomity ostatni kawałek Z halnym w oczach. No i pierwszy wers tekstu: Szalone lędźwia, szalone lędźwia/ Chodź do mnie! Jak tu ich nie lubić, kiedy śpiewają: Z halnym w oczach/ I między nogami? No cóż, pewnie ulubieńcami feministek nie zostaną, ale mnie się podoba. Czekam na kolejne piosenki!

Band site:
http://www.sensorry.com/
ver.: polish
media: free mp3

9 lipca 2007

Muzyka Końca Lata: Jedno wesele, dwa pogrzeby (Alternative Nation, 2006)

Na początku myślałem, że MKL płyną tym samym nurtem co Raz Dwa Trzy, czyli urockowionej odmiany piosenki poetyckiej. Zespół dysponuje nieco anemicznym wokalistą Bartoszem Chmielewskim, który brzmi, jakby chciał recytować wiersze, a nie śpiewać w gitarowym zespole. Ale wątpliwości szybko minęły, bo Muzyka Końca Lata kupiła mnie zawadiackimi melodiami, superluzackimi refrenami i precyzyjną grą gitarzystów, którym nieobce są drobne anomalie melodyczne rodem z kompozycji Sonic Youth.

Płytę otwierają trzy przebojowe nagrania: Skąd jest ten wiatr, z ciepłą partią gitary i rozkosznym chórkiem w końcówce, Zielone oczy, z punkową kanonadą w finale, oraz Żabi, największy przebój grupy z kultowym już wersem Wiosną na drogach żabi holokaust, ujmujący refrenem, naiwnym, ale jakże słodkim: Tylko przyjdź i podaj mi ręce/ Zatańczymy jak w tej piosence. Potem płyta przechodzi w fazę melancholijno-eksperymentalną. Mamy np. poetycki kawałek Zmiana czasu, który snuje się klimatycznie, by w końcówce eksplodować gitarowym jazgotem. Mamy scenkę rodzajową Maria i Józef, „poststudencką” balladę Wetlina, wreszcie knajackie w warstwie tekstowej i regałowo-sonikowe w warstwie muzycznej Wakacje w mieście. Najambitniejsze i najciekawsze moim zdaniem utwory zostawiam na koniec. Instrumentalny tytułowy pokazuje, że MKL stać też na prawdziwą gitarową jatkę, natomiast Muzyka końca lata i Maliny, jeżyny, mech, że lubią bawić się kontrastami dźwiękowymi, a długie formy wyzwalają ich z ram i pozwalają realizować zaskakujące pomysły.

Jeden z ciekawszych zespołów, jakie pojawiły się na polskiej scenie w ostatnich latach. Ciekawie będzie obserwować, jak potoczą się ich losy. Czy pójdą drogą tworzenia prostych, chwytliwych piosenek, czy może wciągnie ich improwizacja i konwencja postrockowa?

Band site: http://www.mkl.art.pl/
ver.: polish
media: free mp3 (live), free video, interview

Julia Marcell: Storm EP (wyd. własne, 2007)

Julia Marcell jest na polskim rynku muzycznym zupełnie nowym zjawiskiem. Oto pierwsza polska songwriterka. Termin niezwykle modny od lat na zachód od Odry, oznaczający artystę samodzielnie komponującego i wykonującego swoją muzykę. Oraz oczywiście śpiewającego napisane przez siebie teksty. O tym, że Julia Marcell ma szansę na coś więcej niż tylko wywołanie krótkotrwałej lokalnej konsternacji (w Polsce na image wokalisty/wokalistki pracuje cały sztab ludzi; kto to widział robić wszystko samemu? A co z kompozytorami, muzykami sesyjnymi, tekściarzami, choreografami, nauczycielami śpiewu i dykcji, makijażystkami i wizażystkami? Mają pójść do pośredniaka?) świadczy jej starannie przemyślany debiut. Chociaż wydana własnym sumptem, EP-ka Storm nosi wszelkie znamiona profesjonalizmu.

A przede wszystkim dostarcza pięknej muzyki. Storm to pięć urokliwych piosenek, w których słychać wpływy wielu śpiewających z towarzyszeniem fortepianu kobiet, przede wszystkim zaś Tori Amos. I choć Julia jako swoją mistrzynię wskazuje Reginę Spektor, to właśnie analogia do Tori Amos wydaje się najwyraźniejsza. Julia podobnie gra na fortepianie, mocniejszymi uderzeniami podkreślając dramaturgię opowieści, często zmieniając tempo i nastrój. Czasem też efektownie zawiesi głos albo zamiast łagodnej melodii wprowadzi kontrastowy motyw. Jednak Julia Marcell jest jeszcze młodą dziewczyną i w jej tekstach słychać więcej naiwności niż cynizmu wynikającego z doświadczenia życiowego. To dobrze, bo dzięki temu są proste i szczere, a emocje – choć ubrane w sceniczne falbanki – żywiołowe i naturalne. Kompozycje wypadają zaskakująco dojrzale, a przy tym są bardzo zgrabne i wpadające w ucho. Świetnym pomysłem było zaproszenie do nagrań zespołu smyczkowego, którego akompaniament podkreśla „fabułę” piosenek. Stąd już tylko krok do rozbudowanych suit w stylu Joanny Newsom.

Julia śpiewa po angielsku. Jak mówi, zawsze wolała pisać teksty właśnie w tym języku, nawet kiedy jeszcze dobrze go nie znała, ponieważ w polskich drażnił mnie wychodzący na pierwszy plan tekst, a ja lubiłam ze strzępów zrozumianych słów dopowiadać sobie sama o czym jest dany utwór. Dodam, że Julia śpiewa swoje teksty bez cienia drażniącego słowiańskiego akcentu, a to na pewno ułatwi jej dotarcie do anglojęzycznego odbiorcy. Do moich ulubionych utworów na Storm należą Twin Heart z bardzo Amosowską rytmiką partii fortepianu i śpiewem przypominającym trochę... Edytę Geppert, brzmiący jak bajkowa opowieść (hello, Joanna?) The Roads oraz Jack The Ripoff, w którym Julia śpiewa rozbrajająco: And it sounds like it’s not mine at all/ And I sound like Regina Spektor at times/ But it sure doesn’t sounds like it is mine.

Koniecznie trzeba wspomnieć o wizualnej oprawie płyty. Mimo iż to tylko EP-ka, została zapakowana w stylowy tekturowy digipack, ozdobiony intrygującymi zdjęciami, a wszystkie teksty zostały wydrukowane na okładce. Debiut Julii Marcell jest jak cukierek w szlachetnej czekoladzie. Pysznie smakuje i robi apetyt na kolejne.

Artist site:
http://www.juliamarcell.com/
ver.: polish / english
media: free mp3, free video (making of)

4 lipca 2007

Hurt: Nowy początek (Universal, 2007)

Ciąg dalszy – po płycie Cz@t – objazdowej wycieczki zespołu Hurt po tanecznych obszarach muzyki indie. Tym razem mniej jest topornych riffów i drewnianej elektroniki a la Rammstein, a dużo więcej świeżynek importowanych z najnowszych światowych produkcji indie. Jest więc bardzo melodyjnie, do tańca i do nucenia. A przy tym teksty wciąż trzymają poziom, choć – niestety – lider Hurtu Maciek Kurowicki zaczyna się już powtarzać i nic nowego w stosunku do Cz@tu nie proponuje.

Po krótkim intro zaczynamy od kawałka Czarno-biało-szara tęcza. Dużo elektronicznych bajerów i przeszkadzajek, ale baza jest jak najbardziej mięsna, ciężka, gitarowo-basowa. Ciekawie wypada refren: początkowo nie podobał mi się ze względu na ten kroczący bas, ale potem coś zaczęło łapać, zrozumiałem intencje muzyków i muszę przyznać, że w połączeniu z popowym chórkiem brzmi to świetnie. Okej, a teraz bez ściemniania przechodzimy do największego wymiatacza płyty. Alarm cykliczny od pierwszych sekund rozłożył mnie na ziemi, aż gęba mi się otworzyła ze zdumienia. Alarm wymiata! Taneczny rytm w stylu LCD Soundsystem, buczący nisko bas, rewelacyjne wstawki klawiszy, no i świetny, wpadający w ucho tekst (choć nie chciałbym już słuchać o Babilonie, nawet tym wirtualnym). Piosenka roku, panowie!

Inne hooki, proszę bardzo. Przychodzimy z 5 wymiaru – konwencja podobna jak w przypadku Alarmu, znowu mamy tu wyklaskiwany rytm, ale sama kompozycja ma bardziej transowy charakter i – niewątpliwie – bardzo „parkietowy”. Brzask brzoza brzytwa brzeg – tu też jest ciekawie, odrobinę zapachniało Bloc Party. Lecę ponad chmurami – ach, ten początek! To tak na marginesie. Choć piosenka nieładnie kojarzy mi się z formacjami typu The Bravery (fuj), to jednak trudno się oprzeć jej sile. Emigranci mają swój nowy hymn! Lecę ponad chmurami, wolny od przeznaczenia/ Wystartowałem dzisiaj rano, a lądowania w planach nie ma/ Lecę ponad chmurami, lecę do Irlandii/ Jestem absolutnie pewien tego, że nic nie wiem. Proste, ale w samo sedno. Sklejam się i kruszę – znowu przebój. Jak oni to zrobili, nie wiem. Bardzo ładny, gęsty od gitarowych brzmień track. I wreszcie coś dla fanów Załogi G. – ciężki, twardy kawałek Zmień dilera.

Jak już pisałem, teksty nadal są inspirujące, a niektóre wersy trafiają w cel niezwykle skutecznie. Kurowicki jest jedynym chyba w polskim rocku prawdziwym poetą cybercywilizacji. Jak nikt czuje nowoczesne słownictwo nasączone technicznymi zwrotami i internetowym slangiem. Kilka przykładów: Wąsate karaluchy rządzą tym światem (trochę kafkowskie, nieprawdaż?); Rozładował się wszechświat/ Przyspiesza czas, spóźnia się mgła; Dzień po dniu kasuję jak spam; Pomidory są bez smaku, woda płynie z szynki/ Samiec pokrywa samca, samica samicę.

Niezależnie od tego, jakie jest zdanie niejakiego Giertycha Macieja na ten temat, zespół Hurt przeszedł prawdziwą ewolucję: od przeciętnego hc-punkowego zespołu z prowincji Europy do prawdziwie współczesnego popbandu z ideologiczną podbudową.

Band site:
http://www.hurt.art.pl/
ver.: polish
media: free mp3, free video

Out Of Tune: Killer Pop Machine EP (wyd. własne, 2007)

Mają aspiracje, chcą być modni i pewnie marzy im się kariera na miarę The Car Is On Fire. Ich druga EP-ka pokazuje, że zespół się rozwija. Kompozycje, w porównaniu z pierwszymi opublikowanymi w sieci piosenkami, są bardziej zwarte i przemyślane. Nawet Eryk zaczął trochę lepiej śpiewać.

Killer Pop Machine – wpada w ucho od razu, ma współczesne brzmienie, taneczno-punkowy groove, a hi-hat pracuje rytmicznie, jak w większości hitów z Wysp. Na wysokości 2.20 bas sympatycznie zaczyna się bujać (przypomina mi się Moving Units), a zespół przechodzi do frontalnego dyskotekowego ataku. What You’re Missin’ – bardzo konkretny taneczny utwór, bardzo blisko amerykańskiego dance-punku (The Rapture, Supersystem). Niestety, tutaj wokalista nie daje rady: wysilony wokal przeradza się w skrzek, a tego bardzo nie lubię. Find A Reason – tu mamy trochę Franza Ferdinanda, nadal jest bardzo rytmicznie, ale większą rolę odgrywa przesterowana gitara. Fajny kawałek. Vintage Violence – mój zdecydowany faworyt na płytce, najbardziej gitarowy i surowy, zagrany z nerwem, choć w drugiej części ewoluujący ku dyskotece.

Mam mieszane uczucia w związku z zespołem Out Of Tune. Na pewno są to zręczni instrumentaliści, na pewno mają wielką ochotę zrobić karierę, ale z jednoznaczną oceną wolę się wstrzymać do dużej płyty. Ona dopiero pokaże, czy chłopaki potrafią skomponować przynajmniej 10 równych, dobrych piosenek.

Band site:
http://www.outoftune.pl/
ver.: polish
media: free mp3 (EP), video

2 lipca 2007

Blue Raincoat: Everything Is A Piece Of Something (Gustaff, 2007)

Blue Raincoat brzmi trochę jak nieodżałowane Karate, trochę jak The Appleseed Cast, trochę jak ś.p. Something Like Elvis. Lubię taką muzykę z pogranicza melodii i zgiełku.

Już pierwsze sekundy otwierającego płytę nagrania Waiting For My Man wywołują odprężenie i przyjemne zaskoczenie. Niebieskie Peleryny brzmią jednocześnie łagodnie i surowo, a barwa głosu wokalisty i jego sposób śpiewania nieźle wpasowują się w przyjętą konwencję. Niby nic wielkiego, ale znalazło się tu miejsce na fragment klaskany i na solówkę w technice slide. I właściwie cała płyta jest podobna. Melancholijne melodie czasem ustępują energetycznym riffom, jak w Letting You Go, The Answer Is... I Don’t Know (porywający refren!) czy Apple. Jednak najsilniejszą stroną Blue Raincoat są ballady. Takie jak Breeze Overnight i Truly Wasted #3 (przepiękne, najlepsze nagranie na płycie). Fakt, że po ósmej na liście Black Woman robi się trochę nudnawo, zbyt monotonnie, ale warto wytrzymać do nr. 10 – zaśpiewanej przez tajemniczą dziewczynę z akompaniamentem gitary akustycznej piosenki All My Secret Words. Prawdziwy muzyczny klejnot. Płytę zamyka dość zaskakująco optymistyczne i dziarskie nagranie Black Hero. Fajna harmonijka!

Band site: http://www.blueraincoat.pl/

ver.: polish

media: free mp3

Nosowska: UniSexBlues (QL Music, 2007)

Utwory na tę płytę powstawały przez siedem lat, ale nie słychać na niej ani jednej niespójności. Może za sprawą totalnego eklektyzmu - Nosowska wplotła do swojej muzyki tak wiele różnorodnych wątków i motywów, że słuchając UniSexBlues ma się wrażenie pobytu na futurystycznym, cyberpunkowym arabskim bazarze, gdzie ze wszystkich stron dociera do nas ogrom różnorodnych bodźców, które jednak nie kłócą się ze sobą, a przeciwnie - spajają w jednorodny szum wielkiego żywego organizmu.

UniSexBlues to album bardzo współczesny, bardzo nowoczesny i bardzo dobrze brzmiący. To chyba najlepiej – obok Amnestii Kobiet – zrealizowana polska płyta tego roku. Doskonała czystość dźwięku i jego bogata, wielowarstwowa struktura to efekt ciężkiej pracy Marcina Macuka z zespołu Pogodno. Muszę przyznać, że człowiek ma idealne „czucie”, jak powinna brzmieć każda z piosenek. A przy tym jest bardzo elastyczny, co do różnorodnej stylistycznie muzyki Nosowskiej pasuje jak znalazł. Na UniSexBlues uliczny rockandroll (Era retuszera, Poli D.N.O) sąsiaduje z błyszczącym cekinami r’n’b (Grand Prix), chropawym electro (My Faith Is Stronger Than The Hills), bjorkowskim techno (Metempsycho), surowym, przejmującym bluesem (utwór tytułowy) i klasyczną balladą (Karatetyka, Konsorcjum K.C.K). Ten szalony tygiel stylów początkowo onieśmiela, jednak słuchając płyty ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że coś tu nie pasuje. Otóż pasuje wszystko! Nawet disco rodem z Ibizy zagrane na żywych instrumentach (Nerwy i wiktoriańscy lekarze”) czy kosmiczna wycieczka w świat zimnego techno w Metempsycho.

Muzyka muzyką, a dźwięki dźwiękami, ale i tak najważniejszym elementem UniSexBlues pozostaje słowo. Bo Nosowska osiągnęła w pisaniu tekstów w naszym ojczystym języku prawdziwe mistrzostwo. Ktoś nazwał ją nawet Lechem Janerką w spódnicy i jest to analogia całkiem trafna. Nosowska opanowała trudną sztukę formowania opornego tworzywa, jakim jest język polski i sprawiła, że to słowa słuchają jej, nie na odwrót. UniSexBlues pełen jest błyskotliwych gier słownych, zaskakujących skojarzeń i ujmującej wrażliwością poezji ukrytej w codzienności opisywanych przez autorkę sytuacji. W skrzących się humorem i zgryźliwą ironią tekstach Nosowska przemyca własne komentarze do absurdalnej rzeczywistości, jak w Erze retuszera: Pana prosi Pan/ Do tanga trzeba dwóch/ Już płonie stos/ Na rondzie de Gaulle/ Palma zjara się. Nosowska porusza tematy, które są bliskie nam wszystkim. Raz jest kobietą odrzuconą, która wraca niczym kopnięty pies, by odzyskać choć namiastkę utraconej miłości (Złam to serce na pół, przeżuwaj i spluń/ Niech resztki spłucze deszcz/ Chcesz, połam na ćwierć/ A gdy zlecą się dzikie koty, to je karm/ Cały kurz spod wycieraczki pod moją możesz wmieść/ Odpadek śmieć/ Ja ci to zutylizuję, a ty idź/ Idź i błyszcz, promieniuj i świeć”), kiedy indziej, choć ze strachem, pokornie godzi się na starość i oczekującą każdego z nas śmierć (Wypełniam szczelnie to ciało/ Obcisłe jak kostium nurka/ Usta jak dziupli dziurka/ To tędy ulecę w przestworza (...) I zaskuotuje to ciało robactwo/ Splądruje, wychłepce co lepsze/ Kości-statywy zostawi pod kopcem w polewie z lastryko). Właściwie każda piosenka to tekstowy majstersztyk i już tylko z tego powodu należą się Katarzynie Nosowskiej wielkie brawa i szacunek.

Jest też na: http://screenagers.pl/

Artist site: http://www.nosowska.pl/
ver.: polish
site in progress

Pustki: Do-mi-no (Polskie Radio, 2006)

Nie ma nic gorszego od przeintelektualizowanej młodzieży. A takie były Pustki na swoich dwóch pierwszych wydawnictwach. Teksty aspirowały do miana poezji, ale często też ocierały się o pretensjonalność, a bałaganiarskie kompozycje, w których chaos i improwizacje z zamierzonego zabiegu artystycznego zamieniały się w wytartą kotarę maskującą ułomności konstrukcyjne, częściej drażniły niż cieszyły.

Te grzechy młodości Pustki mają już za sobą!. Polska dawno nie słyszała tak ładnie, choć prosto napisanych tekstów opisujących codzienne relacje między kobietą i mężczyzną. Ile razy nuciliście sobie melancholijne słowa Nowy rok i jesień/ Komputery znów zawieszą się i będzie krach/ Spadnie wszystko jeszcze raz czy smutne wersy Zimne ręce, zimna moja twarz, zimny głos/ A w kieszeniach jeszcze ciepło jest/ I powoli zamieniam się w lód/ I nic nie może zdarzyć się/ A mi tak dobrze zimno jest/ Nie mam nic do powiedzenia ci? Pustki wreszcie osiągnęły piosenkowy szczyt. Potrafią zagrać z rockandrollową werwą, jak w Bałaganie czy Ty w górę, ja w dół, rozkręcić imprezę przebojami Słabość chwilowa czy Telefon do przyjaciela, zauroczyć i zakochać intymną melodią, jak w Nic do powiedzenia. Nagrali niemal idealną płytę indie popową. Niby nic prostszego, ale podobnej muzyki w wykonaniu naszych rodzimych artystów ze świecą szukać.

Bez wątpienia najlepsza polska płyta 2006 r.

Band site: http://www.pustki.pl/
ver.: polish / english / french
media: player, video

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni