30 maja 2009

Grabek: Mono3some (wyd. własne, 2009)

Czasami spece od promocji mają nie do końca trafione pomysły [czasami??? – przyp. m]. Przykładem - sesja zdjęciowa z okazji wydania debiutanckiej płyty Wojtka Grabka, absolwenta katowickiej szkoły muzycznej. Na czarno-białych zdjęciach widnieje elegancko ubrany człowiek ściskający nowocześnie wyglądające skrzypce. Materiały prasowe zachwalają o udanym połączeniu muzyki klasycznej z nowoczesnością. Jakie jest pierwsze wrażenie, które często decyduje o dalszym zainteresowaniu bądź odrzuceniu artysty, którego nazwisko nic nie mówi? Vanessa Mae! Przynajmniej takie było moje. Na szczęście to zupełnie inna bajka.

Moon3some
to czterdzieści minut rasowej i mrocznej elektroniki. Jak dla mnie trochę na wyrost jest podkreślanie wyuczonej profesji muzyka. W omawianym wydawnictwie skrzypce wcale nie grają pierwszych skrzypiec, często są schowane, używane oszczędnie jako dopełnienie aranżacyjne. Są integralną częścią muzyki, ale nie najważniejszą. Proszę porównać z autorskim debiutem innego wirtuoza - Michała Jelonka.

Wydawnictwo zaczyna się spokojnie dźwiękami elektronicznych cymbałów, jakże popularnych wśród kolorowych meksykańskich składów. Jednak Birch dość szybko ucieka od skojarzeń z world music. Wprowadzenie elektroniki gasi pogodny klimat i wprowadza mrok, który towarzyszy nam już do końca. Taka jest cała płyta - posępna, transowa, wyjałowiona, pełna zgrzytających w ustach pustynnych ziaren piasku. Rzadkie dźwięki skrzypiec sporadycznie dają nadzieję; najczęściej potęgują wrażenie zagłady i postapokaliptycznej pożogi. Weźmy A Soul Around. Klimat bliski pierwszym nagraniom Ankh, w których stoimy przed Piekłem Dantego. Monolog na wstępie jest wręcz demoniczny. Rozmach kompozycyjny Grabka robi wrażenie. Gość potrafi być delikatny (Rosemary), ale chyba najlepiej czuje się w industrialnych, zdehumanizowanych odlotach. Kłania się szkoła Nine Inch Nails. Island idealnie pasuje do starych filmów science fiction, bądź jako ilustracja do zapomnianych programów popularno-naukowych, jak Laboratorium czy Sonda. Do Book of Genesis bardziej pasuje tytuł Book of Doom. Indian Summer to hołd odjazdom w duchu Everything In The Right Place Radiohead. Niepokorne to dźwięki, dalekie od łatwych rozwiązań. Grabek chce nas zabrać w podróż, w której nie ma miejsca na positive thinking; tu musimy stawić czoła własnym demonom.

A jednak mam problem z tą płytą. Brakuje mi w niej jakiejś myśli przewodniej, czegoś na kształt konceptu. To doskonała muzyka filmowa, ale brzmi jak the best of Grabek. Mamy temat z obrazu katastroficznego, Inwazji porywaczy ciał, mrocznego fantasy, mamy przejmujący „Jacaszkowy” Telephone Call, przy którym czuję się jakbym dopiero co dostał wiadomość o śmierci przyjaciela. Szukam jakiegoś wspólnego mianownika. A może mam ich za dużo? W głowie układam sobie listę dzieł SF i muzyka pana Wojciecha pasuje do każdej z nich. Diuna, Fundacja, Księgi Nowego Słońca Wolfe'a. Podświadomie oczekuję autorskiej opowieści z klasycznym schematem: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. A dostaję kalejdoskop dźwięków, który przytłacza. To oczywiście nie zarzut, choć mam nadzieję, że w przyszłości doczekam się jakiegoś concept-albumu.

Nie będę ani specjalnie oryginalny ani pierwszy z tezą, że te kompozycje wręcz proszą się o odpowiednią oprawę świetlną. Dźwięki, które słyszymy, wydobywają się z elektronicznych skrzypiec marki Ted Brewer. Jedną z ich zalet jest funkcja sound to light, czyli konwersja efektów dźwiękowych na świetlne. Coś w stylu winampowego equalizera. Relacje z koncertów potwierdzają widowiskowość oprawy wizualnej. O zapadające w pamięć przeżycia dba VJ Panipawlosky - jak wieść niesie skromna i piękna dziewczyna schowana za laptopem. Wizualizacje i filmy, jakie wydobywa z maszyn, doskonale współgrają z Grabkowym stylem. I słusznie. Ta muzyka potrzebuje Jarre'owskiego rozmachu! Cóż, pozostaje tłumnie chodzić na koncerty, by sprawdzić jak to z tym Grabkiem jest i zapewnić mu większy budżet. Gdańska Stocznia czeka! [avatar]

Strona artysty:
http://www.myspace.com/wojtekgrabek

29 maja 2009

Drivealone: Thirty Heart Attacks A Day (Ampersand, 2009)

Przyznaję bez bicia, mam duży problem z tą płytą. Tyle razy zabierałem się do pisania recenzji i za każdym razem odkładałem tę pracę na później, „bo muszę przesłuchać jeszcze raz”, że minęło wiele miesięcy od wydania debiutu Piotra Maciejewskiego, a tekstu na WAFP ciągle brak. W tym czasie wszyscy już o Thirty Heart Attacks A Day napisali i to - z czego zdałem sobie sprawę przeglądając dziś recenzje w sieci – napisali właściwie wszystko, co mógłbym napisać i ja. Dlatego zamiast się powtarzać, wyjątkowo odeślę was do tekstu autorstwa Łukasza Kuśmierza, który niemal dokładnie oddał moje przemyślenia dotyczące tej płyty.

Zgadzam się z Łukaszem, że album wywołuje ambiwalentne odczucia. Do dziś nie mogę się zdecydować, czy to rzecz wybitna, czy przeciętna, ale z przebłyskami geniuszu. Thirty Heart Attacks A Day brakuje czegoś, co by od niej kompletnie uzależniało. Może to brak charyzmy u Piotra, który sprawia wrażenie takiego nijakiego, niezdecydowanego gościa? Zbyt zachowawczego, by przekroczyć tę niewidzialną granicę pomiędzy „przeciętnie” a „wybitnie”? Gdyby cała płyta brzmiała tak bezkompromisowo jak finał The Sickening, pewnie byłbym zmiażdżony. A tak pozostaję skonfundowany. [m]

Strona artysty:
http://www.myspace.com/thedrivealone

28 maja 2009

Obserwator: SuperXiu


Fajnie mają na tych Wyspach. Wystarczy nagrać chwytliwy kawałek, umieścić go na myspace i pozwolić, by wieść o nim rozniosła się pocztą pantoflową, aby firmy fonograficzne same zaczęły pukać do drzwi oferując kontrakty opiewające na dość przyzwoitą sumę. Sięgnę po przykład, który w tej chwili mi się nasunął - Black Kids. Polska rzeczywistość jest znacznie bardziej przygnębiająca.

Wiatr świeżości wieje tym razem z Koła. Chłopakom z SuperXiu trafił się kawałek Time Fuse, który w każdym kraju o wysokiej świadomości muzycznej przeorałby z siłą huraganu większość stacji radiowych. Potem splendor i chwała, okładki magazynów oraz zaszczytne miano zbawców muzyki rozrywkowej. I to wszystko za sprawą trzech minut i czterdziestu siedmiu sekund.

Time Fuse wydaje się być naturalnym przedłużeniem linii Take Me Out - Banquet. To petarda. Ognista, roztańczona i energetyczna. Świadectwo, że na Silent Alarm Bloc Party nie powiedziało wszystkiego, a Ferdynandzi nie potrafią już zmusić do hurtowego spalania kalorii. Nie, nie ma w tym kawałku prostego kopiowania stylu sprzed lat. Słychać modne londyńskie kluby (nienaganny brytyjski akcent wokalisty), krystaliczną produkcję i inteligentne nawiązania do obecnej czołówki brytyjskiego grania. I zagadka - jaki słynny zespół przychodzi wam na myśl, kiedy słyszycie wers Let me cross you out?

Drugi dostępny na myspace utwór, A Gift From The Sky, nie ma już takiego kopa. To bardzo radiowa piosenka. Parę minut uroczego popu, okraszonego fortepianem, przyczajoną elektroniką i świergoczącymi gitarami. Styl wokalny godny pozazdroszczenia. Oni na pewno pochodzą z Koła?

Trzeba troszeczkę poszukać, by dotrzeć do starszych nagrań. Kawałki z dema ukazują zespół o szerokim wachlarzu zainteresowań (lub poszukujący własnego stylu). City zahacza o funk, Lonely kończy się tak fajnymi chórkami, że kolana miękną. Song2 mógłby być zaginioną piosenką Modest Mouse z pierwszych lat działalności. O tym, że SuperXiu mają całkiem sporo fajnego materiału świadczy Promo Mix z kilkunastosekundowymi fragmentami niewydanych (jeszcze?) piosenek.

Zasłużenie dostali się poza konkursem na Desperados Rafineria Festival. Kurczę, ale nagrali piekielny kawałek! Wszem i wobec ogłaszam ich najgorętszymi towarami w kraju. Jak każda modna grupa, zapewne i oni wcześniej czy później spalą się. Ale teraz jest ich pięć minut. Niech wykorzystają je dobrze. I przy okazji wyleczą kilka narodowych kompleksów. [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/superxiu

27 maja 2009

Beneficjenci Splendoru: Trendywaty chłopiec (Kartel Music, 2009)

Beneficjenci Splendoru, wbrew liczbie mnogiej, to jeden człowiek, Marcin Staniszewski. Interesującym może być fakt, że to człowiek ostatnio znany z pisania o muzyce w Dzienniku. Jak to jest znaleźć się po drugiej stronie i z oceniającego stać się ocenianym? Cóż, na to pytanie odpowiedź może dać tylko zainteresowany.

Trendywaty chłopiec – już sam tytuł informuje, że mamy do czynienia z próbą muzyczno-tekstowej wypowiedzi. Słowa pełnią tu zasadniczą rolę, chociaż - w przeciwieństwie do chociażby hip-hopu - nie dominującą. Tytuły poszczególnych piosenek podrzucają kolejną wskazówkę – Staniszewski uwielbia bawić się słowami, przekształcać je i wypluwać w postaci ironicznej i jadowitej kuli. Teksty napisane są bardzo poprawnie i gładko – widać pióro profesjonalisty; jednocześnie potrafią kąsać bardzo dotkliwie. Obrywa się celebrytom, internetowym wykolejeńcom, kreatorom mody, bogom reklamy. Trendywaty Staniszewski nie wali na oślep jak tępy bokser ze wstrząśnieniem mózgu, on punktuje, wymierzając ciosy precyzyjnie i z chłodnym okrucieństwem. A przy tym te socjologicznie trafne (choć temat jest obecnie dość mocno eksploatowany) teksty potrafią zafrapować i zaskoczyć zręcznymi metaforami. Na przykład w Hamulcu bezpieczeństwa Staniszewski porównuje gnające naprzód społeczeństwo do wypchanego autobusu miejskiego: Nie wolno niepokoić innych pasażerów/ Utrata prędkości przerazić może wielu. Układanka zaczyna się gmatwać/ Jak tetris – to też o nas w przeładowanej komputerowym slangiem Defragmentacji. W Rękach pełnych robota już bez owijania w bawełnę: Jestem robotem/ Zapierdalam w sobotę/ Jestem robotem/ Nie ma później, nie ma potem. A taki tekst War(w)szawy powinno się omawiać na lekcjach polskiego jako znakomity przykład personifikacji: Warszawa dzisiaj coś dziwna/ Mówią, że to przez migrenę/ Więc będą drażliwe tramwaje/ A mosty mocniej napięte. W Spokoleniu z perfidną premedytacją używa języka reklamy i marketingu do stworzenia iluzji człowieka idealnego: Niech mi relaks na mięśniach tańczy/ W słodkim rytmie melatoniny. Przyznam, że jestem przyjemnie zaskoczony jakością tekstów.

Muzycznie sprawa jest dość prosta. Staniszewski zbudował swoje kompozycje posługując się inżynierią, nie umiejętnością gry na instrumentach. Komputery, samplery, sekwencery – cała bateria urządzeń służących do generowania i przetwarzania dźwięku na usługach jednego człowieka. W utworze Studio Kosmos daje wyraz swojemu przywiązaniu do tej metody tworzenia, przedstawiając ją w sposób niemal organiczny, nadając maszynom i elektronice cechy istot żywych (A w klatce trzymam sample/ To bardzo miłe ptaki/ Gdy je nakarmić odrobiną rozwagi/ Śpiewają pięknie i się rozmnażają). Mamy tu więc mocne electro i breakbeat, jak w agresywnym Tańcu z botoxami czy War(w)szawce gniecionej gęstym basem, fajne połączenie avant popu z trip-hopem (posłuchajcie gitarowego riffu w Gugle, czy nie brzmi jak pożyczony od Portishead?), oldskulową elektronikę (Ręce pełne robota), ale też łagodniejsze elementy r’n’b i easy listening (Hamulec bezpieczeństwa, Smutny stylista). Warto wspomnieć, że Staniszewskiego wokalnie wspomagają Iza Lamik, Anna Ruttar i Zofia Chabiera. Z piosenek zaśpiewanych przez panie najbardziej przypadła mi do gustu ta o jakże swojskim tytule Gugle.

Debiut Beneficjentów Splendoru to przykład rzadko osiąganej symbiozy dobrych – bo o czymś – tekstów z niezłymi melodiami i starannie wykoncypowanym brzmieniem. Warto mieć. Szkoda tylko, że płyta jest wyjątkowo droga – 40 zł za polską produkcję? Trochę nie halo. [m]


Ręce pełne robota (bez cenzury):



Strona artysty: http://www.myspace.com/beneficjencisplendorutheband

24 maja 2009

Janek Samołyk: Don’t Think Too Much EP (wyd. własne, 2009)

Janek Samołyk to taka Zosia Samosia w męskim wydaniu – sam sobie napisze, sam zagra, sam wystąpi na koncercie. Ale robienie wszystkiego samemu nie zawsze daje frajdę, dlatego do stworzenia swojej debiutanckiej EP-ki singer/songwriter z Wrocławia zaprosił kilkoro znajomych. W efekcie otrzymaliśmy muzykę bogatszą i ciekawszą od tej prezentowanej przez Janka na koncertach w wersji solo z gitarą.

Don’t Think Too Much słusznie wybrano na nagranie tytułowe, to naprawdę ładna i wpadająca w ucho piosenka. Łagodny rytm, partie skrzypiec, przyjemny wokal – ot taki sympatyczny umilacz czasu. Fanom (fankom?) Tomka Makowieckiego na pewno od razu przypadnie do gustu. Zdjęcia mają już bardziej intymny charakter – piosenka opowiada zresztą bardzo osobistą historię. W pozornie błahej czynności robienia zdjęć (paszportowych?) dziewczynie kryje się spory ładunek emocji: smutku i tęsknoty za ukochaną. Ech, sam się wzruszyłem. A taki Wrocław kojarzy mi się z Muzyką Końca Lata, może z powodu tego „wschodniego” klimatu i natchnionego wokalu? Marie From Paris to jedna z tych opowieści o dziewczynie zagubionej w wielkim mieście, jakich słyszeliśmy już setki – ale ciągle chcemy ich słuchać, prawda? Kompozycja płynie z ujmującą lekkością, choć unosi się nad nią cień melancholii. Ładne.

Nie wiem, czy cała płyta Janka zdołałaby na dłużej utrzymać moją uwagę, ale tej kilkunastominutowej EP-ce się to udało. [m]

Don’t Think Too Much:





23 maja 2009

Rower jest wielce okej – trzy piosenki, które ruszą was z domu

Coś na rozgrzewkę – wyjeżdżamy z miasta:



Coś na długą trasę – a przyroda wokół macha skrzydełkiem:



I coś do refleksji – bo rower to jest świat



A teraz ruszcie tyłki! Dętki napompować, łańcuchy nasmarować i jazda! [m]

Bruno Schulz: Europa Wschodnia (SP Records, 2009)

Debiut tej powstałej w Kielcach kapeli (obecnie łodzkiej) Ekspresje, Depresje, Euforie wydał mi się dość bełkotliwy i nie przyciągnął większej uwagi. Pojawienie się drugiego wydawnictwa przyjąłem bez emocji. Dopiero gdy zobaczyłem zdjęcie zespołu w którymś numerze Teraz Rocka, poczułem wzmożoną chęć zapoznania się z najnowszymi dokonaniami zespołu. Zdjęcie jak zdjęcie, ale pierwszy plan należał do słodkiego blondynka w pozie á la Billy Corgan z czasów Zero. Każdy ma jakieś schizy - jedna z moich nazywa się Smashing Pumpkins :)

Nazwa zespołu chyba zobowiązuje. Podobnie jak twórczość autora Sklepów cynamonowych - Europa Wschodnia przynosi solidną dawkę psychodelii, oniryzmu, narkotycznych podchodów i schizofrenicznych zawirowań. Słuchacz już na wstępie dostaje bilet w niebezpieczną krainę. Bo wszystko już było wita nas zakręconym basem i tekstami pokroju Jadowite kwiaty/ Mięsożerne rośliny/ Ach, jestem podrapany/ Muszę się znieczulać. Wokalista Karol Stolarek zdaje się raczej wyrzygiwać słowa niż je śpiewać. To dopiero początek. Miłośników twórczości Lyncha na pewno zainteresuje kawałek Pan David Lynch - przeszywająca prośba szaleńca o utrwalenie na taśmie filmowej fragmentu jego udręczonego życia. Rejecting Every Shape to niebezpieczna podróż w krainy bliskie odmiennych stanów świadomości. Zresztą, nazwy poszczególnych kawałków są wymowne i dobrze określają klimat płyty. Zanim wypalimy się, Smutny chłopiec, Radioactive Love. To płyta pełna smutnych, dołujących tekstów, boleśnie dotykających ciemnych zakamarków człowieczych dusz i piętnujących bezsens miałkiej egzystencji. Choć dla mnie większość z nich jest zbyt abstrakcyjna, by była czytelna. Owszem, poszczególne wersy brzmią dobitnie, ale próby poskładania w całość w celu określenia, „co autor miał na myśli”, kończą się fiaskiem. Choć potrafią być na swój zchwichrowany sposób ujmujące. Przykład z Tele-apatii: Jak to jest możliwe że/ W telewizorach mieszkają ludzie/ Że ja nie mogę być tak piękny też...

Komu ten styl twórczości przychodzi opornie, temu pozostaje warstwa muzyczna. I tu należy się wielki szacunek dla chłopaków. Mają pomysły i umieją je sprzedać. Każda piosenka to popis sporej wyobraźni muzyków. Proteiny to pole do popisu sfuzzowanej gitary, w Dziurach w ziemi zastosowano efekt puszczonej od tyłu taśmy. Rozwala chory riff w Ustach na ścianach. Początek Co jest dalej daje niezłego kopa, w sam raz do tupania nogą, gdyby nie tandetne dźwięki rodem ze starych horrorów o duchach. Pokręconym dźwiękom towarzyszy ekspresyjny wokalista. Potrafi krzyknąć, wysilić gardło, osiągnąć wysokie rejestry (kapitalne Wait In Vain!), czy szeptać głosem maniakalnego zboczeńca.

Zespół postawił sobie ambitne zadanie - połączyć ze sobą ekspresjonistyczne poszukiwania z bardziej piosenkową formułą. Chyba się udało. Powstała mieszanka wymykająca się łatwym definicjom. Drapieżne, mroczne oblicze przeciwstawione jest jasnemu głosowi Karola. Nasiąknięty artretyzmem rytm gładko przechodzi w bujający flow. A to nie lada sztuka.

Pozostaje tylko trzymać kciuki, by Bruno Schulzowi nie przytrafił się casus Mars Volty. Że nie pójdą w odjazdy dla samych odjazdów, pozostawiając słuchaczy samym sobie. Gdyż mimo wszystkich ciepłych słów słyszę na płycie nutkę samouwielbienia. Czekam na trzecią płytę! [avatar]

Dziury w ziemi:




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/brunoschulz

22 maja 2009

The Lollipops: Cold Cold Night Debut EP (wyd. własne, 2009)

Nie ma chyba drugiego tak grającego zespołu w Polsce. Na świecie jest ich parę, z czego najbardziej rozpoznawalny to z pewnością The Raveonettes. A jeśli The Raveonettes, to gdzieś tam w tle The Jesus And Mary Chain. A jeśli The Jesus And Mary Chain, to gdzieś w tle zabójczo słodka psychodelia, czasy niewinności lat 60., wczesny rock’n’roll, Ameryka... The Lollipops pochodzą z Olsztyna (pozdrowienia dla Julii Marcell!) i grają uwodzicielską muzykę. Na dwie gitary i nostalgiczny, zamszowy wokal.

EP-kę rozpoczyna I Will Not Harm Your Man, z długim instrumentalnym wstępem, w którym sekcja rytmiczna sunie równym motorycznym krokiem, a dwie gitary robią fajną „jesusową” ścianę dźwięku. A kiedy pojawia się głos Kasi Staszko, wiadomo od razu, że mamy do czynienia z zespołem co najmniej interesującym. Od pierwszych minut muzyka Lizaczków wciąga trochę nierealnym, a przy tym bardzo konkretnym klimatem. Nierealnym, bo na chwilę przenosimy się w czasie i odnajdujemy gdzieś w głębokich Stanach, w barze z epoki wczesnego rock’n’rolla, z wielką chromowaną szafą grającą, przy której tańczą dziewczyny o tlenionych blond włosach, ubrane w bufiaste sukienki. Do tych czasów jeszcze mocniej nawiązuje Johnny And Frankie – typowa piosenka-opowieść o trudnym związku (czy to nawiązanie do filmu Frankie And Johnny z duetem Pacino - Pfeiffer pewności nie mam, ale planuję obejrzeć w najbliższym czasie, bo nabrałem ochoty na taki klasyczny romans z dobrą obsadą). Na zakończenie You Forgot My Name, z bardziej zadziornym śpiewem Kasi, wyrazistą linią basu i dwiema świetnymi gitarowymi solówkami, takimi jakie grano wtedy, kiedy nie znano jeszcze przesterów i innych efektów. Ładnie wymiatają!

Po tych trzech piosenkach nabrałem ochoty na dobrze nagłośniony koncert (na majspejsie grupy znajdziecie jeszcze dwa utwory w wersji live – niestety dość marnej jakości) i przede wszystkim – płytę! The Lollipops w polskich warunkach wypadają naprawdę oryginalnie i ponadczasowo. Przekonajcie się sami! [m]


Strona zespołu: www.thelollipops.pl

PS. Obejrzałem film i już wiem, że najpierw była piosenka, bardzo stara piosenka, w której "pani zabija pana"...

20 maja 2009

Brit Night! Funty niepotrzebne

Zagrają: Max Weber, Dav Intergalactic, Gra Pozorów

19 maja 2009

Antenna Error: Fix The Receiver (wyd. własne, 2009)

O tym zespole nie wiem nic ponad to, że pochodzi z Piły. I że za mikrofonem stoi dziewczyna o bardzo ciekawym głosie. Takim niepokojącym, krzykliwym, pękniętym, nieoswojonym. Czasem zupełnie poza kontrolą, czasem wchodzącym w naprawdę niesamowite rejestry. Kojarzy mi się z głosem Kristin Hersh. Muzyka Antenny to taki koledżowy hard core. Mocno uderzający perkusista, zawodzące gitary, kompletnie nieprzebojowe refreny – ogólnie klimat neurozy i zamieszania.

Są jeszcze młodzi i niedoświadczeni, dlatego z siedmiu niezatytułowanych (ale za to oznaczonych piktogramami przedstawiającymi oko w różnych „sytuacjach”) utworów tak naprawdę warto zwrócić uwagę na dwa. Otwierający tę krótką płytę definiuje styl zespołu. Szarpane riffy i krzykliwe wokalizy ustępują płynącym hipnotycznie melodiom osadzonym na głębokim basie. Z kolei zamykający numer 7 to z rozmachem zrealizowana opowieść o rozczarowaniu i przemijaniu. Bad ideas and stupid sweet dreams/ Mixed with earth/ All will be eaten by white long worms. Może i młodzieńczo naiwny ten bunt, ale podany w tak przejmujący sposób, że aż ciarki przebiegają po plecach. A zakończenie to już prawdziwe cudo. To dołujące So I wrote it/ So I drew it all zaśpiewane zamierającym szeptem – piękne. Szkoda, że reszta płyty nie jest tak dobra, ale znajdzie się jeszcze coś godnego uwagi. Chociażby numer 3 ewidentnie czerpiący z twórczości Cursive (charakterystyczne riffy i wokal) czy akustyczny numer 6, dziecięco nieśmiały, trochę w stylu Joanny Newsom nagrywającej się na dyktafon w łazience.

Szkoda, że Antenna Error istnieje jakoś tak bez przekonania. Muzycy nie ujawniają nawet swoich imion, a ich majspejs całkiem pusty. Należy ich wspierać słuchając płyty (można ją pobrać w mp3 za darmo lub zamówić CD) i przekonywać, że powinni grać i dawać nam więcej takich piosenek jak numer 7! [m]

Zdjęcie pożyczone z
www.forum.pila.pl bez wiedzy autora. Mam nadzieję, że nie ma nic przeciwko.

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/antennaerror

18 maja 2009

Przestrzeni, przestrzeni!

A kuku! To nie złudzenie optyczne – WAFP zmienia ciuszki na obszerniejsze i jaśniejsze. Poprzedni szablon – kochany stary znajomy – w końcu się zużył i znużył (mnie). Jego wąskie łamy ograniczały, a my nie chcemy być ograniczeni. Dlatego od dziś prezentujemy się na nowo. Jasne, że to gotowiec i żaden oryginał (uprzedzam ewentualne zarzuty). Nie o to chodzi. Jest za to więcej przestrzeni i ładu. Wygodniej się czyta i ogląda. Bo dla nas liczy się przekaz, a nie efektowne ozdóbki.

Mam nadzieję, że się przyzwyczaicie :) [m]

17 maja 2009

Microexpressions: Microexpressions EP (wyd. własne, 2009)

Pod tą mało oryginalną nazwą kryje się trzech przyjaciół z Jeleniej Góry. Powstali w 2007 roku i zaczynali od post-rocka (w tym miejscu fani, którzy przebierają z niecierpliwienia nogami w oczekiwaniu na płytę New Century Classic powinni udać się na stronę zespołu w celu zaopatrzenia się w pierwsze wydawnictwo zespołu - Earth Of Far Suns). Tej EP-ce powinienem poświęcić osobny wpis; zajmijmy się jednak bieżącymi nagraniami. Krótko: soczysta produkcja i rozmach aranżacyjny utworów powinien dostarczyć solidną dawkę doznań miłośnikom kapel pokroju Do Make Say Think.

Dwa lata później to już zupełnie inny zespół.

Chłopaki odkryli, że jeden z nich nieźle radzi sobie na wokalu i świetnie śpiewa po angielsku. Mocniejsze uderzenia w struny też są fajne. Nawiązanie do poprzedniego wcielenia jest jedynie w trzyminutowym Solar Sail 1. Muzyczka sobie płynie leniwie jak strumyczki w Karkonoszach, szklane dzwoneczki tworzą bajkowy klimat, a laptopowa elektronika kieruje skojarzenia ku dokonaniom Múm czy Amiiny. Pozostała część płytki to właściwie dwie dziesięciominutowe kompozycje Nest oraz Flicker Upon The Shore, gdyż ciężko za pełnoprawne utwory nazwać jednominutowe Intro oraz anonimową impresję muzyczną. Taka długość utworów charakterystyczna jest dla kapel progresywnych. Coś w tym jest. Choć ciężko Microexpressions nazwać składem prog-rockowym, to muzykom pozostały ciągoty do rozbudowanych kompozycji. Proszę się jednak nie obawiać. Chyba dobrą szufladką byłoby określenie formacji jako indie-rock o progresywnym zabarwieniu. Flicker Upon The Shore jest tego dobrym przykładem. Wokalista dysponuje mocnych głosem w stylu Raya Wilsona (tego od Genesis), wyśpiewywany tekst jest pełen pasji, zmian napięcia i tempa. Chłopak ma niezłe gardło, gładko przechodzi przez różne skale odpowiednio modulując głos, by uwydatnić poszczególne rozdziały piosenki. Pozostali członkowie zespołu również wykonują dobrą robotę. Potrafią odwalić fajną solówkę, wytworzyć odpowiedni nastrój, urozmaicić klimat klawiszami bądź elektronicznymi detalami. Choć akurat Flicker Upon The Shore nie daje rady wymusić uwagi przed dziesięć minut. Trochę zabrakło umiejętności, by stopniując napięcie umiejętnie przeprowadzić słuchacza przez cały kawałek bez uczucia znużenia.

Zupełnie inna sprawa jest z Nest. Zakochałem się w tej piosence. Pół minuty krótsza, a wydaje się, że utwór trwa o wiele krócej i chce się jeszcze. Już wstęp jest zadziorny i przyjemnie drapie. Gdybym miał do czegoś porównać, stawiałbym na dynamiczniejszą część twórczości The Unbelievable Truth. Ten sam ładunek emocji podbity umiejętnie skrzypcami. Pełen pasji śpiew. I gitary. Cały czas są obecne, choć głównie przysłania je charyzma wokalisty. Ale kiedy dają czadu... takiego rasowego, z pazurem, z mocą, którą tylko młodzi mogą wyzwolić... Riff targa ciałem, głowa wykonuje spazmatyczny headbanging, solówka ściska szczęki. Kurcze, to nie mikroemocje - to uczucie jakiego rzadko mam okazję doznać przy muzyce. Brawo!

Muzykę proponowaną przez Microexpressions ciężko oceniać w kategorii oryginalne/wtórne - mocne/słabe. To pół godziny po prostu ładnych dźwięków, których warto posłuchać. [avatar]

Strona zespołu:
http://microexpressions.pl

15 maja 2009

Gaba Kulka: Hat, Rabbit (Mystic, 2009)

Czary mary, ruch pałeczką nad kapeluszem i tadam – jest królik. A dokładniej trzecia płyta Gabrieli (obecnie Gaby) Kulki – tak naprawdę pierwsza, która powstała w profesjonalny sposób, „na kontrakcie” z normalną wytwórnią. Poprzednie dwie Gaba zrobiła i wydała samodzielnie – to było dobre ćwiczenie, dzięki któremu szerokim masom (no dobra, może nie masom) odbiorców objawia się artystka w pełni ukształtowana, z pomysłem na swoją muzykę.

W przeciwieństwie do Out i Between Miss Scylla And A Hard Place, najnowszy album jest efektem pracy zespołowej. To w słyszalny sposób wpłynęło na brzmienie i styl Gaby, która ograniczyła rzeźbienie w ścieżkach na rzecz wyrazistości i dynamiki. A tak, na Hat, Rabbit jest naprawdę dużo życia i energii. Potwierdzeniem niech będzie otwierający płytę numer Hat Meet Rabbit. Mocny rytm nabijany przez perkusję i zdecydowanie uderzane klawisze fortepianu oraz ostry wokal Gaby przywodzą na myśl stylistykę bardzo fajnego zespołu, jakim jest Dresden Dolls (tam też główną rolę odgrywa pianino/fortepian i perkusja). To niejedyny taki akcent. Charakterystyczne „bębnienie” w pianino pojawia się też w singlowych Niejasnościach, Challengerze i Propagandzie. Jak wspomniałem, płytę nagrał zespół, obok Gaby złożony z sekcji rytmicznej i gitarzysty. Co ciekawe, gitara pojawia się dopiero w czwartym nagraniu. Piotr Aleksandrowicz, grający na gitarach, nie miał łatwego zadania. Jak pokazują przykłady podobnych konfiguracji (np. Tori Amos), w starciu fortepian – gitara zawsze wygrywa ten pierwszy. Partie Piotrka pojawiają się nieczęsto, wtajemniczeni wiedzą też, że w procesie produkcji niektóre zostały... usunięte. W myśl zasady upraszczania brzmienia. Tak stało się np. z Challengerem, który w wersji koncertowej zawiera sporo gitary – na płycie ten instrument pojawia się dopiero po dłuższej chwili. Gitara musi walczyć o swoje miejsce i jest to walka z góry skazana na porażkę. Na szczęście jest kilka takich momentów, kiedy odnajduje się w bardzo dobrym stylu. Posłuchajcie tego niemal heavymetalowego wejścia w Propagandzie. Albo brudnych riffów w Over. Ale do Over jeszcze dojdziemy.

Jeśli Gaba Kulka, to oczywiście ballady i piękne melodie. Nie raz, nie dwa będzie się porównywać śpiew Gaby do Tori Amos czy Kate Bush i to jest dobre porównanie. To nie musi być zarzut. Można to potraktować jako pewną ciągłość artystyczną. Tori Amos inspirowała się Kate Bush, a kiedy te wokalistki powoli odchodzą do historii (wolę pamiętać płyty Tori z lat 90. niż te współczesne), przychodzi po nich Gaba Kulka, która tę tradycję osobistej, lirycznej piosenki autorskiej kontynuuje. I robi to w świetnym stylu. Zaśpiewana w duecie z Czesławem Mozilem nibykołysanka Aaaa, urzekająca jazzową wrażliwością (i dęciakami) ballada Love Me, nieco tajemnicza, zamglona (przypomina się Out) Emily czy zaśpiewana z towarzyszeniem skrzypiec (znakomity motyw grany przez ojca Gaby - Konstantego Kulkę) Lady Celeste to wspaniałe, zapadające w pamięć piosenki. Dość zaskakująco wypadają na tym tle brzmiąca tak „festiwalowo” Kara Niny i regularna bossa nova Bosso (w której zastosowano zabawny trik nagrywając wokal na pogniecionej taśmie). Największe wrażenie robi na mnie jednak zakończenie. Over wyznacza zupełnie inny kierunek, który mam nadzieję doczeka się dalszego ciągu. Utwór brzmi ostro, wręcz agresywnie, dzięki sfuzzowanej gitarze i przybrudzonemu wokalowi, który kojarzy się trochę z PJ Harvey czy Alison Mosshart z The Kills. Daje po uszach! Zresztą, posłuchajcie sami:

Teksty jak zwykle u Gabrieli są mocnym punktem jej piosenek. Ironiczne, przepełnione humorem, czasem czarnym, świetnie napisane. Cieszy rosnąca w siłę grupa tych polskich – wliczając te z Out, będzie ich już z dziewięć :) Może i na Hat, Rabbit nie ma takich perełek jak Królestwo i pół czy Pilot, ale i tak słucha się ich bardzo przyjemnie, bez wrażenia popadania w pretensjonalność, przykrą dolegliwość większości polskich wokalistek.

Na koniec muszę wyrazić swoje uznanie dla wydawcy. Mystic już od 2-3 lat konsekwentnie rozszerza swoją „stajnię” o artystów niekoniecznie związanych z metalem. Ma już Czesława z reedycjami Tesco Value, ma Jacka Lachowicza, The Complainera, Pogodno, a teraz także najlepszą polską wokalistkę i kompozytorkę. Brawo Mystic! [m]


Niejasności:



Strona artystki: www.gabakulka.com

14 maja 2009

Gentleman! nagrywa longpleja - cz.1

Rozpoczynamy eksperymentalną telenowelę z Gentlemanem! w roli głównej. Jak Bozia pozwoli, będzie z tego kilkuodcinkowy serial prezentujący ze szczegółami proces powstawania płyty długogrającej. Gentleman wystąpi tu w roli szczura doświadczalnego i obiektu obserwowanego ze wszystkich stron. Pokażemy (jak Bozia da, pamiętajcie) wszystkie aspekty nagrywania płyty przez debiutujący zespół: od tego, skąd wziąć kasę na studio, przez wszystkie etapy nagrywania i obróbki dźwięku aż po fnalny produkt, czyli płytę CD.

W roli rzecznika zespołu najbardziej wygadany Piotr Malach, który opowie o tym i owym. Głównie o owym. A więc zaczynamy!

Gentleman! wszedł do studia Toya w Łodzi...

„...27 kwietnia i spędziliśmy tam 5 dni, nagrywając non stop z przerwami na jedzenie i drinki :) Nagraliśmy ścieżki perkusji i basów do 13 numerów. Studio to łódzkie studio Toya, w którym nagrywały swoje płyty takie kapele jak Lili Marlene czy Coma.Realizacją i produkcją zajmuje się Tomek Kamiński (typ z 3miasta, nie z Wawy), drugim realizatorem jest Łukasz Piotrowski, który pomagał nam miksować EP Antyturyści. Resztę ścieżek, tj. gitary i wokale nagramy w domku na Kaszubach. Mamy nadzieję, że wytwórnia (której nazwy jeszcze nie podaję, czekam na podpisanie umowy) wywiąże się ze wstępnych obietnic i mastering naszej płyty zostanie dokonany w Szwecji lub w Niemczech w niezłym studiu w tym się specjalizującym”.

Brzmienie

„Materiał chcemy oddać w ręce Tomka. Wybrałem go osobiście z kilku powodów. Przede wszystkim, znam go od wielu lat (kiedy jeszcze grał w kapeli Red Rooster - grali trochę ostrzej) i wiem, że ma masę dobrych pomysłów, lekko odstających od naszego dotychczasowego brzmienia. A na tym właśnie nam zależy: chcemy żeby nasze kawałki nabrały trochę innego charakteru. Chcemy trochę poeksperymentować z brzmieniem, dodać m.in. trochę elektroniki (Tomek ma projekt o nazwie The Sneg, który można znaleźć na majspejsie i który brzmi naprawdę nieźle, triphopowo :). Po drugie to on skontaktował nas z wytwórnią, która miejmy nadzieję wyda naszą płytę. Zaangażował się w rozwój naszej kapeli i dlatego mu ufamy”.

Co na płycie?

„W studiu chcemy nagrać wszystkie utwory z dwóch naszych EP-ek plus 3 utwory, które nie zostały nigdy zarejestrowane. Utwory te traktujemy jako nowe, choć raz lub dwa udało się nam je zagrać na koncercie. Myślę, że dzięki nowemu producentowi piosenki uzyskają całkiem nowe brzmienie i zaskoczą tych, którzy słyszeli pierwotne wersje. Ponadto, nie ma się co oszukiwać, EP-ki trafiły do ograniczonego, lokalnego grona odbiorców. Tylko dwa, może trzy utwory trafiły do ogólnopolskich stacji radiowych. Z uwagi na powyższe uważam, że wręcz powinniśmy te kawałki nagrać na nowo; są zbyt dobre, żeby zakończyły swój żywot na wydanych w niewielkich nakładach EP-kach. Jeżeli uda się nam wyjaśnić kwestie formalnoprawne związane z kwestią praw autorskich, nagramy również piosenkę Pat Benatar Love Is A Battlefield”.

Kasa, misiu, kasa

„Jak wspomniałem, nawiązaliśmy już kontakt z wytwórnią, która zaproponowała nam wydanie płyty jesienią oraz jej dystrybucję do wszystkich większych punktów sprzedaży. Warunkiem podjęcia współpracy jest dostarczenie do wytwórni gotowego materiału, co chcemy uczynić z końcem maja. Od początku wiedzieliśmy, że nie ma szans, byśmy sami sfinansowali nagranie płyty. Dlatego podjąłem się, wydawałoby się niemożliwego w dobie kryzysu, zadania pozyskania sponsorów. Początki były ciężkie, wysłałem wiele ofert, e-maili, wykonałem masę telefonów. Niestety firmy, do których się zwróciłem, tłumacząc się m.in. kryzysem odmawiały wsparcia. Dlatego też poprosiłem o pieniądze prezydentów Gdańska, Gdyni i Sopotu. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę! Na początku udało się nam zdobyć stypendium kulturalne Prezydenta Miasta Gdańska. Potem otrzymaliśmy dofinansowanie z Urzędu Miasta Gdyni. Dosłownie przed chwilą otrzymałem informację, że również Urząd Miasta Sopotu zamierza nas wesprzeć; otrzymałem już oficjalne pismo w tej kwestii.

Odmówilibyście im?

Myślę, że wsparcie władz udało się nam uzyskać dzięki powiązaniu z Trójmiastem nie tylko personalnemu (członkowie zespołu żyją i pracują w Gdańsku, Gdyni i Sopocie) ale przede wszystkim artystycznemu: nasze piosenki w większej części dotyczą tego co przeżyliśmy w Trójmieście. [Uwaga, teraz popłynie wazelina! – dopisek [m]] W tym miejscu już teraz chcę podziękować Prezydentom wszystkich trzech miast oraz pracownikom wydziałów kultury wszystkich urzędów; musieli oni znosić moje codzienne telefony z pytaniem o losy moich wniosków :)”.

No i dobra, tyle na początek. W kolejnych odcinkach mam nadzieję będziemy mogli wspólnie posłuchać efektów pracy Gentlemana oraz dowiedzieć się czegoś na temat technicznych aspektów pracy w studiu nagraniowym.

Kto chce, może też obejrzeć dość, hm, nieformalne, relacje wideo zamieszczone na stronie zespołu:
http://www.myspace.com/gentlemanpl.

Śródtytuły wstawiał [m]

13 maja 2009

Bordo + Wnętrza + Psychominerva na Krakowskich Spotkaniach Undergroundowych


Uwolnij muzykę na żywca!


Uwolnij Muzykę! i We Are From Poland zapraszają na jedyne punktualnie zaczynające się wydarzenie w stolicy "Uwalniamy polską muzykę!". Pierwsza edycja koncertu organizowanego przez serwis Uwolnij muzykę! odbędzie się 22 maja w klubie Fonobar o godzinie 20. Zagrają 3 młode, śpiewające po polsku kapele.

Rozkład jazdy:

20:00 pAMBUK
21:30 Hormonogram
23:00 Organizm

Kiedy: 22.05.2009 (piątek)
Gdzie: Fonobar (Wawelska 5, Warszawa)
Za ile: 15 zł

8rolek: Fat Pigs (warsztat 8rolek/ mik.musik.!, 2009)

Mamo! Mój komputer jest zepsuty!

Tak brzmiałaby jednozdaniowa recenzja płyty. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z twórczością Bartka Kujawskiego. A Fat Pigs to już piąte wydawnictwo sygnowane pseudonimem 8rolek. I czuję się jak dzieciak o szeroko rozwartych oczach, który natknął się na rzecz wykraczającą poza dotychczasowe granice percepcji. Gdyż jak zachować się w sytuacji, kiedy wydawałoby się że oswojony, dobrze znany komputer osobisty wymyka się spod kontroli i zaczyna żyć własnym, krzemowym życiem?

Fat Pigs to techno. Lecz to nie zwykłe "umc-umc". To jest chore techno. Paranoiczne i schizofreniczne. Nie wiem czy pamiętacie stare wydania książek Stanisława Lema z ilustracjami Daniela Mroza. Jeśli tak, to wyobraźcie sobie, że te wszystkie misternie wykonane roboty nagle popadają w obłed. Coś przestawia się w ich pozytronowych cewkach indukcyjnych, że zaczynają tańczyć bezwładnie wymachując mechanicznymi kończynami. Przepalone kondensatory sprawiają, że z maszyn wydobywa się charkot, skrzypienia, stękania i rżenia. Sprzężenie nakłada się na sprzężenie. Tłumiki rozrywają się z hukiem. Panie i panowie: witamy w świecie tłuściutkich świnek i zapraszamy do zabawy!

8rolek wręcz masakruje dźwiękami. Nie ma zmiłuj. To czterdzieści minut hedonistyczno -industrialnego dance-party. Już tytułowe Eat My Hunger kusi tanecznym beatem niesionym przez mocno naoliwione tłoki i cylindry. Często na jarczmarnych straganach można napotkać małpkę, która rytmicznie uderza w talerze. Na tym rytmie zbudowano Merry Menial - szkopuł w tym, że małpce pękła sprężyna! Przerażające wrażenie robi wokal w Shitty Sky. Zdaje się wydobywać z porcelanowych figurek słodkich dziewczynek, które trzymają nóż za pasem i tylko czekają na nadarzającą się okazję. Są chwile oddechu (Enough). Cóż z tego, skoro czuć, że powietrze jest pełne wirusów szaleństwa? Nagrodą za przebrnięcie przez całość jest tytuł ostatniego kawałka Another Great Day (Yeah)...

Nie wiem jak pan Bartek to robi. Jak zmusza zezłomowane laptopy do tytanicznej pracy, zmęczone procesory i układy scalone by grały pod dyktando swego oprawcy. Mam nadzieję, że nie jest to ich łabędzi śpiew, choć... często mam takie wrażenie. Liczy się efekt, a ten jest piorunujący. Chaos jest pozorny. To kawał kipiącego, ruszającego tyłki elektronicznego grania, pełnego smacznych dysonansów i atonalnych dźwięków. Skoro przekonał starego rockendrollowca, to chyba nie jest źle! [avatar]

P.S. Mój komputer od czasu pierwszego odtworzenia nie wydał żadnego dziwnego odgłosu ze swych podzespołów. Pewnie mu wstyd, że nie wyciąga tylu... herców:)

Strona artysty:
www.myspace.com/8rolek

11 maja 2009

Obserwator: Hellow Dog

Odkrycie wiosny! Hellow Dog to dość tajemnicza formacja z – prawdopodobnie – Poznania. Tajemnicza, bo członkowie zespołu podpisują się jedynie pojedynczymi literkami. Najważniejszą postacią jest zdecydowanie panna (?) I, dysponująca fantastycznym głosem, a także grająca na syntezatorach. Taki głos nie trafia się często: głęboki, mocny, „czarny”, a przy tym zadziorny i ostry, gdy trzeba.

Zacznijmy od najjaśniejszego punktu programu w repertuarze Hellow Dog. Kolin Loves Addicted Girls to wymarzony skok do sławy. Taneczny rytm, cięte partie gitary przemieszane z zagrywkami oldskulowego syntezatora Korg, no i ten wokal! Kojarzy mi się to wszystko z... The Gossip. Prawdziwy parkietowy wymiatacz. Po tak dobrym początku trudno oczekiwać czegoś równie wgniatającego w podłogę. A jednak! W She And The Senses zespół pokazuje się od zupełnie innej strony. Ten powolny, ciężki numer, oparty jest na monotonnym pochodzie basu i metalicznych plaśnięciach syntezatora rodem z początków muzyki elektronicznej. I znowu ten głos – bluesowy, przeszywający, zabrudzony specjalnym filtrem. Miazga. Jakby tego było mało (o ty w mordę, bo pikawa mi siądzie!), dostajemy jeszcze kapitalny numer Jossi. Wyciszony, nastrojowy, prosto z ciasnego zadymionego klubu gdzieś na południu Stanów. The Detroit Cobras? Czemu nie! Jednak tradycyjną strukturę kompozycji odrealniają niepokojące, wielorybie odgłosy generowane przez syntezator. Plus oszczędne, ale kapitalne wejścia gitary i klawisze jak z sentymentalnego kawałka polskiego popu ze środka lat 80. Plus niepokorny tekst z paroma „fuckami”. Żeby nie było zbyt sennie i nastrojowo, weźmy na tapetę Sell The Things. Numer ma spory potencjał (fajnie przesterowany bas, ostry, zniekształcony wokal), ale czegoś mu brakuje, może bardziej wyrazistego refrenu? Na koniec zostawmy sobie Winter, w którym zespół flirtuje z brzmieniem trip-hopu.

Jak ja lubię takie niespodzianki! Wchodzę na przypadkową stronę na majspejsie i... mam kolejny zespół, który koniecznie trzeba obserwować. A jeśli ktoś z was wybiera się na festiwal Rafineria, będzie miał okazję zobaczyć Hellow Dog na żywo. Przypuszczam, że warto. Jak cholera! [m]


9 maja 2009

Powieki: Szepty EP (wyd. własne, 2009)

Powieki kontynuują wędrówkę w zacienione zaułki umysłu, sugestywnie budując pełen tajemniczych dźwięków świat, mały, prowincjonalny, a zarazem niezbadany, jak zakamarki Drohobycza z prozy Bruno Schulza. To porównanie jest bardzo subiektywne i nie zdziwię się, jeśli komuś muzyka i teksty zespołu skojarzą się z czymś innym. Ale popatrzcie sami: lider Powiek nazywa się Piotr Cudnok (bardzo bogate w znaczenia nazwisko), muzyka jest gęsta jak kisiel, strukturalnie złożona, a teksty pewne niedomówień i magii wydobytej z codzienności.

Zapalniczki to świetny początek tej małej płyty. Mamy tu wyrazistą pracę basu, niepokojąco biegające po kanałach efekty gitarowe i wokalne, potężną kulminację napędzaną majestatycznym riffem, intrygujące przejścia rytmiczne, progrockowe odjazdy, wreszcie w końcówce kakofoniczną dekonstrukcję. Wokal Piotra przypomina nieco styl śpiewania (czy raczej krzyczenia) Jędrka Dąbrowskiego z Organizmu. Miłość pali papierosy/ Gorzkie ciało/ Martwy dotyk – nawet tekst dostosowuje się do tej nowofalowo-kontemplacyjnej stylistyki. Inny ciekawy utwór to Stacja sufit, w którym zespół eksperymentuje z ciszą, przeróżnymi trzaskami, szumami i brudami tworzącymi niepokojące tło. Na to właśnie tło rzucono zniewalająco czysty motyw gitary. To taki postrockowy przerywnik, czy też łącznik pomiędzy kolejnymi piosenkami. Odbicia początkowo zdają się być dość chwytliwym numerem, jednak Powieki szybko demonstrują swoje lekceważące podejście do tradycyjnej budowy piosenki, dewastując ją w brawurowy sposób dziwacznymi przejściami rytmicznymi. Pan Widelec to ociężała, dostojna kompozycja z dobrymi melodiami, którą jednak trochę psuje monotonna recytacja-opowieść. Nie mam nic przeciwko takim muzycznym słuchowiskom, jednak ostatnio słyszałem kilka podobnie wymyślonych utworów i ten już nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Zestaw kończy jedyna piosenka z angielskim tekstem - Black Shirts. Zaskakująca prostą, kojącą melodią. Kojarzy się ze spokojnymi nagraniami Ścianki czy Jacka Lachowicza.

Druga EP-ka Powiek udowadnia, że jest to zespół bezkompromisowo dążący do osiągnięcia zaplanowanego efektu artystycznego. Nie oglądają się na mody, nie próbują na siłę grać do tańca, czy rozbawić słuchacza. Zanurzeni we własnym świecie, jak Bruno Schulz w swoich opowiadaniach, tworzą muzykę zamkniętą na wpływy, osobistą i oryginalną. Warto posłuchać. [m]


7 maja 2009

MorF: ForMalina (Plektronica, 2008)

Formalina to substancja, która zwykle kojarzy nam się z wielkimi słojami, w których przechowuje się narządy i szczątki zwierząt. Okropnie śmierdząca ciecz ma za zadanie powstrzymać procesy gnicia i rozkładu. Idąc tym tokiem myślenia nazywając tak swoje wydawnictwo spodziewamy się wierności historii i tradycji. Dobrze zakonserwowanego nurtu opierającego się nowym modom i trendom. Czyli... już wiemy, że Kuba Łuka i Michał Sosna (duet stanowiący trzon założonej w 2006 roku formacji) nigdy nie mieli ambicji studiować medycyny. Dźwięki proponowane na omawianym albumie są całkowitą antytezą powyższych stwierdzeń.

To głównie jazzowa płyta. Mamy saksofon, klarnet, charakterystycznie bujającą perkusję. Jesteśmy w starym dobrym Nowym Orleanie? Bynajmniej. Ciężko tu uświadczyć oldschoolowych improwizacji Jana Garbarka, to ślepa uliczka dla fanów dokonań Tomasza Stańki. Na okładce wśród wymienionych instrumentów jest pozycja saxophone noises - to doskonały przykład czego należy oczekiwać od Formaliny. Mnóstwo nowoczesnego free-jazzu podszytego sporym ładunkiem awangardy. Zwieńczenie # BLAchy to istna kakofonia skrzeczącego, przeszywającego saksofonu, który rozpycha ramy utworu.

W próbach ogarnięcia konceptu wydawnictwa nie pomaga natarczywa elektronika i rozbuchane syntezatory. Wręcz przeciwnie - potęgują wrażenie nieprzewidywalności i odejścia od umownych standardów "piosenkowych". Jednak w tym szaleństwie jest metoda. Mimo pozornego chaosu, zgrzytów i dysonansów kolaże dźwiękowe Morfiaków potrafią wciągnąć z chorą fascynacją. Obłąkana gitara (a jednak!) w tevLEV, soniczna nawałnica TAKS_IENI_EGRA, ambientowy Accident #2 bombardują niebezpiecznie bębenki słuchowe wywołując przyjemny stan otumanienia.

Z drugiej strony, dla zwykłego miłośnika indie-rocka ta płyta jest za trudna do ogarnięcia. Cóż, słucham jej z myślą, że doświadczam czegoś nowego, pełnego artyzmu. Wstyd przyznać, ale najbardziej rusza mnie tytułowa Formalina, posiadająca tekst, z ciepłym kobiecym wokalem i przewidywalną rytmiką. Utwór kipi parkietową dynamiką, dość blisko mu do dokonań Loco Star i Oszibaracka. Takiego MorFa kupuję, gdyż czuję pewny grunt pod nogami. Pozostała część jest zbyt nieobliczalna, brakuje odpowiednich formatów, by rozłożyć ją na czynniki pierwsze i przetrawić.

Miłośnikom bezkompromisowego, nowoczesnego podejścia do muzyki album dostarczy ciekawych rozwiązań, dla mnie stanowił pewne wyzwanie. Nie żałuję poświęconego płycie czasu. Ciekawie było! [avatar]

Formalina:




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/morfform

6 maja 2009

Tides From Nebula + Wnętrza w Krakowie


17.5.2009. 19:00
Kraków, klub Imbir, ul Św. Tomasza 35
- TIDES FROM NEBULA (Warszawa, postmetal)
- WNĘTRZA (Kraków, fusion)
- oraz VJ LULLABY (wizualizacje)

4 maja 2009

Głośnik 2009 - koncert finałowy za free


Co: Głośnik 2009
Kto: Gentleman!, Grabek, Kiev Office, Rachael, Wściekłe Psy

Gdzie i kiedy: 10 maja, godz. 17.30, Kwadratowa, Gdańsk

Za ile: wstęp wolny

Bonus track: wizytówki finalistów http://www.sar.pg.gda.pl/glosnik

Twilite: z ziemi irlandzkiej do Polski

3 maja 2009

Sensorry: 38:06 (Biodro Records, 2009)

To jest dobry rok, ten 2009. Wychodzą wreszcie płyty, które rodziły się w bólach, ich premiery przekładano w nieskończoność, a nawet ważyły się ich losy. Debiut międzymiejskiego (członkowie pochodzą z Tychów, Pszczyny, Warszawy, Wrocławia i Krakowa) zespołu Sensorry był nagrywany już od 2007 roku. I wreszcie jest. I powiem wam w krótkich żołnierskich słowach: jest zajebiście dobry.

Słuchając dwa lata temu ich pierwszego przeboju Z halnym w oczach (i między nogami) nie mogłem przypuszczać, że muzyka Sensorrów A.D. 2009 wbije mnie w ziemię, sklepie michę, sponiewiera, ale też rozbawi do łez i pozostawi w stanie przyjemnego, szampańskiego wręcz podekscytowania. Ale o co to halo, kolego? – zapytacie. No już, już. Płytę rozpoczyna Ego, wyciekający z ciszy ambient, który po dwóch minutach wskakuje w transową rytmikę... Gorillaz! Ten przyduszony bas, harmonijka ustna, głuche bębny. Naprawdę smakowicie się to wszystko zaczyna. Chwilę później rozbrzmiewa Kupować i już wiadomo, że będzie piekielnie energetycznie. Potężne uderzenia perkusji, zmasakrowana przesterem gitara i charczący jak wściekły pies bas – kopniak czystej elektryczności. O czymś nie zapomniałeś, kolego? Ach tak, sax. Saksofon (a raczej saksofony) to znak rozpoznawczy brzmienia Sensorrów. I nie myślcie tu o jakimś smętnym popierdywaniu a la Kenny G. Dęciaki brzmią na 38:06 obłędnie. Dziko, wściekle, hałaśliwie. Żadnych miluśkich temacików pod pierzynkę i do bara-bara. Grający na nich Sosna uwielbia przepuszczać dźwięk swoich dmuchawek przez różne elektroniczne pudełeczka, stąd efekt potrafi zaskoczyć. Idźmy dalej - 100 tysięcy zaczyna się jak nadmorski chillout od Maestro i Trytonów (albo innej trójmiejskiej ekipy), by po chwili uderzyć skondensowaną dawką hałasu. Sensorry fajnie bawią się tu kontrastami – jest i łagodnie, niemal na granicy słyszalności, i tak głośno, że ma się wrażenie jakby głośniki miały zaraz eksplodować. Daje też o sobie znać spora ekspresja wokalna Tadka Kulasa, który drze się naprawdę porządnie. I nie tylko w tym nagraniu, uprzedzam!

Diabeł drapie ognistym rockowym pazurem. W brutalistyczną grę gitary skręcającej się w agonii sprzężeń i przesterów wdziera się niepokorna trąbka z tłumikiem. Finał to prawdziwy napierdalacz, który w pewnym miejscu sympatycznie nawiązuje (takie mam wrażenie) do twórczości Rage Against The Machine. Uff, pojechali bez hamulców. Dlatego Wyjścia są już trochę spokojniejsze, kompozycja łapie oddech dzięki czystym partiom gitar akustycznych. Ale długo tak nie wytrzymali i końcówka znowu wybucha saksofonowo-gitarowym zgiełkiem. Numer jeden na płycie? Myśli sterylne. Perfekcyjnie rozegrane skoki napięcia, gęste od knajpianego dymu saksofonowe riffy przywodzące na myśl genialne Morphine. W Spotkaj mnie i instrumentalnym Tabadabap muzycy flirtują z elektroniką i rytmem osiągając frapujący efekt. Zwłaszcza ten drugi numer powala intensywnością i zgrabnym połączeniem brzmień syntetycznych z żywymi. Na koniec odbywamy psychodeliczną podmorską podróż wraz z Waleniami. Releks i odprężenie.

Tekstowo jest nieźle. Słowa autorstwa basisty Łukasza Bizonia to zabawy w skojarzenia, lekko kwaśne gierki o charakterze frywolnym, czasem ironicznym. Jak w Kupować: To popis, popas w oczy/ Kupować kupować. Albo w Diable: Masz tak jak my po wieki żar we krwi/ Więc płyń, stratuj stratosferę/ Jakby nic – hyc. Czy wreszcie rewelacyjnym fragmencie Wyjść: Doza napoju do zapominania/ Małe źrenice mają małego pana. Taki właśnie jest klimat tej płyty. Dla mnie – hit wiosny. Zdecydowanie warto poznać. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/sensorry

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni