27 lutego 2009

Benzyna: Benzyna (Kayax, 2009)

Ten zespół ma przesrane. Nie, nie, wcale nie ode mnie. Po prostu zostanie pożarty. Na forach, blogach, serwisach. Tak jak wcześniej zmasakrowano Out Of Tune (poniekąd słusznie, ale pewne przegięcia nie powinny mieć miejsca w cywilizowanym społeczeństwie). Problem w tym, że w przeciwieństwie do OoT, Benzyna jest zespołem... dobrym. Problem też w tym, że Benzyna gra muzykę modną i melodyjną. Będą więc tacy, którzy bezgranicznie się w niej zakochają, a będą i tacy, którzy nie spoczną w szerzeniu jadowitej propagandy, że Benzyna to kicz, tandeta i wtórny do granic mainstream. No dobrze, ale co mnie obchodzą cudze opinie? Moja opinia jest następująca: Benzyna debiutuje wystrzałowym, roztańczonym, bezpretensjonalnym albumem. Pozbawionym jakichkolwiek ambicji artystycznych, ale w swojej kategorii deklasującym wszystko, co ukazało się w Polsce w ciągu ostatniego półrocza. Mocne?

Zanim przejdę do swoich wrażeń, poznęcam się trochę nad marketingiem Kayaxu. Rozumiem, że to eksperci tej wytwórni popełnili stek absurdów w opisie płyty widniejącym chociażby w Serpencie czy Merlinie. Przeczytajmy ze smakiem: Ich wspólne dzieło to wypadkowa wielu inspiracji – amerykańskiego rocka jak Foo Fighters czy Queens of the Stone Age, punk’owej wrażliwości spod znaku The Clash, wymyka się prostej kwalifikacji gatunkowej i nie poddaje zarzutom o wtórność dodając do tego elementy rocka progresywnego czerpiąc z najlepszych polskich wzorców takich jak Ciechowski i Republika. Czyż to nie piękny popis niekompetencji i ignoranctwa? Wierzcie mi na słowo: Benzyna nie brzmi jak QOTSA ani Foo Fighters. Benzyna w niczym nie przypomina też The Clash ani nawet Republiki (która nawiasem mówiąc nigdy nie grała rocka progresywnego). Jak więc brzmi Benzyna? Jak Franz Ferdinand z polskimi tekstami. I tego się trzymajmy. Zespół, złożony z muzyków, którzy z niejednego pieca już chleb konsumowali (ale, co się chwali, występują pod pseudonimami, dając do zrozumienia, że zaczynają od zera i odcinają się od swojej sławnej lub niesławnej przeszłości), znakomicie odrobił lekcję ze znajomości współczesnej muzyki pop granej na Wyspach. Przeszczepił ją niemal żywcem na nasz grunt i... operacja się udała!

Pierwsze moje wrażenie ze słuchania Benzyny nie wróżyły niczego dobrego. Ot, kolejna kapela, która próbuje załapać się na modne brzmienie. Potem coś jednak zaskoczyło, płyta zaczęła mi towarzyszyć głównie w dojazdach do i z pracy, melodie wskoczyły do głowy i stukały w niej nieustannie. W dodatku były to nie „ze dwa” refreny, ale kilka, co najmniej pięć, może nawet sześć. Benzyna ujęła mnie bezczelną pewnością siebie, że to co gra musi się spodobać. Nie wywołując uczucia zażenowania, po prostu podobać się, dawać beztroską radość. Muzycznie nie ma tu wielkiej filozofii – krótkie, bardzo rytmiczne piosenki zagrane z wyraźną dbałością o detal i drugi plan. Mimo znanych od dawna patentów, nie mam uczucia nadużywania tychże, może dlatego, że utwory aż kipią od pomysłów. Ciągle coś się dzieje, świetną melodię goni jeszcze lepsza, następująca po niej. Jest tu trochę dyskotekowego hi-hatu, szczypta ciętych riffów, odrobina nawet-niespecjalnie-obciachowych-klawiszy, i przede wszystkim fajny wokal. Sprawca partii wokalnych, niejaki Harry, nie dysponuje powalającym głosem, ale jest na tyle elastyczny, że potrafi w każdej piosence zaśpiewać trochę inaczej. Warto też odnotować sprawność w posługiwaniu się językiem polskim. Nie chodzi o treść tekstów, bo te niczym specjalnym się nie wyróżniają, ale rytmiczność, kapitalne dopasowanie do warstwy instrumentalnej. Harry śpiewa po polsku tak jak Anglik po angielsku, jakby nasz język był wręcz stworzony do śpiewania piosenek rockowych. Za to wielki szacunek.

Teksty? Nic odkrywczego. Zdarzają się zabawne fragmenty, jak ten z Amores Perros (Upiorne wszy tańczą na mej głowie gdy/ Padam obok ciebie na ryj) czy No control (Nielegalne dzieci z nielegalnych lędźwi). Są sprawy damsko-męskie, internet i sporo lania wody (dosłownie, jak w pseudofilozoficznych wersach Ten świat jest jak woda/ Ten świat taki płynny jest/ Gotowa zmieniać się bezkształtna ciecz). Na szczęście stężenie grafomanii jest całkiem znośne. Najważniejsze są jednak chwytliwe melodie. Płyta prawie nie ma słabych momentów. Rockandrollowe Amores Perros, bujające kowbojskim riffem Rozpalę wielki ogień, kojarząca się z Radiem Bagdad Miłość bez przepicia z tym karaoke-refrenem, który zmusza do szalonych podskoków, wolniejszy, tanczeny Ten świat jest jak woda, mocno nasycony brzmieniem syntezatorów W perspektywie zmian (zaskakujący patetyczny finał!), zabijający przebojowością Przesył danych (tak, to chyba będzie mój number one). Chwilę wytchnienia przynoszą dopiero ósme na liście Słowa, które zresztą na początku drugiej minuty ostro przyśpieszają (świetny wokal). Pod koniec zespół zaczyna grać trochę zbyt popowo – Czy teraz mnie rozumiesz i Zwykła rzecz lokują się o włos od cienkiej granicy między popem akceptowalnym a tym, przed którym uszy zamykają się automatycznie. Na szczęście jej nie przekraczają.

Czy spodziewałem się, że napiszę tak długi tekst o „polskiej podróbce Franza Ferdinanda”? Nie, ale nie żałuję. Benzyna dała mi zastrzyk optymizmu na cały tydzień. Być może za dwa tygodnie już nie będę o niej pamiętał, ale zapis pozytywnych wrażeń pozostanie. [m]

Strona zespołu: Myspace

25 lutego 2009

Bartek Wołyniec: Hypochondriac Queen EP (Nasiono, 2009)

Parę miesięcy temu napisałem parę ciepłych słów o artyście ukrywającym się pod pseudonimem Chasing The Sunshine. Dałem kredyt zaufania mimo dość hm... kontrowersyjnej barwy głosu. Przed paroma godzinami w odtwarzaczu wylądowała debiutancka EP-ka kolejnego młodego zdolnego człowieka, dysponującego głosem o rozpiętości czterech oktaw. I niestety, ulubione są te bliższe falsetowi.

Bartek Wołyniec ma osiemnaście lat. I całkiem bogate bio jak na ten wiek. Dwa nieudane podejścia do szkoły muzycznej, obdarcie z marzeń o karierze w chórze szkolnym i... bramkarza! Staż w wielu zespołach o szerokim przekroju stylistycznym uczynił z niego multiinstrumentalistę. Pierwszego lutego miało premierę czteroutworowe wydawnictwo (producent Karol Schwarz!), na którym Bartłomiej ukazuje swoje folkowe oblicze.

EP-ka zaczyna się najsłabszym i najkrótszym utworem w zestawie. Hiper Sallad (podobno kpiący z Hyperballad Björk) to urocza, ale niczym niewyróżniająca się pioseneczka z galopującą gitarą akustyczną. Z racji wokalu wrzuciłem rzecz do szufladki z napisem "freak-folk". Przy czym w następnych minutach ugryzłem się z język za sprawą Another One. Posępny wstęp spowodował skojarzenia z dokonaniami mrocznych bardów z Songs: Ohia czy Wovenhand. Stężenie tęsknoty za wolnością w tym kawałku poraża. Gdyby tylko nie ten falset...

Do umiłowania The Place wystarczy pierwsze dwadzieścia sekund. Kapitalna solówka! I głos Bartka, którego wreszcie mogę słuchać z przyjemnością. A to dlatego, że czasami usuwa się na dalsze tło, robi za chórki i kreuje niesamowite pejzaże. Gdy wraca na pierwszy plan oczami wyobraźni widzę meczącą krowę Milkę. Z The Place w niezauważony sposób łączy się Pulse. I mamy przyjemność obcować przez cztery i pół minuty niemal z doskonałością. To zaginiony utwór Sigur Rós z ich najlepszych czasów. Gdy słyszę jak Bartłomiej skowycze Scare, I'm scared, dostaję dreszczy. Nieziemski utwór, który powoduje, że muszę odszczekać wcześniejsze słowa dotyczące możliwości wokalnych artysty.

Zjawiskowa EP-ka. Bez dwóch zdań. Osobiście nie przypadła mi do gustu maniera wokalna artysty, ale to wyłącznie mój problem. Zapewne większość po pobraniu płytki ze strony wytwórni, słuchając w skupieniu, uzna głos za duży walor tego wydawnictwa... Arrrghhh! Idę zjeść trującego grzyba :( [avatar]

Strona artysty: Myspace

22 lutego 2009

Obserwator: Fugu Fish

UWAGA, ŚWIRY! RATUJ SIĘ KTO MOŻE!

Hej, jeszcze tu jesteście? Kto nie salwował się ucieczką, ten będzie miał okazję zapoznać się z jakże fajnie poje...nym zespołem z Warszawy, który odważył się przygrywać na ulicy maratończykom. Chłopaki są nieźle zakręceni, a ich muzyka to prawdziwy kop 230-woltowej energii. Wśród swoich inspiracji podają takich artystów jak Primus, Sonic Youth, Metallica (ke?), Ścianka, Of Montreal, Kazik (keee?), The Beatles, Opeth, System Of A Down... Prawdziwy misz-masz, na szczęście z tych inspiracji wynika muzyka całkiem oryginalna, szalona i – co najważniejsze – zabawna.


Większość kompozycji oparta jest na ekwilibrystycznych, skaczących jak żaba partiach basu, które nadają im szaleńczego rytmu. Gitara nie pogardzi mocarnym, nieraz wręcz metalowym uderzeniem. Do tego dochodzi manieryczny wokal i mamy obraz całości. Skaczmy do góry, jak kangury! W Emo Song panowie naśmiewają się z emo-chłopców i emo-dziewcząt. Popatrzcie sami: pierced lips and eyebrows/ black gothic make-up/ and fancy haircuts/ no one can fake us/ we’re angry/suicidal/lonely/shocking emo boys&girls/ PAIN PAIN PAIN PAIN!/ LOVE LOVE LOVE LOVE!/ PAIN PAIN PAIN PAIN!/ LOVE LOVE LOVE LOVE! Może i nie fair tak się nabijać, ale cholera, zabawne to jest, a zwłaszcza to klaskanie i beatlesowskie „je-je” w koncówce. Świrują również w Paranoid niesionym motorycznym basem, paranoiczną gitarką i takim tekstem: I get PaRaNoId every time I wake up go downstairs to get my coffee/ With milk and sugar/ I get pArAnOiD every time I ride to my job and get stuck in traffic/ Lights blinking at me/ paranoid… paranoid? paranoid! pa-ra-no-id little cat pa’ranoid …paranoid/ With milk and sugar. Nie mogłem się powstrzymać przed dosłownym zacytowaniem całego tekstu, tyle ekspresji w samym zapisie :). Co tam jeszcze mamy? Punkowo hałasujący Wannabe, hipnotycznie basowy Hands Tied i zaskakujący akustycznym brzmieniem numer Smile śpiewany elegancko na dwa głosy.

Dobrze mi się świruje przy muzyce Fugu Fish. Co prawda to tylko surowe demo, ale – Dżizas – gdyby ich tak wpuścić do porządnego studia, rozpirzyliby je w drzazgi swoją nieposkromioną energią. [m]

Strona zespołu: http://www.fugufish.pl

Paranoid:


Kolaboranci, czyli krótki przegląd piosenki polsko-zagranicznej

Nasi wyjeżdżają za granicę nie tylko na zmywak i budowy – niektórych ciągnie także egzotyczny świat obcej kultury i nowych doznań muzycznych. Stąd różnego rodzaju polsko-zagraniczne projekty muzyczne, niekiedy naprawdę interesujące. Poniżej kilka piosenek właśnie takich mieszanych formacji. Zapraszam do słuchania!

Na początek proponuję coś dynamicznego, a nawet dynamitowego. Tres.b to zespół polsko (za sprawą frontmanki)-holenderski. Słuchamy Raisin’.



Było mocno, czas się trochę zrelaksować. Zespół tworzą Polacy i Portugalczyk. Nazywa się Pensao Listopad, a ta piosenka (4.A.M.) jest piękna.



Zostańmy w refleksyjnym nastroju. Duet (wspierany kontrabasistą, no to w sumie mamy trio) Dagadana tworzą dwie dziewczyny: z Ukrainy i Polski. Posłuchajcie piosenki Kolir szczastia (jeśli coś przekręciłem, kajam się na zapas) i poczujcie wschodni klimat.



Na zakończenie krótka wycieczka w przeszłość. Kojarzycie Czesława Mozila? Pewnie, kto nie kojarzy. To posłuchajcie, jak kilka lat temu grał i śpiewał ze swoimi duńskimi przyjaciółmi w zespole Tesco Value. Dla mnie miazga – Wheel Of Progress.


21 lutego 2009

Old Time Radio: Just Because We Were Wrong (Gusstaff, 2008)

„Recenzja OTR dopiero teraz? Phi, już dawno przeczytałem u innych!” Zanim wygłosisz taką lub podobną opinię, której towarzyszyć będzie łamiące barki wzruszenie ramion, przyjmij do wiadomości, drogi czytelniku/ droga czytelniczko, że ta recenzja jest lepsza od innych. Nie, nie, broń Boże, autor nie czuje się lepszy od innych recenzentów – ani bardziej osłuchany, ani bardziej inteligentny, czy dowcipny (wręcz przeciwnie). Za to w tej recenzji ukryty jest prezent, którym nie pogardzi żaden fan opisywanego zespołu. Jeśli więc masz w nosie kolejną opinię o znanej ci od dawna płycie, przejdź od razu na dół posta. A jeśli mimo wszystko chcesz ją poznać, zapraszam do czytania (na szczęście będzie krótko).

Będzie krótko, bo i płyta jest krótka – trwa niecałe 35 minut. I dobrze, dzięki temu nie wynudzi nas zbyt mocno. Old Time Radio specjalizuje się w nudzeniu, ale robi to z taką klasą i wdziękiem, że trudno uznać to za wadę. To po prostu taka muzyka: senna, leniwa, choć zdarzają się utwory bardziej dynamiczne, to i im przyświeca zasada – nigdzie się nie śpieszyć, spokojnie opowiadać swoją historię. W stosunku do poprzedniej płyty OTR, zmieniło się brzmienie: nie ma już domowej, czasem drażniącej, elektroniki, jest za to dużo ciepłych brzmień akustycznych. Oprócz żywej perkusji i gitar pojawiają się też smyczki i dęciaki, a nad produkcją czuwał Michał Jacaszek, którego nazwisko od pewnego czasu stało się czymś w rodzaju znaku jakości (podobnie jak nazwisko braci Kapsa, właścicieli najlepszego w Polsce studia nagrań). Jeśli syntezatory, to już nie w rodzaju tych trzaskających i „nowoczesnych”, a wypadających staromodnie, „staroszkolnie” wręcz. Oczywiście ciągle mamy do czynienia z słodkimi melodiami śpiewanymi na dwa głosy przez Tomasza Garstkowiaka i Magdę Szkudlarek.

Płytę otwiera jedna z tych bardziej dynamicznych – a nawet dość przebojowych – piosenek. Why Don’t We ma szybsze niż zwykle tempo, fajne partie klawiszy i wymieniających się wokalistów. OTR udowadniają, że pod względem zamszowych chórków i klimatów easy-listeningowych nie mają sobie w kraju równych. Do połowy albumu słucha się znakomicie. Utwór tytułowy zachwyca delikatną linią melodyczną wokalu, króciutki Stop, Listen, Wait For The Night ujmuje minimalistycznym podkładem i nieśmiałym głosem Magdy, Away Alone za sprawą wyrazistego bitu i smakowitych wejść smyczków zarządza dance time, a In The Morning ma taki fajny beatlesowski sound perkusji i pianina, i kapitalnie rozkręcający się bas, że trudno mu się oprzeć. Do About A Past, ze słodkimi dzwoneczkami, udaje mi się dotrwać przy jednym podejściu. Potem robi się trochę monotonnie i nudno. Chociaż kolejne piosenki wcale nie ustępują poprzedniczkom. Trzymają poziom, jednak senny klimat zaczyna dawać się we znaki. Na szczęście jest jeszcze Find Me z boskimi syntezatorami i rozbrajającym plastikowym bitem. Na zakończenie zespół serwuje wyciszoną balladę, która trwa krócej niż poprawne wymówienie tytułu (It Could Be Like In The Old Times) przez takiego lamera jak ja.

Just Because We Were Wrong to miła i sympatyczna płyta, świetnie zrealizowana, ujmująca ciepłym, intymnym brzmieniem. Mogłaby być nawet krótsza o dwa utwory, wtedy łykałbym ją w całości. Kto jeszcze nie słuchał, niech ten błąd czym prędzej naprawi. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/otradio

Miał być prezent – jest prezent. Składajcie podziękowania [avatarowi], który załatwił u OTR specjalnie dla czytelników naszego bloga możliwość pobrania za darmo ekskluzywnej EP-ki Colour By Numbers. Ukazała się ona w liczbie 50 egzemplarzy nakładem hiszpańskiej oficyny aeiou records, która specjalizuje się w publikowaniu niszowych wydawnictw z własnymi, ręcznie rysowanymi okładkami. Ten oto rarytas jest dla was dostępny pod adresem:
http://www.mediafire.com/download.php?lz1njy2wdmt

Niech was nie zmyli dziwna nazwa pliku (utwory są połączone) – taki plik dostaliśmy oryginalnie z Hiszpanii :) Miłego słuchania!

20 lutego 2009

Ostre cięcie

Od dziś blog będzie funkcjonować pod zmienioną, krótszą nazwą. Usuwamy z niej człon "don't panic", aby ostatecznie odciąć się od spekulacji, że jesteśmy powiązani z pewnymi osobami albo organizatorami festiwalu muzycznego o dziwnie podobnie brzmiącej nazwie.

Tak więc blog nazywa się teraz: We Are From Poland - może mniej dowcipnie, ale za to bez gwiazdki i przypisu na dole strony. No i adres wreszcie zgadza się z tytułem:) Poza tą drobną zmianą wszystko zostaje po staremu.[m]

19 lutego 2009

Wnętrza: Treble (Wnętrza, 2008)

Krakowskie Wnętrza tworzą trzej muzycy, którzy chcieli grać „cicho, instrumentalnie i psychodeliczne”. Plan został wykonany w 80%. Treble przynoszą siedem rozbudowanych, pełnych improwizacji kompozycji. Wokal pojawia się szczątkowo w zaledwie jednym utworze (Znamienne: Wszystko zostało powiedziane, a powtarzać się nie ma sensu). Nazwy utworów celnie zapowiadają dołączone do nich dźwięki. Jest nerwowo, dostojnie, tempa zmieniają się co pół minuty, a muzycy dwoją się i troją by wydobyć z instrumentów coraz bardziej zwichrowane elementy. Jedynie z ciszą nie wyszło... Owszem, są momenty spokoju, ale raczej jako kontrapunkty do całkiem głośnej całości.

Inspiracje krakowian są dość czytelne. Muzyka przez nich proponowana to „prosty” gitarowy post-rock. Pisząc „prosty” mam na myśli minimalistyczne instrumentarium, bo chłopaki brzmią jak cała armia, tworząc gęsty, żywy sound. W gitarowych odjazdach blisko im do Stworów czy Mord, pejzaże muzyczne przywodzą skojarzenia z Kristen. Dość wyraźnie zaznaczona jest fascynacja yassem; często można natrafić na czysto jazzowe elementy. Dla przeciwwagi przestery zanoszą słuchacza w rejony niegdyś eksploatowane przez noise’ową Ewę Braun.

Płyta wymaga sporej uwagi i skupienia. Zbyt wiele się na niej dzieje, by móc zapamiętać jakiś konkretny temat. Pomysły przewalają się co parędziesiąt sekund. Percepcja jest wciąż atakowana kolejnymi patentami. Ucho przyzwyczaja się do drażniącego basu, by po chwili natknąć się na galopadę perkusyjną. Gitara nie daje odpocząć. Gdy wydaje się, że riff wyrównuje się na dłuższy moment by załapać bujający rytm, następuje zmiana tempa i nastrój pryska zastąpiony nowym, również ciekawym. I tak parę razy w obrębie jednego utworu. I jestem cholernie dumny, że udało mi się zapamiętać pyszny motyw w Chromosomach. Proszę uwierzyć - to nie jest łatwa sztuka.

Jeśli ktoś jest zawiedziony najnowszymi wydawnictwami tuzów post-rocka, propozycja Wnętrz może stanowić niezły zamiennik. To rasowe, twarde i surowe granie dla intelektualistów. Może odpychać antypiosenkową konstrukcją, ale najprawdopodobniej walnie mocno gdzieś w okolice pnia mózgu.[avatar]

Strona zespołu: http://www.wnetrza.org.pl/

PS. [avatar] nie napisał nic o tytułach utworów, więc od siebie dodam, że same z siebie są bardzo interesujące i zachęcają do zapoznania się z muzyką. Zastanawiacie się jak zilustrowano takie tematy, jak: Wielki Zderzacz Hadronów, Spacer po byłym mieście wojewódzkim czy Likwidacja tarnobrzeskiej kopalni siarki? Sprawdźcie:) [m]

18 lutego 2009

Kiev Office rusza ludzi (w klubach)

15 lutego 2009

Flashback: Lucciola na trzy sposoby

Piosenka z 1984 roku z płyty Mental Cut. Co w niej niezwykłego? Może ten wyrazisty rytm, mocny bas i nastrój wyobcowania w głosie Kory, które bronią się do dziś i nadają jej charakteru klasyka wiecznie żywego? Posłuchajcie Luccioli w trzech różnych wydaniach.

Lucciola klasyczna (Maanam):




Wersja nowoczesna z płyty Kora&5th Element:




I wreszcie Lucciola jako cover wykonywana z przytupem przez brytyjsko-polski zespół Alien Autopsy:



Kompilował [m]

Folder: Red Lof (Nasiono Records, 2009)

W ubiegłym roku zauważyliśmy ten zespół dzięki ich debiutanckiej EP-ce Inside. Mimo iż jakość brzmienia pozostawiała wiele do życzenia, już na tamtym etapie muzyka młodej ekipy z Gdańska wydawała się bardzo obiecująca. Dziś można powiedzieć, że na obietnicach się nie skończyło. Folder wydaje swój debiutancki album (choć poprawniej byłoby te osiem piosenek nazwać mini-albumem) i... jest to bardzo dobry debiut.

Zespół po okresie bardzo pechowym (już mieli wchodzić do studia, gdy wokalistka, Asia Kuźma, postanowiła zrezygnować ze śpiewania i odejść; na szczęście wróciła) nastąpiło zdarzenie, któremu zawdzięczamy tę płytę. Na zespół zwrócił uwagę Karol Schwarz, lider ekscentrycznej formacji Karol Schwarz All Stars, co więcej, nie tylko zwrócił uwagę, ale zdecydował się wziąć Folder pod swoje skrzydła. Cała ekipa wyjechała więc na Kaszuby, gdzie w wiejskiej chacie Karola, w luźnej atmosferze nagrano materiał liczący kilkanaście piosenek. Słuchając płyty nie dacie wiary, że powstała w ciągu parogodzinnej sesji.

Zaskakujący może być fakt, że eksperymentator Karol Schwarz zdecydował się zarejestrować (zagrał też gościnnie na gitarze) tak tradycyjnie brzmiący materiał. Folder gra to, do czego przygotował nas na Inside: muzykę ponurą, dostojną, momentami przeraźliwie smutną. Na czoło wybija się niesamowity głos Asi, przepełniony dojmującym smutkiem, a jednocześnie tak obojętny i czysty. Album rozpoczyna Chemo – utwór, który najmocniej zapada w pamięć, może dlatego, że jest to pierwszy kontakt z potężnym przestrzennym brzmieniem serwowanym przez Schwarza. Głęboki sfuzzowany bas, motoryczna praca perkusji, opływające ten szkielet eteryczne partie gitar i otulony pogłosami wokal. Robi wrażenie i momentalnie wprowadza w podniosły nastrój całej płyty. I ta ach-końcówka! W Hoarfrost jest równie dobrze. Mimo że Folder wypada tu jak Interpol z wokalistką ani przez chwilę nie ma się poczucia wtórności. Kompozycja rozwija się z każdym chropawym riffem, zmierzając do monumentalnego hałaśliwego finału. Shoegaze’owo robi się w Airglow – gitary rozmywają się w ścianie hałasu, ale nad wszystkim czuwa precyzyjna i mocna sekcja. Tak jest mniej więcej do końca. Czasem, jak w I Wish, utwór zaczyna się balladowo, by w końcówce eksplodować zgiełkiem. Czasem, jak w Nothing, władzę przejmuje taneczny rytm, ale jest to taniec desperacki i rozpaczliwy, na pewno nie potańcówkowo-dyskotekowy. Na zakończenie dostajemy zaskakujący Quick Silver. Zaskakujący, bo zdaje się być klasycznym instrumentalem, a tymczasem w końcówce, z charczącego basu wyłania się niesamowita melorecytacja Asi. Świetna, zupełnie inna od całości materiału, propozycja.

Nie rozpisuję się nad tekstami, bo w obliczu przygniatającego klimatu ich wydźwięk jest oczywisty. Kto chce może analizować ich treść, dla mnie liczy się całość, którą odbiera się organicznie. Sugeruję słuchać późnym wieczorem w kompletnej ciszy. Ścina z nóg. [m]

Strona zespołu: Myspace

14 lutego 2009

Kamp!: Thales One EP (Brennnessel Label, 2009)

Długo czekaliśmy na taki zespół w Polsce. I oto jest, trójka młodych elektroników z Łodzi i Wrocławia debiutuje EP-ką, która bez wątpienia namiesza w naszym indie-światku. Ich przepis na muzykę: gęsta elektroniczna struktura nałożona na niepokorne, połamane bity + namiętne, melodyjne męskie wokalne. Pannom miękną kolana, panowie wietrząc okazję ruszają na parkiet.

Na Thales One znajdziemy pięć nagrań, z czego ostatnie jest remiksem otwierającego zestaw instrumentala The Crusader. To, co najciekawsze, znajduje się w środku. Trzy kapitalne parkietowe wymiatacze, które zrobią wrażenie nawet na wrodzonych sceptykach (My to zawsze pięć lat za Murzynami, panie). Zen Garden przyjemnie zaskakuje nawiązaniem do klasycznego brzmienia niemieckiej elektroniki w najlepszym wydaniu – a konkretnie Kraftwerk. Posłuchajcie linii melodycznej wokalu, posłuchajcie tych oldskulowych motywów klawiszy. Do tego fajne handclapsy i już krew żywiej krąży w żyłach, a ciało łapie rytm i chce więcej tych ciepłych pobudzających dźwięków. I dostaje. Cosmological to chyba najbardziej chwytliwy numer na płytce. Trudno się oprzeć sile bitu i zamszowemu głosowi Tomka. Skojarzenie – jak i w przypadku następnego nagrania – Hot Chip. Emocje rosną, i trzecia piosenka nie pozwala im opaść. Tristesse Royale atakuje niepokornym bitem, zaskakuje agresywnym przyśpieszeniem i intensywnym buczeniem basu. Udowadnia, że chłopaki mają ambicje przewyższające granie do tańca lepiącym się parkom.

EP-ka Kamp! to naprawdę miłe zaskoczenie, tym bardziej że znając ich wcześniejsze nagrania demo nie spodziewałem się, że pójdą w kierunku piosenkowego elektronicznego popu. Udowadniają, że mają talent do komponowania dobrych melodii i są na bieżąco z aktualnymi trendami w swoim gatunku. Jedyna wątpliwość, jaka się nasuwa – czy są już w stanie skomponować dziesięć tak dobrych piosenek, by zatrząść polskim niezależnym rynkiem muzycznym debiutanckim albumem? Trzymam palce, żeby tak się stało. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/kampmusik

PS. Jeszcze jedna dobra wiadomość – EP-kę można za darmo i legalnie ściągnąć ze strony labelu (założonego zresztą przez zespół): http://brennnessel.pl/

12 lutego 2009

Breath And Miracle: The First Breath EP (wyd. własne, 2008)

W naszych majspejsowych wycieczkach udajmy się znów do stolicy Małopolski. Krakowianie występujący pod szyldem Breath And Miracle proponują nam sentymentalną podróż do Stanów Zjednoczonych. Przy czym ominiemy gorące miejsca, gdzie rodzą się style, pozostawimy w tyle kolebkę gorących trendów Nowy Jork i udamy się na bezdroża Ameryki, pełne przydrożnych barów oraz miejsc przesiąkniętych bluesem. Tylko tam można spotkać cały przekrój outsajderów z gitarami, ludzi nieprzystosowanych do dzisiejszego świata oraz kompletnych wykolejeńców życiowych.

EP-ka to pięć kompozycji z mocno odciśniętym śladem fascynacji muzyką powszechną za oceanem. W dynamicznym Second Day słychać echa Foo Fighters. Kalifornijski pop punk też jest dobrym tropem. Starszym czytelnikom dźwięki Red Light mogą skojarzyć się z Two Princess Spin Doctors. Jednak siła kapeli tkwi nie w dynamicznych kawałkach. Głos wokalisty Kuby Jaźwieckiego kiepsko współbrzmi z mocniejszymi akordami, jakby brakowało mu pary. Na tym wydawnictwie najmocniejszym atutem są nastrojowe utwory!

Rozpoczynający EP-kę Satelites to jedna z piękniejszych kołysanek, jakie dane mi było ostatnio usłyszeć. Delikatne dźwięki fortepianu, perkusja wybijana miotełkami i urocza trąbka w połowie utworu. Typowo jankeski akcent ładnie wtapia się w tło. I na koniec zagadka. Włącz odtwarzacz na myspace zespołu, zamknij oczy i posłuchaj The First Daughter. Kogo słyszysz? Złudzenie jest tak wyraźne, że aż nierzeczywiste. Damien Rice z okresu O. Nawet towarzyszący głos żeński zdaje się należeć do Lisy Hannigan, która prześlicznie zaśpiewała w Volcano. Dałem się nabrać :)

Parafrazując wypowiedź Kuby Wojewódzkiego, kiedy oceniał w Mam Talent występ śliczno-cukierkowej Amerykanki polskiego pochodzenia, śpiewającej bodajże coś Whitney Houston: Zdaję sobie sprawę, że takie zespoły grają w USA do kotleta w co drugiej spelunie. Ale tu jest Polska. Przechodzicie to kolejnej rundy.[avatar]

Strona zespołu: Myspace

11 lutego 2009

Flashback: John Porter tańczy punka

Nie chcę się bawić w obstawianie, ilu z Was wie, że dzisiejsza moda na dance punka i wszelkie inne odmiany tanecznego rocka, nie wzięła się znikąd. Załóżmy, że niewielu ma świadomość tego, iż ten styl został żywcem zerżnięty z nurtu zapoczątkowanego na przełomie lat 70. i 80. Gang Of Four, Talking Heads, The Fall, pewnie jeszcze parę innych zespołów, których sposób grania został skopiowany i przetworzony przez dziesiątki kapel debiutujących parę lat temu i dziś.

Polska niby zawsze taka zacofana, ale wystarczyło wpuścić kogoś z zewnątrz, by namieszał i zakotłował w muzycznym światku. Gość przyjechał z Walii i nazywał się John Porter. Posłuchajcie, jak grał ze swoim zespołem w roku 1980 na płycie Helicopters.

Garage: linia basu, taneczny rytm, specyficzny sposób śpiewania – czy nie brzmi jak najnowsza produkcja? Chłopcy z Franza Ferdinanda mogą schować głowy pod kołdrę i cichutko płakać z zazdrości. Miazga!




New York City: podobna konwencja, sekcja rytmiczna podrywa do spazmatycznego tańca, a ekspresja wokalna Portera powala. Baby, let's rock!



No i jak było? :) [m]

10 lutego 2009

Płyny: Rzeszów-St. Tropez (Biodro Records, 2008)

W ubiegłym roku druga płyta Płynów przeszła obok mnie jakoś bez większego echa. Ostatnio zacząłem sięgać po nią regularnie – może z tęsknoty za słońcem i leniuchowaniem w hamaku? Fakt faktem – muzyczka z czasem zyskuje, a kilka piosenek z Rzeszowa i St. Topez mogę śmiało określić przebojami roku 2008.

Muzyka Płynów jest luźna i ciepłolubna. Na drugim albumie ma się wrażenie, że zespół wypracował już coś na kształt własnego stylu. O ile na debiucie mocno przypominali sopockie Kobiety, to obecnie skręcają raczej w kierunku francuskiej Riviery. Takie Etui z zabawną francuską wyliczanką dość mocno trąci stylem Manu Chao – można by ten utwór uznać za parodię songów Francuza, gdyby nie fakt, że w podobnym bujającym klimacie utrzymane są też inne piosenki, zwłaszcza Uniwersum Grochów i Chiński szajs. Tak się składa, że te trzy numerki to moje ulubione fragmenty na Rzeszów-St. Tropez. Dorzucę Rower Kosmos (w ten oto sposób mamy trzecią fajną piosenkę traktującą o tym niezastąpionym pojeździe; pozostałe to Rower Lecha Janerki i Rower Dav Intergalactic), w którym taneczny rytm uzupełniaja sekcja dęta; Martę z szaloną solówką na trąbce; Metrosexuality – głownie ze względu na komiczny wokal i takst; Warszawę Wschodnią z przyjemnym akordeonem i gitarami akustycznymi. Dobrze się słucha damsko-męskich wokali, brzmieniowo jest też dużo lepiej niż na płycie poprzedniej.

Żeby nie było za dobrze, są też utwory, do których nie mogę się przekonać. W Comunication Breakdown zespół z miernym skutkiem próbuje grać rock’n’rolla na przesterowanych gitarach, w Difficult Listening serwuje improwizacje a la Warszawska Jesień (ok, wiem, że to był żart), w Indiach wraca do bezczelnego kopiowania Kobiet z czasów Marcello. Ale generalnie – co mnie nawet nieco zdziwiło – więcej jest piosenek, które mi się podobają.

Tekstowo jest bardzo fajnie. Płyny mają swój ironiczny i dowcipny styl komentowania rzeczywistości. W Uniwersum Grochów opowiadają historyjkę o chłopakach tańczących breakdance na ulicach Grochowa i marzących o wyjeździe na Manhattan... podmiejskim pociągiem. Marta bezlitośnie odsłania przemiany zachodzące w ludziach – kiedyś nonkonformistycznych buntownikach, dziś trzepiących kasę przedsiębiorcach i celebrytach. Nollywood, zaśpiewany szkolną angielszczyzną (tylko zdania proste) kojarzy mi się ze spamlistami od przedsiębiorczych Nigeryjczyków, rozpoczynających się niezmiennie od słów Dear Sir. Chiński szajs z gryzącą ironią przypomina, że jesteśmy otoczeni tandetą, ktorej bezmyślnie pożądamy, uznając ją za szczyt szczęścia. Warszawa Wschodnia pięknie portretuje część stolicy leżącą po wschodniej stronie Wisły. A Dalekie są kraje – co za miła niespodzianka – składa się z sympatycznych – i regularnych – limeryków. Dobrze wiedzieć, że komuś chce się jeszcze popracować nad formą tekstu.

Wygląda na to, że Rzeszów-St.Topez to naprawdę niezła płyta. No tak, nie ma się czego wstydzić. To naprawdę niezła płyta. Chyba się przekonałem. A jeśli przy okazji kogoś z was, to tym lepiej dla was. [m]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/plynyband

Iowa Super Soccer - sparingi przed rundą wiosenną


14.02.2009 20:00, JOK - Jarocin
18.02.2009 20:00, Piwnica 21 - Poznań (support IMMANUEL, Sweden)
21.02.2009 18:30, MCK - Mysłowice (Old Time Radio + ISS + Dżałówa)
26.02.2009 20:00, Kawon - Zielona Góra
21.03.2009 20:00, Klub Re - Kraków (support DAKOTA SUITE, England)

Setting The Woods On Fire on tour


18.02.09 - Poznań, KISIELICE
19.02.09 - Legnica, A2 + MORE THAN THREE
20.02.09 - Milicz, MOK + MORE THAN THREE + ANONIM
21.02.09 - Oborniki Śląskie, BAJKA + MORE THAN THREE
22.02.09 - Opole, FABRYKA + MORE THAN THREE
23.02.09 - Kraków, IMBIR+ WHITE RABBIT'S TRIP
24.02.09 - Warszawa, JADLODAJNIA FILOZOFICZNA + CHASING THE SUNSHINE

8 lutego 2009

Blue Raincoat: Fast At The Beginning And Then Real Slow (Every Color, reedycja 2008)

To nie jest premierowe wydawnictwo. Materiał po raz pierwszy został wydany osiem lat temu na kasecie magnetofonowej. Jednak w roku 2001 roku era taśmy magnetycznej powoli odchodziła w zapomnienie. To był czas Napstera i mp3 w akademikach. Ceny nagrywarek i nośników CD-R „zrewolucjonizowały” przemysł muzyczny. Nic więc dziwnego, że debiut Blue Raincoat stał się udziałem jedynie wybrańców. Nieznany zespół, niepopularne granie, niedoskonały nośnik, zapewne znikomy nakład - wszystko to złożyło się na fakt, że płyta była zaledwie wzmianką w historii zespołu (ręka do góry - kto zna ten materiał z kasety?). Grupa zaistniała szerzej dwa lata później wydając dla niektórych klasyczny (w tym dla niżej podpisanego) album Small Town Addiction.

Najbardziej udany dla fanów Blue Raincoat był rok 2007. Niebieski Prochowiec zawitał do odtwarzaczy aż dwukrotnie. Najpierw albumem Everything Is A Piece Of Something, a parę miesięcy później z okazji dziesięciolecia istnienia zespołu płytą Out Of The Blue,Into The Dark. Szczęścia dopełniło pojawienie się na megatotalu pięć kawałków demo pod nazwą Unpublished Songs (co nie do końca było prawdą, ale niech chłopakom będzie). Cieszyło credo zespołu: "Mimo że upłynęło 10 lat to nadal im się chce. W głowie wciąż świeże pomysły, wciąż młodzieńcza werwa do twórczych podróży. Ot i historia zespołu z małego miasteczka, gdzie wszystko jest kawałkiem czegoś..."

18 kwietnia 2008 roku zespół dał pożegnalny koncert i zakończył działalność. Widać coś sprawiło, że im się odechciało. Szkoda.

Dzięki uważnej i wnikliwej lekturze newsów poświęconych grupie można było wykoncypować, że chłopaki po cichu przygotowali reedycję debiutu. Dzięki temu możemy przekonać się, jak brzmieli, gdy stawiali pierwsze kroki. Od strony edytorskiej wydawnictwo prezentuje się skromnie. Zaledwie kartonowowy digipack przypominający późniejsze wydawnictwa. Zmieniono projekt okładki (chyba; znam jedynie marnej jakości skany kasety). W środku czekają niewielkie kwadratowe karteluszki będące ilustracjami do każdego utworu autorstwa Wiesi Ruty.

Dwa pierwsze kawałki dla fana zespołu wydadzą się znajome. Satellites of Pain to jedna z Unpublished Songs na megatotalu. Letter #2 okazuje się wczesną wersją tej samej piosenki ze Small Town Addiction. Tu brzmi jak wersja demo, jeszcze brakuje jej śpiewności i urokliwej rozjaśniającej gitary pod koniec. A co z resztą? Oj, niewesoła to płyta. Utarło się, że Blue Raincoat reprezentuje początki nutru emo w Polsce. Lektura debiutu potwierdza słuszność tego stwierdzenia. Przy czym korzenie zatopione są w tzw. drugiej fali emo. Kto odchorowywał nieudane decyzje życiowe z Jeremy Egnikiem, wie o co chodzi.

Nie będę oryginalny twierdząc, że wokalista Krzysztof Stelmarczyk strasznie kaleczy język angielski. O dziwo, tu wypada przekonująco dobrze! Szczególnie kiedy drze buzię. A robi to często. W wykonaniu tego potężnego misia wypada to cholernie przekonująco. Okrzyk Jump! w Stiller sprawia, że ma się ochotę zepchnąć kogoś z mostu. Melorecytacja w kończącym płytę Farewell naprawdę przygnębia. Nieco światła wpuszczają dwie ballady zagrane jedynie przy użyciu gitary akustycznej (One Minute, Heaven Of Your Hair).

Choć tak naprawdę to co najpiękniejsze na płycie wyszło spod palców utalentowanego gitarzysty Marcina Lokosia. Człowiek pracuje za trzech i każdy riff w utworach nosi jego rozpoznawalne piętno. Tu właściwie można wyliczać jednym tchem co dobre. Ujadająca solówka w Green, czad Third Meadow Song, tudzież opus-magnum płyty - wolne, lejące się, gryzące ziemię niczym pług dziewięciominutowe The Girl Lives By The Drugstore (Codeine).

Ciekawie się działo w wołowskim obozie na początku dekady. Wiadomo, kompozycjom można wiele zarzucić, grali często dość topornie (Stiller), może znudzić programowy pesymizm, jednak wszystko co było dobre na późniejszych płytach, kiełkowało już na debiucie. Fajnie, że longplay ujrzał światło dzienne. Nie ma powodu do wstydu.

Osobą sprawą jest, gdzie i jak można nabyć płytę. Every Color, z tego co widzę, nie ma jej w oficjalnej ofercie, koncerty też już odpadają. Może ten tekst coś zmieni? Albo zmasowane maile do wydawcy/zespołu? [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/blueraincoat

6 lutego 2009

The Complainer & The Complainers: Power! Joy! Happiness! Fame! (Mystic, 2008)

Dla tych, którzy znają poprzednią płytę Wojtka Kucharczyka, czyli The Complainera, ta najnowsza musiała być sporym zaskoczeniem. Przynajmniej dla mnie tak. A dlaczego? Bo jest... przebojowa! Od pierwszej do ostatniej minuty wypełniają ją zabójczo chwytliwe piosenki, gwarantujące mnóstwo doskonałej zabawy. Niemożliwe? Też tak myślałem, słuchając z pewnym niedowierzaniem po raz pierwszy. Dziś już wiem – Gwiazdorstwa brak/ Bohater tak!

Zaczyna się dość przewidywalnie (tzn. kiedy już przyjmiemy do wiadomości, że mamy do czynienia z albumem piosenkowym) – autoreklama „zespołu” (TC&TC’s to w zasadzie projekt jednoosobowy, ale w studiu i na koncertach zasilanypokaźnym gronem przyjaciół) to dynamiczne electropopwe intro uderzające w głowę hedonistyczną linią basu i dyskotekowymi efektami. Wątek taneczny kontynuują kolejne dwa nagrania, choć Melting Man zaczyna się żartobliwym nawiązaniem do stoner rocka (basik i gitara brzmią zresztą w tle przez cały czas) – niby jest to numer oparty na jednym motywie, ale posłuchajcie ile dzieje się z tyłu, no i te wokale! W Jelly Bean żart staje się mocno karkołomny, bowiem osią kompozycji został motyw z Billy Jean Wielkiego Jacko. Kucharczyk wychodzi jednak z tego ryzykownego – nota bene – eksperymentu obronną ręką, w eksplodującym refrenie dokładając ostre partie smyczków. Instrumenty smyczkowe odgrywają na płycie bardzo ważną rolę. Sporadycznie tylko pełnią rolę słodkiego wypełniacza, częściej biorą na siebie ciężar kompozycji i robią to z wielką werwą.. Wraz z Lovesexy Pt. 3 następuje znaczące przesunięcie ciężaru gatunkowego: z electro w stronę brzmień akustycznych. Wspomniany numer to kapitalna zabawa kliszami country&western w stylu Mitch&Mitch (yeah!), z brzęczącymi szorstko gitarami i piejącym w tle Arturem Rojkiem. Aha, dotarliśmy do najbardziej spektakularnego gościa, czyli lidera Myslovitz, który daje genialny popis w akustycznych Substytutach, niesionych porywającym tematem smyczkowym. Artur śpiewa tu zupełnie inaczej niż w macierzystej formacji i zaskakuje bardzo pozytywnie dawno niesłyszaną ekspresją wokalną. Równie świetnie wypada w Metce, o której będzie jeszcze przy okazji omawiania tekstów.

Na płycie jest też miejsce na delikatne eksperymenty. W Social Problems mamy wycieczkę w psychodelię z hinduskim motywem sitaru, a chwilę później nibyludowe skrzypki i fujarkę, wreszcie krowi dzwonek i orgię perkusyjnych przeszkadzajek. Faaaajnie. The Complainer pokazuje też swoje „ludzkie oblicze” w skrajnie popowym numerze Whatever, który mógłby śmiało śmigać po ogólnopolskich antenach radiowych (ale nie będzie, rzecz jasna). A całość zamyka wyciszona ballada z autentycznie poruszającym solo na skrzypcach i całym tym smyczkowo-klasycznym finałem.

Tekstowo jest fajnie i zabawnie. Na otwarcie dostajemy zapewnienie, że choćbyśmy się chowali i uciekali, Marudy i tak nas dopadną i wcisną nam „fun”. I fun jest, a poczucie humoru Kucharczyka bywa rozbrajające. Jak w Jelly Bean, w którym zapewnia: I never did experiments/ I always know what I want to get. Albo Jillionhead, w którym znienacka pojawia się absurdalny chórek śpiewający Każdy wie, w co jest dotknięty. Świetny jest tekst Substytutów: Wyobraźnią cię nie zbawię/ Twórczą myślą cię nie wskrzeszę/ Kreatywność pajacyka schowaj w kieszeń/ Substytuty, substytuty.../ Zadnej małpy/ Żadnej plaży/ Mniej się żyje/ Więcej marzy. Social Problems opowiada o dentyście, który mógłby załatać dziurę w duszy targanej problemami. Metka z kolei to manifest stworzony z... metek od ubrań. Posłuchajcie jak to brzmi: This bag is not a toy/ Keep away from fire/ Turn outside before wash itd. A wszystko to jest zaśpiewane z żarliwą pasją, w towarzystwie szalonych neofolkowych smyczków. Po prostu miazga!

Wielka sykoda, że płyta Complainera tak późno trafiła w moje łapki i tym samym nie załapała się do zestawienia najlepszych polskich płyt ubiegłego roku. Na pewno na to zasłużyła. [m]

Substytuty:




Strona artysty: http://www.myspace.com/thecomplainer

5 lutego 2009

Stefan Wesołowski: Kompleta (Fundacja Pointa/Gusstaff Records, 2008)

Nie tak dawno temu natknąłem się na angielski serial Aparitions. Obraz opowiada historię księdza egzorcysty, który podejmuje trud walki ze zmasowanym atakiem demonów, obejmującym także wysokie struktury kościelne. Motyw egzorcyzmów i opętań przerobiono już tysiąckrotnie w filmach i literaturze, o knowaniach i kuszeniach diabła uczą na pierwszych lekcjach religii. W powyższym wydaniu jest to przekonujące i przerażające. Szczególnie w przypadkach, gdy przyznajemy rację pokrętnej logice opętanych osób. Do czego zmierzam? Obecnie duchowieństwo w Polsce nie ma dobrych notowań. Z jednej strony ślepy fanatyzm, z drugiej - jawne naigrywanie się z naiwności wyznawców. W kontekście religii coraz mniej ważny jest pierwiastek duchowy, mistyczny. Nowe, wzniosłe świątynie, skandale obyczajowe, przenikanie religii do świata polityki, obawa przez radykalnymi odłamami, wszędobylstwo kleru, rozkwit sekt - ciężko w dzisiejszych czasach być sumiennym katolikiem. Stojąc trochę z boku można odnieść wrażenie, że Boga nie ma. Są tylko sztuczne, wyreżyserowane ceremioniały wypełnione skostniałymi formułami, które trafiają do coraz mniejszej liczby ludzi. Bohater wspomnianego serialu to taki zapomniany "prawdziwy" ksiądz. Pełen niebanalnej wiary, gotowy w obronie przekonań okazać poświęcenie (kto z nas jest do tego zdolny?). Idealny okaz prawdziwego przewodnika po świecie z nieostrym podziałem na dobro i zło.

Kompleta Stefana Wesołowkiego jawi się jako podobny relikt kultury chrześcijańskiej. Tytuł wydawnictwa oznacza ostatnią odmawianą modlitwę przed udaniem się na spoczynek. Nie jest to jednak wydawnictwo inspirujące się tekstami zawartymi w brewiarzach. To JEST modlitwa! Dzieło zostało stworzone na zamówienie gdańskiego oddziału zakonu dominikanów. Zapewne ledwie nieliczni zwróciliby uwagę na tę płytę, gdyby nie jeden fakt. Artysta, na co dzień tworzący muzykę liturgiczną, dał się poznać jako autor partii smyczkowych na Trenach Jacaszka. W tym samym czasie pracował nad Kompletą. Efektem jest gościnny udział Jacaszkowej elektroniki. Echa popularności Trenów odbiły się również wzrostem zainteresowania tym albumem.

Jacaszka na płycie jest stosunkowo mało lub jest słabo dostrzegalny. Gdyby w ogóle nie był obecny, nagrania niewiele by straciły ze swojej wyrazistości. Jak podają materiały promocyjne, Kompleta to utwór rozpisany na dwa głosy i kwartet smyczkowy. Elektronika siedzi w detalach, kreuje przestrzeń, wypełnia łączniki. Najważniejszym elementem są dostojne, pełne żarliwości głosy modlitwy pana Wesołowskiego i Mai Siemińskiej (również znanej z Trenów). Chociaż akurat dla mnie najbardziej przejmującą robotę robi wiolonczela. Jest przeszywająca, wprawiająca w osobliwy trans i zadumę. Słuchając Czytania odczuwam trwogę.

Jaki jest więc związek płyty z pierwszym akapitem? Kompleta chce umacniać wiarę. Dostarcza zapomnianego poczucia duchowości. Przywraca sens i moc liturgii. Pozwala na chwilę obcowania z nieosiągalnym, nieobecnym, niewykrywalnym zmysłami Bogiem. Pokazuje mi jak słabym i kruchym jestem człowiekiem. Podoba mi się takie przedstawienie rzeczy związanych z chrześcijaństwem. Punkt ciężkości skupiony na aspektach duchowych - świat materialny na szarym końcu. Amen. [avatar]


Strona artysty: http://www.myspace.com/stefanwesolowski

Pawilon i BiFF razem w Hard Rock Cafe

Pozostałe koncerty Pawilonu (już bez BiFF-a):
- 11.02 Czarny Tulipan LUBLIN
- 28.02 MCK SKIERNIEWICE
- 06.03 Agrafka ZGIERZ
- 07.03 Bogart GOMUNICE
- 08.03 Czarny Spichrz WŁOCŁAWEK
- 10.03 Papryka SOPOT

2 lutego 2009

Panikarze 2008!

Czas na ostateczne rozstrzygnięcia. Kto otrzyma niezwykle pożądane, będące obiektem westchnień – aczkolwiek czysto wirtualne – statuetki Panikarzy w trzech kategoriach? Oto nasze osobiste listy.

[avatar]:

Płyta Roku 2008


1. Pustki: Koniec kryzysu
Co cię nie zabije, tylko cię wzmocni. Mimo roszad personalnych ten rok należał do nich. O przyszłość możemy być spokojni.

2. Jacaszek: Treny
Muzyka, której słucham wyłącznie w słuchawkach. Niecała godzina w innym, pięknym świecie.

3. Budyń: Baset
Bardzo polubiłem lidera Pogodno w dojrzałym i lirycznym wydaniu.

4. Organizm: Głową w dół
I koniecznie na klęczkach...

5. Root: Personality Disorder
Dawka zdrowego hałasu uświadamia mi, że jeszcze nie całkiem zamieniłem się w wapno!

6. Kings of Caramel: Kings of Caramel
"Królowie" w nazwie to bynajmniej nie przejaw ekstrawagancji. Punkty dodatkowe za najładniej wydaną płytę.

7. Reverox: The Unexpected
Najbardziej niedoceniona rzecz mijającego roku. Szkoda.

8. Materac: Bajki Andersena
Niesamowicie gęsta muzyka. I przegitarowana. Do tej pory nie mogę jej rozgryźć. Ale intryguje!

9. Kremlowskie Kuranty: Tam ta da dam
Za to, że wszystkie znaki na ziemie i niebie wskazywały, że płyta nie spodoba mi się. Co za niespodzianka!

10. Big Day: Prawie proste piosenki
W latach 90. władowano w zespół mnóstwo kasy. Potem zapomniano o nim zupełnie. A teraz zupełnie na luzie nagrał sympatyczną rzecz, na której energią mógłby obdzielić niejednego debiutanta.


EP-ka Roku 2008


1. Stop Mi!: Kod kreskowy miłości
To tylko 3 piosenki. Wystarczyły, by znaleźć się na pierwszym miejscu mojego prywatnego zestawienia

2. More Than Three: Octoberclock
Fajnie, że u młodziaków słychać najlepsze lata wytwórni Sub Pop.

3. Manescape: In Progress
Dzięki temu wydawnictwu mniej się boję wszelakich "progresywności" w muzyce.

4. Dagadana: Wygadana
Słowa zbędne. Dziewczyny uwodzą niczym syreny Odyseusza.

5. Folder: Inside
Lubię taki smutek i już!


Nadzieja Roku 2008



1. Kiev Ofiice
Fallen in Love to mój kawałek minionego roku. Echa Pixies plus specyficzny rodzaj humoru po prostu nie mogą przejść bez echa. Prace nad debiutem maja ruszyć lada dzień!

2. Hatifnats
Shoegaze osnuty lekką mgiełką niesamowitości to murowany przepis na sukces. Czekamy na kolejne nagrania.

3. Tides of Nebula
Koncertowo podobno miażdżą. Miażdżą dostępne nagrania z prób kapeli. W lutym wchodzą do studia. Mniam...:)

4. Amuse Me
Gypsies oraz Wash It Up. To wszystko w tym temacie. Oby tak dalej.

5. Kolorofon
Nie za bardzo przypadły mi do gustu propozycje zespołu, ale czuć w chłopakach potencjał. Kredyt zaufania udzielony!


[m]:

Płyta Roku 2008



1. Loco Star: Herbs
Electro-pop najwyższej próby. Zmysłowy głos Marsiji i ciepłe, pełne detali i zakamarków podkłady. Brylant.

2. Von Zeit: Ocieramy się
Szorstkie melodie, zwichrowane teksty, genialne partie gitar. Od hałasu po słodycz. Wszystko, czego fan gitarowego rocka potrzebuje na co dzień i od święta.

3. Organizm: Głową w dół
Neurotyczny rytm, wściekłość i rozpacz. Muzyka do walenia głową w lustro i chlastania się brzytwą po duszy.

4. L.Stadt: L.Stadt
Popowe melodie w oprawie brudnych przesterowanych dźwięków, czyli Radio Zet w krzywym zwierciadle. Zaraźliwe i inteligentne.

5. Ballady i Romanse: Ballady i Romanse
Kwintesencja domowego lo-fi. Proste środki, osobiste teksty (nie, to nie są teksty o anoreksji) i bardzo udany debiut sióstr Wrońskich, ze wskazaniem na rewelacyjną Zuzannę.

6. Snowman: Lazy
Niezbyt rockowi, mocno lejzi, bardzo klimatyczni i całkiem wyrafinowani. Płyta do słuchania intymnego i na wiele razy. Szkoda, że pazury wystawiają dopiero na końcu.

7. Pustki: Koniec kryzysu
Rasowa płyta najlepszego obecnie polskiego zespołu alternatywnego. Dojrzałe kompozycje i teksty. Basia Wrońska sprostała trudnej roli lidera.

8. Nosowska: Osiecka
Kapitalna, bardzo nowoczesna (w sensie filozofii produkcji) i staromodna (w sensie brzmień i instrumentarium) próba zebrania w jednym miejscu piosenek Agnieszki Osieckiej z różnych okresów twórczości. Genialna interpretacja Nosowskiej. Wielka klasa Macuka.

9. Julia Marcell: It Might Like You
To miał być wielki hit, skończyło się na rozczarowaniu. Ta naprawdę świetna płyta ciągle nie ukazała się w Polsce. Jednak kto słyszał, ten doceni odwagę, pomysłowość i urok osobisty Julii z Olsztyna.

10. Mass Kotki: Miau miau miau
Punk rock jest elektryczny. Drzemie w starym syntezatorze i gitarze basowej dwóch dziewczyn. Wykrzykujących przekorne (bo już nie buntownicze), zabawne teksty złośliwie komentujące rzeczywistość A.D. 2008. Dużo dobrej – i głośnej - zabawy.


EP-ka Roku 2008



1. Max Weber: Max Weber
Duży talent do łączenia hałaśliwego hard core’a z zabójczymi i niebanalnymi melodiami. Ich piosenki kopią w dupę!

2. Dav Intergalactic:
Ray Luca, poduszkowiec i rower
Beztroski rock’n’roll, dowcipne i – naprawdę! – bezpretensjonalne piosenki, których chce się słuchać w kółko. Jeśli nagrają debiutancką płytę, może to być kopalnia wiecznie młodych przebojów.

3. Kyst: Tar
Nietypowe oryginalne granie. Połączenie chłodnego neofolku z eksperymentalnym jazgotem dało frapujące rezultaty.

4. White Rabbit’s Trip: Holes In The Sky
Psychodelia, energia, zwariowane pomysły, połamane rytmy i charyzmatyczny wokal. Słucha się świetnie. I czeka na więcej.

5. Powieki: Trzaski
Niepokojące, wyciszone kompozycje, pełne zaskakujących niuansów i tekstów pękających od dziwacznych skojarzeń i obrazów. Ciemny trip w zakamarki wyobraźni.

Nadzieja Roku 2008


1. Don’t Be A Poor Person
Rewelacja z Górnego Śląska. Mroczne, intensywne piosenki o zaskakującej dojrzałością fakturze brzmień. Na ten zespół warto postawić każde pieniądze, a na koncerty wybierać się w ciemno.

2. Kolorofon
Nooo, jeśli ich zapowiadana na ten rok debiutancka płyta będzie wypełniona takimi killerami jak Bomba atomowa i Zapałki, to będzie to rzecz łatwopalna i wybuchowa. Dzikość i precyzja w jednym to cechy, które sprawiają, że ich muzyka może porwać tłumy.

3. Monday Rebels
Żywiołowa załoga, której domeną są wkręcające się w mózg chóralnie odśpiewywane indie-hymny. Na żywo brzmi to fantastycznie, czekam na płytę.

4. Anka Ujma
Ta dziewczyna ma w sobie coś niezwykłego. Niewielu ją zauważyło i tak pewnie zostanie. Ja jednak czekam na jej akustyczne, ale pełne mocy piosenki pisane z perspektywy emigrantki żyjącej w Paryżu.

5. Setting The Woods On Fire
To miała być hardkorowa bomba jesieni 2008, póki co płyty wciąż nie ma. Mam nadzieję, że niebawem się ukaże i zmiecie z powierzchni ziemi wszystkich spróchniałych narzekaczy.

A teraz następuje wręczenie statuetek... Uściski... Całuski... Łzy wzruszenia na twarzach nagrodzonych... Błysk fleszy... Występ zaproszonej gwiazdy... Afterparty... I do zobaczenia za rok, na jeszcze większej, jeszcze głośniejszej, jeszcze bardziej prestiżowej gali wręczenia Panikarzy!

10 najlepszych polskich płyt roku 2008 wg czytelników

A są to...

1. L.Stadt: L.Stadt
2. Organizm: Głową w dół
3. Pustki: Koniec kryzysu
4. Lao Che: Gospel
5. Czesław Śpiewa: Debiut
6. Nosowska: Osiecka
7. Jacaszek: Treny
8. Dick4Dick: Grey Album
9. Ballady i Romanse: Ballady i Romanse
10. Kings Of Caramel: Kings Of Caramel

Szczegóły na poniższym obrazku (klik, aby powiększyć)


Dziękujemy za wszystkie 1558 głosów!

Typy redakcji w następnym poście.

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni