31 marca 2008

Orchid w Hard Rock Cafe

Pawilon: Retromantik (Biodro Records, 2008)

Panie i panowie, zima minęła! Smuty i doły odeszły precz, czas się bawić! Pan Żarówa poprowadzi specjalnie dla Państwa, tylko na blogu Don’t Panic We Are From Poland, krótki kurs imprezowy pod hasłem: You Can Dance (Too).

1. Przygotowania. Zaopatrz się w: płytę zespołu Pawilon Retromantik (sztuk 1), swobodny i przewiewny kostium z epoki (zalecane spodnie dzwony i hawajska koszula z wygodnym systemem rozpinania guzików na gołej klacie), miskę ponczu (przepis znajdziesz w prasie kobiecej; zalecane także inne alkohole w różnym stężeniu), zimny bufet (przepisy – radź sobie sam), wodę z cukrem (przyda się do modelowania fryzury), świece zapachowe (minimum 2 sztuki), miejsce do tańczenia (sugerujemy zwinąć kosztowny dywan), przytulne i zaciszne miejsce do odpoczynku (najlepiej na minimum dwie osoby), zestaw grający (optymalna moc 300 W), partnerkę (uwaga! może to być również potencjalna partnerka spośród zaproszonych gości, jednak sugerujemy zabezpieczenie sobie pewniaka), gości oraz kartkę do wywieszenia na klatce schodowej o treści: „Będzie głośno. Przepraszam za utrudnienia i zapraszam zainteresowanych sąsiadów” (bardzo ważne!).

2. Pierwsze kroki. Jesteśmy zwolennikami rozpoczęcia imprezy metodą hitchcockowską, czyli od wielkiego łomotu, dlatego proponujemy na początek zaserwować utwór Retro zespołu Pawilon. Jest to znany przebój, kojarzony m.in. z serdecznie przyjętą kompilacją We Are From Poland Vol. 1, na której znalazł się we wczesnej wersji. Piosenka ta, zdominowana przez charakterystyczne brzmienie klawiszy Vermona i przybrudzone riffy gitary, o bigbeatowej rytmice i nośnym refrenie o optymistycznej wymowie, powinna wprawić uczestników imprezy (w tym partnerkę lub potencjalną partnerkę, patrz: pkt. 1) w stan przyjemnego podniecenia i oczekiwania. Aby utrzymać taneczny nastrój zaraz po Retro podajemy Na ustach, który to utwór cechuje modne retrodyskotekowe brzmienie wzbogacone o energetyczne partie trąbki.

3. Pierwsza przerwa, kanapki, napoje. Na krótki okres przetasowań towarzyskich, połączonych z konsumpcją i konwersacją, proponujemy dwa nagrania łącznikowe Marzena i Rezydent. Ściszamy nieco zestaw grający, by nie przeszkadzać uczestnikom imprezy w rozmowach, a facetom w popisywaniu się przed laskami. Wymienione utwory stworzą przyjemne i nienachalne tło dla tych przedsięwzięć.

4. Decydująca faza – wszyscy tańczą. Partnerka lub potencjalna partnerka musi być w tej chwili dostępna! Bez ostrzeżenia włączamy utwory Beegees oraz My Baby. Oba są utrzymane w radosnym tanecznym klimacie, silnie zrytmizowane, podkręcone gorącym funkowym stylem gry gitarzysty i zabawnymi tekstami (w pierwszym przypadku wyczuwamy inspirację zespołem Bee Gees, ciekawe dlaczego). W trakcie niewymuszonych podrygów mamy szansę nawiązać bliższą znajomość z partnerką (lub jej koleżanką). Jako że wymienione piosenki nie narzucają stylu tańca, możemy śmiało przejść od tańca na odległość do zwarcia, które powinno zakończyć się w zacisznym miejscu do odpoczynku (patrz: pkt. 1)

5. Gry i zabawy. Ogłaszamy konkurs na zgadnięcie, jaki towar dostarcza podmiot liryczny piosenki Droga dostawcy (do wyboru: chińskie jedzenie, pizza, narkotyki). W trakcie gorącej dyskusji na temat kondycji krajowego przemysłu muzycznego, znienacka prezentujemy utwór Menadżerka ujawniający pikantne kulisy działalności pewnego trójmiejskiego zespołu rockowego. Etap ten podsumowujemy umiejętnie piosenką Rozmawiaj, nucąc pod nosem Skacz, skacz sobie do gardeł/ Bo i tak bardziej nie zaskoczysz/ Patrz sobie na wszystko z góry/ A dużo nie zobaczysz.

6. Wyciszanie. Kiedy pierwsi goście zaczynają powoli opuszczać imprezę, serwujemy im na pożegnanie temat do przemyśleń: Bycie samemu szkodzi tobie i bliźniemu/ Czemu, pytasz jakbyś nie wiedział, że to ciężki dosyć przedział/ Samemu dumanie, problemów napiętrzanie/ Samemu szukanie się, oszukiwanie siebie. Na zakończenie imprezy, tym którzy jeszcze kontaktują, przedstawiamy zespół, który zadbał o oprawę muzyczną: I nie mylcie Pawilonu z pavulonem/ Jedno tobie służy, drugie życie kończy zgonem.

I to już wszystko. Co osiągnęliśmy? a) kilka miłych chwil z partnerką (lub jej koleżanką) b) kilka miłych chwil z przyjaciółmi c) kilka niemiłych chwil z wkurzonym sąsiadem z dołu d) całą masę sprzątania rano i najważniejsze e) mnóstwo dobrej zabawy zakończonej zdrowym i naturalnym bólem głowy! Zrób to sam! Ty także możesz tańczyć!

Organizatorzy kursu dziękują: Panu Żarówie za wykład, zespołowi Pawilon za oprawę muzyczną, menadżerowi (nie menadżerce) za satysfakcjonującą liczbę materiałów promocyjnych, [m] za udostępnienie lokalu i kartki.

Notował: [m]

Strona zespołu:
www.pawilon.art.pl

Kamiński i Brożek: Jestem tylko człowiekiem (Ciesielski Rekords, 2008)

Kamiński i Brożek to przedziwne zjawisko. Kwiat młodzieży gorzowskiej, który rozwinął się w wyniku koniugacji takich projektów (w których obaj panowie się udzielają), jak Kawałek Kulki, Usta Krwawiące Miłością, Weź To Zgaś. Nie wstydzą się przyznawać do inspiracji Modern Talking, tworzą muzykę obciachową, kiczowatą, ale też dowcipną i... przebojową! Dzika namiętność, seks, przemoc za zamkniętymi drzwiami, urażona męska duma i erotyczne esemsy – to z grubsza tematy wziętych z samego życia piosenek duetu. Chłopaki (machos) i dziewczyny (lalki) ścierają się i ocierają o siebie w nieustannym tańcu miłości, zazdrości i cielesnych pokus. Okej, trochę przeszarżowałem. Ale to nie moja wina.

Pierwszy kontakt z Jestem tylko człowiekiem wprawia w lekką konsternację. Surowizna (by nie powiedzieć prymitywizm) elektronicznego podkładu, kiczowate ozdóbki i afektowane głosy obu panów (oraz gości) powodują, że w pierwszym odruchu chce się płytę czym prędzej wywalić do śmieci. A przynajmniej ściszyć, żeby sąsiedzi nie usłyszeli. Ale potem... słuchasz sobie tego na słuchaweczkach i czujesz jak na twarz wyłazi ci wielki banan. K&B są tak komiczni, a jednocześnie tak fajnie śpiewają (te dwugłosy, trójgłosy, chórki i wrzaski – yeah!), że bardzo szybko ta płyta stanie się twoją prywatną tajemnicą. Skrywanym przed światem poprawiaczem humoru. Co ten koleś w autobusie tak podejrzanie się uśmiecha, co? Pewnie słucha Kamińskiego i Brożka.

K&B to tacy polscy Junior Boys na wesoło. Szukam innego porównania, ale nie bardzo się nasuwa. Posłuchajcie Czasem..., który jest dla mnie przebojem na miarę In The Morning Junior Boys. Te wokalne harmonie, stylizacja na wczesne disco, no i tekst: Czasem gdy na ciebie patrzę/ Wydajesz się słaba/ Pieprzę to/ Zrób coś z tym/ Rozbieraj się/ Odnajdziesz mnie pod kołdrą. Nie zdradzę, jak story się rozwija, żeby nie psuć wam frajdy. Inne fajne momenty: Kiedyś na pewno z udziałem Karotki, kapitalne Tajemnice twe (udział Drupiego przejdzie pewnie do legendy: Wiedz, że wejdę bez pukania!/ Stać mnie na to/ Zobaczysz, szmato! – to trzeba usłyszeć!), Pieprz ze wstępem, który bardzo się kojarzy z pewną piosenką pewnego bardzo znanego polskiego zespołu (niespodzianka), Domek z kart (do dyskotek nie chodzę, ale to by się dało sprzedać, serio), czy wreszcie dziesięciominutowy (!) fristajl w wykonaniu B&K, Karotki i Adamsa (niezapomniane Rozerwij mnie jednym esemesem/ Jednym esesmanem/ Heja).

Gęba się śmieje od i do tych piosenek. Trochę przypomina mi to radosną twórczość zielonogórskich kabaretów skupionych wokół Potem w latach 90. Kamiński i Brożek błaznują z wdziękiem i humorem, nie przekraczając na szczęście granicy dobrego smaku (nie uświadczycie w ich tekstach wulgaryzmów). Płyta ma szansę zyskać status „kultowej”, choćby dlatego, że nie ma jej na razie w oficjalnym obiegu. Ale jeśli ktoś bardzo jej pragnie, na pewno znajdzie sposób na zdobycie tego unikatowego krążka. Podpowiadam: napisać do zespołu albo wybrać się na koncert. Każdemu należy się odrobina beztroskiej zabawy.

Strona zespołu:
MySpace

27 marca 2008

Saluminesia + Gentleman! + Folder = koncert, którego nie można przegapić

Sam bym się wybrał, gdyby nie ta odległość:)

25 marca 2008

Organizm - to żyje!

29.03 klub UCHO Gdynia (razem z Folder)
11.04 MOLOTOV CAFE Olsztyn (razem z Biffo)
28.04 Projekt Euforia - Centralny Basen Artystyczny Wa-w (razem z Przepraszam)
17.05 Juwenalia - Pułtusk (z HEY)

Sami Muzycy i Gra Pozorów zjednoczeni w stolycy!

Teraz słucham

Od dziś na pasku widać listę aktualnie przesłuchiwanych przeze mnie płyt. Dzięki niej dowiecie się, jakich recenzji można się w najbliższym czasie spodziewać. Lista będzie uzupełniana na bieżąco, tj. rzeczy zrecenzowane będą z niej znikać, a pojawiać się kolejne planowane do opisania tytuły. [m]

Avell: Follow Me (Fruity Art / SoundLab, 2007)

Avell wyraźnie jest zafascynowana muzyką skandynawską, słychać to w jej sposobie śpiewania, przypominającym czasem wokalizy Bjork czy styl wokalistki szwedzkiego The Knife. Muzycznie proponuje odrealniony nastrój zaśnieżonej nocy wypełnionej stłumionym rytmem, elektronicznymi świstami i zgrzytami, typowymi dla europejskiej sceny laptopowej. Nic zatem niezwykłego, ale warto zwrócić uwagę na tę płytkę także z innego powodu. Jest to w pełni darmowy maxisingiel zawierający oprócz oryginalnego nagrania Follow Me pięć jego remiksów, przygotowanych przez różnych twórców polskiej sceny electro. W naszych warunkach to raczej rzadka praktyka, choć wspomniana Bjork wydaje takich singli multum przy okazji każdej swojej studyjnej płyty.

Ciekawe jest to, że choć słuchamy sześć razy tej samej piosenki, nie jest to czynność nużąca. Każda z tych wersji brzmi inaczej. Remix Blasi Mellow intryguje akustycznym brzmieniem gitary i orkiestrowymi tłami. Liquid Molly proponuje zgłuszone dźwięki „języka wielorybów” w oprawie ekstrawaganckich bitów. Paweł Rychert z kolei postawił na rozmach – jego wersja jest bardzo rozbudowana, ociera się o brzmienie triphopowego Massive Attack, z przerwą na celtycki motyw jakby wyjęty ze ścieżki dźwiękowej do angielskiego serialu o Robin Hoodzie. Sychu rmx to dobra propozycja taneczna – zdecydowany bit, pobrzmiewająca industrialnie gitara, trochę royksopowej przebojowości. Remiks autorstwa Dephormatorium to już dźwiękowa jatka – nieprzystępne, połamane nutki napierają ze wszystkich stron w chaotycznym tańcu. Zdecydowanie najtrudniejsza próba. Zestaw zamyka drugie nagranie Avell – Harpsi. Po ostatnim remiksie to miła chwila ukojenia i bardzo tradycyjna, spokojna piosenka.

Warto posłuchać, nawet jeśli nie jesteście (jak ja) fanami i znawcami (ci pewnie już od dawna znają) muzyki elektronicznej. Singiel można ściągnąć na stronie
www.sndlab.com.

Strona artystki:
www.myspace.com/tiffamusic

Pavulon Twist: No Twist, Just Boogie (Jimmy Jazz Records, 2007)

Sympatyczna wycieczka w odległe czasy wczesnego rockandrolla, country & western i rockabilly. Odczuwasz zmęczenie muzyką graną przez syntezatory i tworzoną przez programy komputerowe? A może nurtuje cię pytanie: jak to się wszystko zaczęło? Niezależnie od powodu, po No Twist, Just Boogie warto sięgnąć. Aby się odstresować, zrelaksować, pogibać na parkiecie jak Shakin’ Stevens – co tylko chcesz.

Wytwórnia Jimmy Jazz specjalizuje się w wydawaniu takich czerpiących z głębokiej tradycji rockandrolla zespołów, dlatego jeśli znasz Komety czy The Kolt (tych formacji jest naprawdę całkiem sporo), nie będziesz zaskoczony. Pavulon Twist nie sili się na wyrafinowaną grę ze słuchaczem, raczej nie miesza gatunków, nie udziwnia standardowych (czy wręcz kanonicznych) motywów i tematów – po prostu gra swoje piosenki nie wykraczając poza ściśle określone ramy. Swoje, ale nie tylko. Są tu i covery, jak C’mon Everybody, Rawhide, i choć fajnie wykonane (zwłaszcza ten drugi wypada świetnie), to jednak pozostawiają pewien niedosyt i rozczarowanie, że zespół poszedł po najniższej linii oporu. A gdyby tak zagrać „po ichniemu” coś z zupełnie innej beczki? Johnny Cash udowodnił, że można to zrobić tak, że twórca oryginału uważa dziś jego wersję za lepszą od pierwotnej (posłuchaj Hurt z repertuaru Nine Inch Niles). Czym natomiast No Twist... wygrywa? Ciepłym, analogowym brzmieniem, świetnie śpiewającym wokalistą, pełnym szacunku dla mistrzów gatunku wykonaniem, wreszcie tematyką piosenek - mrocznych, często krwawych opowieści (fani Murder By Death powinni teraz wyostrzyć zmysły). Moje ulubione momenty to countryandwesternowe Dice With Devil (ach, te zmysłowo wibrujące gitary), takież Blood Stains In My Shoes (którędy do saloonu, son?) i Hey! (kapitalny wokal!), przebojowy Mental Hospital, roztańczony Voodoo Style (pianino! rytm!), klimatyczny Perfect Kiss – gdyby zamienić wokalistę, piosenka mogłaby spokojnie znaleźć się w repertuarze Komet. Dają radę rockandrollowy Real Good Cat i dwa nagrania instrumentalne: otwierające i zamykające płytę (Run Don’t Walk, Silkroad). Jedynym utworem, który mi się nie podoba, jest Goodbye To You No More. Za bardzo dansingowy, zbyt wczasowy. Poza tym jednym drobnym zgrzytem wszystko jest w najlepszym porządku.

Planujesz imprezę? Przyjdą goście w marynarkach? Z żonami? Już wiesz, jaką muzykę im puścisz. I co najważniejsze – wszyscy będziecie się dobrze bawić.

Strona zespołu:
www.pavulontwist.com

17 marca 2008

L.Stadt: L.Stadt (Eventmusic, 2008)

Toksyczny pop. Zostałem zatruty i uzależniony. Niczego się nie spodziewając puściłem płytę i już po niecałych 40 minutach byłem kupiony. Potem słuchałem tej płyty wielokrotnie, żeby się upewnić w pierwszym sądzie. I rzeczywiście, wszystko się zgadza. Oto przykład płyty bez słabego, niepotrzebnego nagrania. Wszystkie strzały w okolicy dychy. Niemożliwe? Też nie chce mi się wierzyć.

L.Stadt, jak pewnie znający niemiecki się domyślają, oznacza miasto Łódź. Kolejny zespół z Łodzi. Jak oni to robią, produkują te zespoły w fabrykach? Z pierwszych zapowiedzi nadlatujących z radia spodziewałem się jakiejś mutacji industrialnego rocka w stylu Hedone czy Agressivy 69. Na szczęście nic z tych rzeczy. L.Stadt gra piosenki. Rewelacyjne popowe piosenki. Zaraz, zaraz, czy na pewno popowe? Bo jaka jest definicja popu? Jeśli taka, że pop to przyjemna dla ucha, melodyjna muzyka, zamknięta w przystępnej, krótkiej formie – to mamy do czynienia z popem najczystszej wody. Jeśli zaś taka, że pop to muzyka popularna, często goszcząca na playlistach radiowych – to mamy pewnie do czynienia z antypopem. Żyjemy w dziwnym kraju, ale tej myśli nie będę rozwijać. Otóż L.Stadt proponuje całą furę fajnych, króciutkich piosenek o zaraźliwych melodiach, świetnie, nieco minimalistycznie zaaranżowanych i zagranych z ogromnym wyczuciem. Najpierw o długości, a właściwie krótkości. Większość utworów trwa nie więcej niż trzy minuty. Kilka zbliża się do długości czterech minut. Spójrzmy na March. Wydawałoby się, że tak świetny motyw można było pociągnąć dłużej, dodać jeszcze jeden refren. Tymczasem nagranie kończy się raptownym wyciszeniem, jakbyśmy cofnęli się w czasie o 40 lat, do epoki winylowych singli. A jednak ten zabieg ma wielki sens. Pozostawia po sobie pewien niedosyt słuchania, zmusza do szybkiego powrotu. Proste, a jakie genialne. Inna sprawa to brzmienie. Celowo brudne, kojarzące się z nagraniem demo (np. przesterowany wokal). Ogromy szacunek dla zespołu za podjęcie takiej decyzji. W Polsce panuje przekonanie, że jak już uda się cudem uzbierać pieniądze na studio, trzeba nagrać wszystko tak, żeby błyszczało jak narzędzia na sali operacyjnej. W efekcie mamy dziesiątki brzmiących identycznie płyt. L.Stadt brudząc swoje ładne piosenki zdecydowanie wyróżnili się z tłumu. Co prawda wiele zespołów na świecie stosuje podobny zabieg, ale w naszym kraju jest to raczej nowatorskie podejście. Inna sprawa, również dotycząca brzmienia. Na płycie L.Stadt każda piosenka brzmi inaczej. Słychać, że chłopcy wraz z realizatorem dźwięku świetnie się bawili przesuwając suwaki i kręcąc gałkami stołu mikserskiego.

Najlepsze piosenki? Ciężko wybrać. Na pewno March, za pierwsze zauroczenie, za ten bluesowy temat otoczony zadziornymi smyczkami. No i za wokale, oczywiście! Pewnie też Fagot, za klimat kojarzący się z piosenkami Eels (klawisz, przybrudzony wokal). Macca – za ciężkawy gitarowy riff towarzyszący falsetowym wokalom i plumkającym klawiszom. Stop – za elektroniczny bit rodem ze Sneaker Pimp. Wait – za podniosłą atmosferę budowaną prostymi środkami (posłuchajcie, jak pięknie wykorzystano tu pianino). Londyn – za odwagę (jedyny tekst po polsku) i katarynkowe motywy klawiszy. Velvet – za blackrebelmotocyleclubową atmosferę zadymionego klubu. Gore – za wyśmienite połączenie żywego grania z dyskotekowym bitem i fajnym odchyłem w stronę Depeche Mode. Superstar za mroczny nastrój i świetny duet Łukasz Lach – Iza Lach. Oraz wejście gitary akustycznej. Akademia – za ten porywający gospelowy feeling. Dobrze, dość. Zostały jeszcze może dwie-trzy piosenki. Odkryjcie je sami, bo również warte są pochwał.

Słowo końcowe: kandydatka do ścisłej czołówki płyt 2008? Kto wie, ale poczekajmy do końca roku.

Strona zespołu:
www.lstadt.com

12 marca 2008

Max Weber z nowym perkusistą w Wawie


10 marca 2008

Piraci? Chyba że z Karaibów.

Ostatnia sonda przyniosła ciekawe wyniki. Na pytanie: Czy ściagasz muzykę z Internetu? 56 głosujących (43 proc.) przyznało się do ściągania muzyki po to, aby zapoznać się z zawartością płyty przed ewentualnym kupnem CD - w myśl zasady, że nie kupuje się kota w worku. 51 osób (39 proc.) ściąga bez zamiaru kupowania tego samego materiału w postaci nośnika trwałego. Całkiem spora grupka czytelników - 21 (16 proc.) ściąga z sieci tylko to, co jest udostępniane przez zainteresowanych (artystów, netlabele itp.) za darmo i legalnie. Ogółem oddano 128 głosów.

Wniosek? Można by wyciągnąć taki, że Internet niekonicznie budzi pokusę kradzieży dóbr intelektualnych. Okazuje się, że bardzo duża grupa słuchaczy jest zainteresowana uczciwym traktowaniem twórczości swoich ulubionych artystów i płaceniem im za ich muzykę. A te blisko 40 proc., które ściągają, żeby ściągać? Prawdopodobnie i tak nie kupiliby płyty, gdyby nie było możliwości jej "spiracenia", więc nikt na tym nie traci.

I kolejny wniosek: jest wysoce prawdopodobne, że eksperymenty z nowym modelem sprzedaży muzyki przez samych artystów (vide: przypadek Radiohead, czy ostatnio NIN, WIĘCEJ TU) spowodują, że coraz więcej polskich fanów będzie płacić za muzykę bezpośrednio swoim ulubieńcom, z pominięciem pośredników (wytwórni, sklepów). I to jest dobra nowina na poniedziałek. [m]

Margareds’: Kingdom Of Patience (BURMedia, 2008)

Kolejny zespół – a właściwie duet – działający na odległość. Ona – Małgorzata Dziemitko-Gwiazdowska (Goosia), wokalistka i autorka tekstów - studiuje w Anglii, on - Jakub Czerwiński (Czerwony), twórca muzyki, wcześniej członek formacji ZOO, grającej grunge – mieszka i nagrywa muzykę w Bydgoszczy. Na odległość powstała płyta Kingdom Of Patience. Czerwony gotowe tracki przesyłał Goosi, która w dalekiej Anglii dogrywała partie wokalne. Co z tego wynikło? Całkiem atrakcyjna propozycja na spędzenie spokojnego wieczoru w domu. Wystrój i towarzystwo pozostawiam Waszej inwencji i wyobraźni.

Trudno jednoznacznie określić gatunek, w jakim poruszają się Margareds’. Nie jest to ani trip-hop (chociaż słychać wpływy np. Portishead), ani electropop (ale można wyłapać pewne nawiązania do choćby Hooverphonic), ani muzyka akustyczna (jednak często pojawiają się „żywe” instrumenty). Kingdom Of Patience wymyka się klasyfikacjom, tylko czy to dobrze? Z jednej strony tak, bo czasy kiedy tworzyło się „muzykę gatunkową” już minęły i powrót do takiego modelu byłby krokiem wstecz. Z drugiej strony źle, bo niekiedy doskwiera brak zdecydowania duetu. Są na płycie piosenki, którym dobrze zrobiłoby bardziej stanowcze zdeklarowanie stylu, np. to gramy z mocnym bitem, a to akustycznie. Wadą tej płyty jest też nadmiar. Trzynaście piosenek trwa ponad godzinę, a to zbyt długo, żeby bez znużenia przesłuchać całość za jednym podejściem. Myślę, że album zyskałby na usunięciu trzech najmniej interesujących piosenek. Ale to tylko dywagacje, czas przejść do konkretów.

Otwierająca płytę piosenka Bitch robi bardzo dobre wrażenie. Żywe brzmienie perkusji, pianina, a przede wszystkim intrygujący wokal Goosi zbliżony barwą do głosu Shannon Wright, czasem wchodzący w rejony PJ Harvey – to wszystko sprawia, że do tego nagrania chce się wracać. Kolejnym takim mocnym punktem na playliście jest Lord Shadow. Wstęp zagrany na gitarze odświeża wspomnienie o znakomitych płytach Portishead. Delikatny bit, elegancko wyważone proporcje elektroniki i gitary, wciągająca narracja w wykonaniu Goosi, tak, ten numer ma w sobie coś magicznego. Przydałby się tylko jakiś mocniejszy akcent w końcówce. Slowly wciąga tajemniczą, zmysłową atmosferą. In The Middle za sprawą czystego wokalu ma spory potencjał popowy, chociaż to chyba piosenka za trudna dla radiowych anten. Star And Sky dzięki stylowej orkiestracji kojarzy się z nagraniami Hooverphonic. Na wysokości utworu nr 10 zaczyna się odczuwać lekkie znudzenie niezdecydowanym brzmieniem Kingdom Of Patience, na szczęście na finał dostajemy najlepsze piosenki. Wszystkie trzy robią potężne wrażenie. Puppet Show z tym zimnym, dołującym nastrojem, wypełnione wycyzelowaną elektroniką, wokalnie kojarząca się z To Bring You My Love PJ Harvey. Tribute To Physical Phenomenon – wciąga jeszcze bardziej w otchłań niepokojących dźwięków. I Poker, utwór, dla którego warto tę płytę mieć na własność. Epicki rozmach smyczków, piękne partie gitar i Goosia występująca w roli opowiadającego historię narratora. Świetne!

W słowie końcowym należy podkreślić, że płyta jest nierówna. Są tu zarówno nagrania świetne, niezwykle klimatyczne, zaaranżowane z wielkim wyczuciem i smakiem. Jest też kilka moim zdaniem rzeczy niepotrzebnych (Insomnia, Trap), które tylko odwracają uwagę od tych perełek i wystawiają na próbę cierpliwość słuchacza. W wielu utworach sporą rolę odgrywa saksofon. Przyznaję, że nie darzę tego instrumentu wielką sympatią, zwłaszcza w takim kontekście muzycznym, jaki tworzą Margareds’ (chociaż zagrywka w Lord Shadow jest niczego sobie). Mimo jednak tych niedociągnięć – podkreślam, że to tylko moja opinia - Kingdom Of Patience to płyta dobra i zaciekawiająca. No i może być dobrze przyjętym prezentem dla kobiety, na której nam (to do czytelników płci męskiej) bardzo zależy. Weźcie to pod rozwagę. [m]

Strona zespołu:
www.margareds.com/

7 marca 2008

Manescape: In Progress EP (wyd. własne, 2008)

Trio Manescape powstało w 2006 roku w Głogowie. Grają piękne mroczne piosenki na nisko nastrojoną gitarę i transową sekcję rytmiczną. Dobrze im wychodzi to połączenie grunge, hard rocka lat 70. i współczesnego shoegaze. Lekko zachrypnięty głos Daniela Paluszka, jego hałasująca gitara i czujna współpraca basu z perkusją tworzą nastrój nostalgii i narastającej w obrębie każdej kompozycji desperacji.

W tytułowym utworze wędrujemy wzdłuż kręgosłupa tych uczuć, zaczynając od pozbawionego emocji śpiewu przy łagodnym akompaniamencie gitary, kończąc na kontrolowanym szaleństwie końcówki. W kierunku lekko psychodelicznego stoner rocka podąża Ordinary Individual z trzymającym w ciągłym napięciu zapętlonym riffem. Najlepsze dostajemy na koniec. Absence Of Silence trwa ponad osiem minut i rozwija się niby według zwykłego postrockowo-shoegaze’owego schematu. Jednak trzeba przyznać, że Manescape robią to po swojemu, osiągając perfekcję w minimalistycznym dawkowaniu doznań. Kiedy pojawia się przesterowana gitara, to jest to naprawdę mocne uderzenie. Kompozycja z minuty na minutę nabiera tempa i furii, by w połowie uspokoić emocje i zrobić miejsce na wokal. Kawałek zabójczo pięknej melodii. I grande finale: powracający główny temat, głośny, jazgotliwy, porywający. Świetny utwór. Choćby tylko dla niego warto poszukać Manescape w sieci. [m]

Strona zespołu: Myspace


4 marca 2008

Obserwator: Setting The Woods On Fire

Lista zespołów, których twórczość inspiruje muzyków Setting The Woods On Fire, jest dość pokaźna. Mamy na niej i Sonic Youth, i Appleseed Cast, i Slint, Pixies, Shellac, The Posies, The Birthday Party, Sebadoh, i jeszcze parę innych świetnych kapel. Co ważne, nie jest to tylko pusta wyliczanka, mająca udowodnić, że chłopaki z Warszawy są muzycznie obyci. Te wpływy - czasem tylko w postaci ledwie wyczuwalnych fluidów - rzeczywiście są w ich muzyce.

Setting The Woods On Fire brzmią cholernie konkretnie. Uwielbiam takie granie, hałaśliwe, ale melodyjne, niby proste, ale pełne niebanalnych rozwiązań rytmicznych i kombinowania ze strukturą kompozycji. Jest w nim miejsce na surowe gitarowe łojenie, prawdziwe emocje, takie jak z wczesnego Cursive chociażby (nie mylić z pseudo emo w wydaniu 30 Seconds To Mars i im podobnych chłopców z okładki) i odrobinę luzu, humoru. Trzy piosenki na ich majspejsie do ściągnięcia i osłuchania. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy Delayed Sleep Disorder, dosłownie ścięło mnie z nóg. Natchnione zwrotki i ekstatyczne, wykrzyczane refreny, a wszystko to zakończone długachnym dwuminutowym rzężeniem gitary. Odjazd! As We Did In Better Time kopie wściekle melodyjnym refrenem i przyjemnie zaskakuje ukrytym przesłaniem do fanów Pixies (aha-ha, Tame - też lubię). I jeszcze The Cost Of Distraction, z klimatem kojarzącym się nieco z Blue Raincoat (zwrotki) i Cursive oraz Dinosaur Jr. (refreny). Świetne.

Fajnie jest sprawić sobie czasem niespodziankę i odkryć zespół grający dokładnie taką muzykę, jakiej chce się słuchać jak najczęściej. Setting The Woods On Fire mają kupę energii, pomysłów i wystarczające umiejętności, żeby rozpalić mnie do białości w oczekiwaniu na koncerty i kolejne studyjne nagrania. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/settingthewoodsonfire

3 marca 2008

Mietall Waluś Magazine: Mietall Waluś Magazine (Sony BMG, 2007)

Mietall Waluś to specyficzna postać. Udało mu się kilka lat temu wstrzelić w rynek całkiem przebojową płytą zespołu Negatyw, wziął udział w wyjątkowym projekcie pod nazwą Lenny Valentino, z którym nagrał płytę wybitną. Potem niestety zaczął się zjazd. Kolejne nieudane produkcje Negatywu, porażkowy skok w bok pt. Penny Lane. Mimo złych recenzji w większości niezależnych mediów (przy jednoczesnym usilnym piarze służb marketingowych wytwórni), Mietall nie złożył broni i znowu atakuje rynek płodami swego umysłu. Tym razem niemal całkowicie zmienił stylistykę, zatrudnił markowego producenta i twórcę modnego elektronicznego brzmienia – ale czy również zmienił swoje podejście do tworzenia muzyki? Czy nadal pozostaje tym samym nudzącym, pozbawionym talentu wokalnego Mietallem Walusiem z Mysłowic?

Sam pomysł wydaje się trafiony. Oto lider rockowego bandu łączy siły z cenionym, młodym twórcą z pogranicza electro i jazzu – Stealpotem. Całkowita zmiana orientacji. „Nostalgiczne dźwięki mieszają się z fortepianem. Na płycie jest również miejsce na popowe akcenty, jak również instrumentalne improwizacje, w których z IDM'owych klików wyłania się hiphopowa motoryka, żeby wkrótce zamienić się w ostry, mocno przesterowany breakbeat. MWM to potężna dawka emocji, połączenie rockowej duszy z klubowymi inspiracjami i domieszką wysmakowanego jazzu”. Brzmi pięknie, prawda? Nie ma to jak marketingowa gadka-szmatka. Naprawdę można ulec i szarpnąć się na zakup płyty. Po takiej dawce rekomendacji i obietnic spodziewamy się czegoś rewolucyjnego i rewelacyjnego. Dostajemy niestety to co zwykle – kilka obiecujących momentów zagubionych pośród masy wypełniającej, czyli zwykłego kitu. Stealpot to dobra firma, jednak jego aranżacje Mietallowych songów są nijakie. Ani to nowoczesne, ani stylowe vintage. Ot miałka papka łatwo przyswajalnych bitów dla mało wymagającego słuchacza. Owszem, niektóre fragmenty potrafią zatrzymać na chwilę uwagę. Chociażby Jesień, łącząca przestrzenne electro a la Air z przyjemnie brzmiącą gitarą akustyczną i syntetycznymi wokalizami. Nawet śpiew Walusia nie drażni tak mocno. Trochę więcej elektronicznego brudu i połamanych rytmów jest w niezłym To nie ty, to nie ja. Stealpot ma też okazję zaszaleć w instrumentalnych Ultradźwiękach. Przyjemny muzycznie – za sprawą akustycznych brzmień żywych instrumentów - jest też Nadejdzie taki dzień. Co z tego, kiedy kompozycję kładzie kiepski wokal. O tym, że Mietall Waluś jest złym wokalistą napisano już bardzo wiele zdań. Ta płyta niczego nie zmieni. Można go posłuchać, kiedy w procesie produkcji jego głos zostaje poddany elektronicznej obróbce (Szczur-Król, To nie ty, to nie ja), jednak w większości piosenek mamy do czynienia ze specyficzną – dla mnie nie do zniesienia – manierą wokalną znaną z Negatywu. Piosenki: niby zróżnicowane, bo są tu i ballady jak Zazdrość, nagrania szybsze, wręcz agresywne (Król-Szczur, Psheyebane), a nawet popowy przeboik (Słońce). Na przykładzie tego ostatniego można się przekonać, jak cienka w muzyce pop jest granica między dobrym smakiem a kiczem i tandetą. Słońce zdecydowanie tę granicę przekroczyło. Kiedyś nazywało się takie coś disco polo. Ponoć ten interesujący z socjologicznego punktu widzenia gatunek wraca do łask, nie powinno więc dziwić, że artyści tacy jak Mietall Waluś szukają publiczności także w tym obszarze. Ja chyba jednak wolę klasyczną Shazzę. Ona przynajmniej niczego nie udaje.

Podsumowując: ten projekt miał szansę powodzenia, ale nie udało się. O porażce zadecydowała zachowawczość i próba stworzenia czegoś dla wszystkich. Gdyby Mietall i Stelapot zdecydowali się nagrać coś radykalnego, pozbawionego denerwujących umizgów do masowej publiczności, może byłoby się czym emocjonować. A tak wyszedł produkt, o którym szybko zapomnimy, bo tyle jest lepszej muzyki wokół nas...

Strona artysty:
http://www.mietallwalus.pl/

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni