30 kwietnia 2009

Jak oni śpiewają... Radiohead

W sierpniu po kilkunastoletniej przerwie do Polski przyjeżdża Radiohead - zespół cieszący się poważaniem i ogromną popularnością na całym świecie. Przedsmakiem tej imprezy będzie koncert trzech młodych polskich zespołów, które inspirują się twórczością Thoma Yorka i spółki. Zagrają Stop Mi!, Rotofobia i Phantom Taxi Ride. Każdy zespół zagra krótki koncert, podczas którego wykona swoje piosenki i przynajmniej jeden cover zespołu Radiohead.



Thom Yorke nie będzie gościem koncertu, bo musi wyprowadzić psa na siku


Co: Radiogłowi '09 czyli wieczór polskich kapel inspirujących się twórczością Radiohead
Gdzie i kiedy: 5 maja, Hard Rock Cafe, W-wa, godz. 21.30.
Za ile: Wstęp wolny
Bonus track: Koncert będzie transimitowany na żywo w Antyradiu (94 FM w Warszawie, 106.4 FM Katowice, 101,3 FM Kraków)

28 kwietnia 2009

Elvis + Rachael = One Night Heroes


1 maja (piątek), Hydrozagadka, ul. 11 listopada 22
start - 20.00
wejście - 10 PLN
Wystąpią: Elvis Deluxe, Rachael, One Night Heroes (DJ set)

Old Time Radio w trasie

- 10.05.2009 Pracownia prof. Haupta, Sopot - akustycznie z sekcją smyczkową
- 17.05.2009 Radio Gdańsk, Gdańsk
- 30.05.2009 Festiwal FORMA 2009, Rawicz

26 kwietnia 2009

Don’t Be A Poor Person: I Wish I Were Simple (wyd. własne, 2009)

Opisywany album sami muzycy nazywają "płytą demo" – zapewne jako perfekcjoniści woleliby, aby ich kompozycje zostały poddane obróbce w dobrym studiu, póki co jednak zdecydowali się udostępnić zestaw utworów nagranych w domowych warunkach. Słuszna decyzja, bo muzyka jest na tyle ciekawa, że żal byłoby jej nie pokazać szerszej publiczności.

Tytuł płyty jest przewrotny. Muzyka DBAPP rzeczywiście wychodzi od prostoty, a nawet minimalizmu, jednak gdzieś w trakcie procesu twórczego następuje zagęszczenie, natłok myśli i pomysłów, które w efekcie tworzą nerwową, pełną zgiełku zderzających się atomów strukturę. Połamane bity, szumy, wygrywane przez chwilę i znikające motywy, nakładane na siebie warstwy brzmień – to wszystko sprawia, że kompozycje śląskiego duetu (na płycie wspieranego przez Cosmic Drummera), wciągają swoją złożonością. I pochłaniają ciężkim, schizofrenicznym klimatem.

Otwierający zestaw utwór I Will Stay Outside jest dobrym przykładem tej eksperymentalnej natury. Elektronika i maszynowy brud spotykają się tu z nerwowym gitarowym riffem i chłodnym wokalem, który zresztą w epilogu ulega futurystycznym przekształceniom. Brzmi to trochę cyberpunkowo i kojarzy mi się z japońskimi filmami anime typu Ghost In The Shell. Potem następują dwa znane już z poprzedniego wcielenia zespołu długie nagrania: mroczny, eksplodujący hałasem Waste 2 Times i majestatyczny, jakże piękny Slow Instrument. W tym drugim ujawnia się fascynacja zespołu postrockiem, jego powolną narracją i upajającą przestrzenią. Z tych starszych utworów mamy jeszcze 1996th, który nieodmiennie fascynuje robocim wstępem i gęstą, niemal gotycką atmosferą całości. Jest też neuroza w czystej postaci, czyli poskręcany jak kable wszystkich wykorzystywanych przez zespół urządzeń Able Cable. Z nieznanych wcześniej numerów warto zwrócić uwagę na najbardziej piosenkowy fragment płyty - Walls. Dołujący, ale piękny swoją oszczędnością i skromnością. Wrażenie robi też Shopping, rytmiczny, z tekstem sylabizowanym przez Zbyszka Flakusa. Za przerywniki robią kompozycje instrumentalne, spośród których wybija się My Best Relationship, wypełniony ciepłym brzmieniem analogowych syntezatorów, dzwoneczków i prostym motywem gitary. Zabawnym żartem jest miniatura Jean-Michelle Jarre Is Having A Hard Time Passing Digital, rozpoczynająca się od uderzeń w elektroniczną perkusję, a potem odtwarzająca katarynkową melodię, która w końcówce ulega celowemu popsuciu.

Don’t Be A Poor Person swoim domowym albumem udowadniają, że są jednym z ciekawszych zespołów działających na naszej scenie alternatywnej. Skłonności do eksperymentowania nie przesłaniają im najważniejszego – tego, że muzyka bez melodii byłaby tylko męczącym zgiełkiem. W kompozycjach DBAPP uwzględniono oba czynniki w doskonałych proporcjach. [m]

PS. Płytę można pobrać z majspejsa grupy.




Waste 2 Times from Szymon Gdowicz on Vimeo.

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/dontbeapoorperson

21 kwietnia 2009

Ms. No One: Don't Ask, Don't Tell EP (wyd. własne, 2009)

Kiedyś to musiało się stać. Oto zespół dowodzony przez kobietę! Joasia Piwowar jest mózgiem, szefem i autorem muzyki, która powstaje w jej zaciszu domowym. W lipcu ubiegłego roku postanowiła wraz z panią Agnieszką oraz panami Damianem i Piotrem wspólnie pomuzykować. Jak wiadomo, w dzisiejszych czasach płeć piękna jest bardziej przedsiębiorcza od mężczyzn. Do współpracy jako producenta, opiekuna od brzmienia zatrudniono pana Sławka Bardadyna. Wierni czytelnicy bloga mogli go poznać jako Mr. S - speca od łagodnych, elektronicznych „pościelówek”. Zgaduję, że początki działalności w niczym nie przypominały pierwszych kroków setek innych debiutujących składów. Tu nie było mozolnych prób, szlifowania brzmień i poszukiwań własnego stylu. Cała muzyka, aranże urodziły się już dawno w głowie Joasi. Pozostało je tylko przelać na papier... a właściwie na taśmę (jeśli ktoś z zespołu to czyta, to proszę o zweryfikowanie mojej teorii:).

Pierwsze dźwięki rozpoczynającego wydawnictwo IK mogą kojarzyć się z piosenką poetycką (Joanna Piwowar udziela sie także w formacji Trzy Dni Później; ich niedawny album Gdybym składa się z interpretacji poezji Bolesława Leśmiana). Sytuacja zmienia się wraz z wprowadzeniem anglojęzycznego tekstu. Daje to bardzo fajny efekt. Szept w języku polskim delikatnie wtopiony w tło, na pierwszym planie wokal w języku angielskim niesie cały utwór. Całość spowita w ciepłe akordy gitary akustycznej przeplecionej klimatyczną elektroniką. Tak zaczynała Pati Yang na swojej pierwszej płycie. Colder zdradza fascynacje trip-hopem. Dźwięki generowane przez komputer stają się agresywniejsze, przy słowach I'm getting colder czuć powiew chłodu. Choć głos pani Joasi dalej przytulny, ciepły niczym piec kaflowy w mieszkaniu babci. Mieszając dokonania Lamb i Portishead dostaniemy eleganckie Just Like D. Dawno nie słyszałem tak czystego i uduchowionego głosu. Ciekawe czy ktoś zgani mnie za doszukanie się podobieństwa do Edyty Bartosiewicz z okresu Love w utworze Husavik (gdyby wyciąć elektroniczne podbarwienie)? Z bliższych czasów - podobne tereny eksploruje inna niesłusznie nieznana dziewczyna o gołębim głosie - Anka Ujma. Einarson jest najambitniejszą propozycją zespołu. Hipnotyczne, połamane rytmy i głos pełen seksapilu. Niestety, tym razem okazuję się wyjątkowym twardzielem. Brak wyrazistej melodii powoduje uczucie znużenia. Jako bonus zamieszczono kawałek Klucze. To typowe, mocno zaszumione nagranie demo, jedynie wokal i gitara akustyczna. Traktuję je jako ciekawostkę mającą pokazać jak wygląda proces tworzenia materiału w domowych warunkach.

Rzecz świetnie brzmi w nocy, kiedy jesteśmy wyciszeni i orzeźwieni prysznicem. Przynosi kilkanaście minut eleganckich dźwięków, po których świat za oknem wydaje się prostszy i przystępniejszy. Pani Nikt? Zbędna kokieteria. Pani Joasiu, po spotkaniu z Don’t Ask, Don't Tell czuję się "kimś". Dziękuję! [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/noonemiss

20 kwietnia 2009

Wojt de la Volt & Vreen: Dioptrie (Radio Rodoz, 2009)

Zdjęcie jak z okładki składanki „największe rockowe ballady wszech czasów“, obciachowy pseudonim – panie i panowie, to tylko pozory. Kto przymknie na nie oko, zaufa przekornej intuicji i włoży tę płytę do odtwarzacza, dozna wielkiej i bardzo przyjemnej niespodzianki. Ale po kolei. Główny bohater, ukrywający się pod pseudonimem Wojt de la Volt, to singer/songwriter z krwi i kości. Śpiewa swoje piosenki przygrywając sobie na gitarze akustycznej. Z kolei Vreen to osobnik znany co poniektórym ze współpracy z Miastem 1000 Gitar (a także innymi dziwnymi składami). Historia tej płyty jest długa, bo jej nagrywanie trwało niemal rok. Na początku miała być po prostu zapisem akustycznych występów Wojta, jednak za namową Vreena obaj muzycy postanowili zaaranżować niekończącą się sesję... Nagrali mnóstwo śladów mnóstwa instrumentów. Wyszła płyta z jednej strony przebogata, pękająca od motywów i melodii, z drugiej emanująca niedbałym wdziękiem półdomowej, półprofesjonalnej produkcji, tak dobrze sprawdzającej się w przypadku muzyki Miasta.

Ta płyta chwyciła mnie za ucho od pierwszego przesłuchania. Coś jest w tych piosenkach zaśpiewanych z nie całkiem oksfordzkim akcentem (oj, znowu się odezwą głosy, że Polacy nie potrafią śpiewać po angielsku; ja mam na ten temat nieco inną opinię, która brzmi: po co podrabiać Anglików? Skoro Słowianie mają nieco inną wymowę, niech mają, po co z tym walczyć? Koniec dygresji). Prześliczne brzmienie gitary akustycznej, przecinane drażniącymi ucho wtrętami gitary elektrycznej, rozjeżdżające się partie perkusji i basu, sprawiające miłe wrażenie udziału w domowym jam session, wreszcie te melodie, których w każdym nagraniu jest tak dużo... Już pierwsza piosenka, The Man, daje do myślenia. Ta gitara, w której brzmieniu spotyka się Johnny Cash z Personal Jesus Depeszów. I jeszcze krzykliwe wokale a la Guzik z Homosapiens. Zaczyna się doprawdy kowbojsko i z fantazją. Utworów jest 15, a nawet więcej (wszystko wyjaśni się na końcu), dlatego po kilka słów o tych ulubionych. Pierwsze olśnienie to Asystolia. Przyznam się, że zakochałem się w tej króciutkiej pioseneczce od pierwszego usłyszenia. Zaledwie 1,29 min., ale ile tu emocji i zaskakujących liryzmem dźwięków! Dobrze jest zacząć słuchanie Dioptrii właśnie od numeru 3. Ambivalence prezentuje bardziej hałaśliwe oblicze duetu – to taki Stephen Malkmus, z niedbałymi, lekko psychodelicznymi gitarami i nonszalancką bylejakością wokali. Nagranie tytułowe ze ślicznym, ściankowym klawiszem również jest wysoko na liście bestofów. No i Down&Bitter – nagranie, które powie wam o tej płycie prawie wszystko. Po prostu posłuchajcie...




Nie chcę popadać w “przesadyzm”, ale dla mnie jedna z najładniejszych piosenek tego roku, na razie. Wymieniam dalej, bo do końca jeszcze daleko. I znowu przypomina się Ścianka, tym razem z czasów Statku kosmicznego. Garażowe How I Get By rozbawia zakręconymi jazdami klawiszy, perkusji i wyjącymi jak pawiany panami W&V. Flesh&Bones – kolejny mocny punkt programu, nieco więcej dramatyzmu w głosie Wojta, slide guitar piłująca tęsknie, dołerski klimat ciemnej knajpy. Pycha! Jeśli chodzi o zaskoczenia, to na pewno dostarczą ich Pick Me Up i My Best Enemy, które kojarzą się z solowymi dokonaniami Thurstona Moore’a. Serio! Z tym, że ten drugi zalicza ciekawą, nomen omen, woltę i z gitarowego snuja przeistacza się w delikatny densik. Po piętnastym na liście Supersoul mamy dość długą przerwę, a następnie dwa ukryte tracki. Pierwszy to taki studyjny żart – coś w rodzaju składanki wyjściowych, akustycznych wersji piosenek Wojta, przemieszanych z różnymi przeszkadzającymi odgłosami. No i na koniec całkiem nieoczekiwanie energetyczny, rockowy kawałek, brzmiący dokładnie tak:




Tak, ta przesyłka z Radia Rodoz, to był bardzo fajny prezent świąteczny. Jeśli was zachęciłem do zainteresowania się tą płytą – to bardzo dobrze, o to mi chodziło. Można ją zdobyć na własność, dla chcącego nic trudnego. A czy warto? To było pytanie retoryczne. [m]


19 kwietnia 2009

Skowyt: Jest nas dwóch SP (megatotal.pl, 2009)

Opisywany dzisiaj singiel jest efektem działań serwisu megatotal.pl, za pośrednictwem którego fani sponsorują profesjonalną sesję dla swoich wybrańców, otwierając im w ten sposób (przynajmniej w teorii, która jak to zwykle bywa nie musi pokrywać się z praktyką) drogę do oficjalnych mediów. Skowyt to zespół z Warszawy, który dość buńczucznie deklaruje swoją przynależność do nurtu punk-rock. Jako, że lubię porządek, chętnie włożę ich do szufladki z napisem „garage rock revival”. Jeszcze jakaś ciekawostka? Proszę bardzo: zespół ma na koncie nagranie piosenki Running Away, która znalazła się na płycie dodanej do Edycji Rozszerzonej polskiej (bardzo dobrej) gry RPG Wiedźmin. Piosenka utrzymana w stylistyce „szybkiego Bruce’a Dickinsona”, jeśli kto ciekawy, niech sobie wygoogla.

Wróćmy do singla. Zawiera on dwie krótkie, dynamiczne piosenki. Tytułowa to garage rock revival w kanonicznej postaci. Charakterystyczny dla tego nurtu cięty riff importowany z klasycznych kompozycji The Stooges, dodatkowo dochodzą zaczepne zagrywki drugiej gitary. Dudniący bas i solidne uderzenie perkusji otoczone wianuszkiem przeszkadzajek dopełniają pobudzającej krążenie całości. I jeszcze wokal – celowo przybrudzony, nieco chimerycznie wskakujący w wysokie tony, przede wszystkim jednak dający solidnego kopa. Nie sposób nie zauważyć tekstu – jest po polsku i jest naprawdę dobry. Można go interpretować na kilka sposobów. Czy mamy do czynienia z opozycją dwóch ludzi i dwóch postaw życiowych? Czy konfliktem dwóch natur jednej, rozdartej osoby? A może, szukając dalej, buntem człowieka wobec siły wyższej? Jest nas dwóch/ Ja na padole łez/ A ty wśród chmur/ Ty patrzysz z góry/ A ja tu stoję/ Ty ciskasz pioruny/ A ja się boję/ Ty grozisz palcem/ Ja rzucam kamieniem/ Nie mogę żyć z tobą/ Nie mogę bez ciebie. Jest nad czym się zastanowić (co się raczej rzadko zdarza w przypadku takiej muzyki).

Drugi utwór - Nie czuję się winny - mniej przebojowy, za to bardziej intensywny. Hipnotyczny bas i złowieszczy klawisz, który robi klimat aż miło. Tekst już bardziej jednoznaczny. Żeby wszystko było jasne: Wizja miłości, którą nosisz w sobie/ Jest mojej wizji najgorszym wrogiem. Czasem trzeba to sobie powiedzieć:) Jako minus odnotuję przesadnie manieryczny wokal.

I już. Dwie piosenki to trochę mało, by oceniać czy zespół ma potencjał do nagrania świetnej płyty długogrającej. Na pewno słychać, że chłopaki grają z pasją i mają z tego grania sporo frajdy. Która może się udzielić słuchaczowi. [m]


16 kwietnia 2009

Tides From Nebula: Aura (wyd. własne, 2009)

W październiku zeszłego roku produkowałem tony wazeliny, wydawałem z siebie całą gamę "ochów" i "achów" komentując demo warszawiaków z Tides From Nebula. Nie spodziewałem się tak szybkiego debiutu. A tu proszę, pełnowymiarowy longplay, w gustownym digipaku i z oszałamiającą oprawą graficzną (teraz proszę wpisać w google Helder Pedro i kliknąć w drugi odnośnik, który wyrzuci wyszukiwarka). Spotkałem się z głosami, że chłopaki są postrachem wszelkich przeglądów konkursowych, w których biorą udział. Ba! Pojawiają się liczne głosy, że supportując koncert Pure Reason Revolution w Polsce wypadli lepiej niż gwiazda wieczoru. Iście ekspresowa kariera...

Na debiucie zespół pozostaje wierny post-metalowym wzorcom. Dodatkowo muzyka uległa utwardzeniu, nabrała studyjnej sterylności niczym chirurgiczny skalpel. Pieprznięcie gitar w Higgs Boson powala nawet w prostych słuchawkach. Skóra w bębnach zdaje się być napięta do granic wytrzymałości. Rozdział strumieni na kanał lewy i prawy daleki jest od schematyczności. Wszystko podporządkowane jest nawałnicom wylewającym się z każdego utworu. It Takes More Than One Kind Of Telescope To See The Light zaczyna się przyjemnie ujadającą gitarką - kończy trzęsieniem ziemi. Usypiająco działa Tragedy Of Joseph Merrick. Dźwięki naśladując jakieś bonjo czy mandolinę świdrują uszy. Pozornie. To tylko wstęp do sonicznej apokalipsy. Marszawo-doomowy rytm dopełnia wizji zagłady z kosmosu. Shall We? - pytają kokieteryjnie muzycy. Czy możemy dokonać najazdu na waszą małą biedną planetkę i wybudzić uśpione potwory?

Fani Caspiana będą wniebowzięci. Oto pojawili się ludzie młodzi, zdolni, kipiący od pomysłów, głośni, gitarowi, bezkompromisowi i mający głęboko gdzieś blichtr oficjalnego rynku muzycznego. Warszawiacy proponują 45 minut czystego jazgotu działającego jak glukoza w kroplówce. Choć przyznam się, ciężko mi przyzwyczaić się do dopieszczonych wersji studyjnych utworów znanych z dema. Instrumenty w końcówce Sleepmonster zdawały się wyrwać spod kontroli muzyków i żyć własnym życiem. Tu mamy matematyczną precyzję, kontrolowane szaleństwo. A może to tylko efekt mego mizernego sprzętu grającego? Gdyż instrukcja obsługi tej płyty to ODTWARZAĆ GŁOŚNO! [avatar]

Strona zespołu: www.myspace.com/tidesfromnebula

Bajzel w Chorzowie


14 kwietnia 2009

Stop Mi!: Życie jest gdzie indziej EP (wyd. własne, 2009)

Warszawski zespół zaistniał w ubiegłym roku za sprawą EP-ki Kod kreskowy miłości, na której dał się poznać jako formacja poszukująca nowej jakości popu – przede wszystkim pod względem tekstów. Tekstów pełnych słów-kluczy, ukrytych znaczeń, zniekształcających rzeczywistość połamanymi frazeologizmami.

Życie jest gdzie indziej kontynuuje ten wątek. Muzycznie jest to bardzo poprawny gitarowy pop – jeszcze w kręgu Myslovitz, bliżej jednak sopockiej Saluminesii. Mamy tu więc rozmazane gitary nasączone shoegaze’owym klimatem, plamy klawiszy, ale też konkretny, współczesny rytm (co oznacza aktywny hi-hat). Otwierający płytkę utwór tytułowy to zdecydowanie najprzystępniejsza piosenka zespołu. Wpadającej w ucho melodii towarzyszy dość jednoznaczny tekst, ciągle jednak operujący intrygującymi metaforami: Mijasz ulice znane z dawnych lat/ Za tobą bar z drzazg/ I park ze szkła. Wyszedł im trochę taki hymn generacji Naszej-Klasy. Miś we krwi to już prawdziwa schiza. Taneczny rytm, ejtisowy syntezator, a do tego tekst Nie budź mnie/ Ze snu/ Tu strach maskotki słodki kształt/ Nie bój się/ We śnie/ Gdzie ból ma marcepana smak. Brr, ciarki przechodzą. Potem zespół serwuje niemiłą niespodziankę w postaci Kodu kreskowego miłości, który chyba powinien mieć podtytuł Część 2. Zasadniczo jest to ten sam dobrze znany z poprzedniej EP-ki utwór, z kosmetycznymi zmianami brzmienia i zmienionym tekstem zwrotek. Tym razem bardziej dosłownym, nawiązującym do serialowej papki telewizyjnej. Niepotrzebnie eksploatują ograny temat – wolałbym na miejsce tej wersji kolejną premierową piosenkę.

Na zakończenie najdłuższy i najtrudniejszy utwór. Metamorfoza trwa ponad 9 minut, ale jest to dziewięć minut do końca trzymające w napięciu. Kompozycja rozwija się powoli, a tworzy ją opowieść deklamowana obojętnym głosem przez Macieja Farynę, brzmiąca jak cytaty z podręcznika człowieka sukcesu: Po upływie pierwszych kilku godzin pracy/ W ramach bezinteresownych korelacji wyjść na lunch/ Po powrocie warto krótki czas pomyśleć o awansie/ Z każdym takim wyjściem przecież rosną na to szanse. Niestety konkluzja tej historii jest pesymistyczna i gorzka: Z każdym dniem, takim dniem/ Na ciele rośnie nam warstwa folii/ Tlen, lekki tlen/ Zmienia się niechybnie w ciężką rtęć – narastające poczucie beznadziei zostaje rozładowane przez hałaśliwy finał z metaliczną ścianą talerzy i ostro atakującą perkusją.

Jeśli szukacie muzyki dopracowanej pod względem melodii, elegancko zaaranżowanej, w pewnym sensie popowej, ale jednocześnie zawierającej ambitne, niebanalnie przedstawione przemyślenia – powinniście posłuchać Stop Mi! Łagodna depresja i smutek potrafią być przyjemne. [m]


Strona zespołu: http://www.stopmi.pl/

11 kwietnia 2009

Obserwator: The Spouds

Co do cholery znaczy nazwa tego zespołu? Żaden z dostępnych mi słowników nie notuje takiego słowa. No to mają już plusa za pomysłowość. A drugiego, znacznie większego, za muzykę. Dokładnie taką, jakiej potrzebuję. Jazgotliwą, niemelodyjną, bałaganiarską – a jednocześnie pełną energii i kiełkujących coraz śmielej pomysłów. Młodzi są bardzo, co widać na zdjęciach i słychać w nie zawsze zgranych partiach instrumentów. Nie szkodzi, z czasem się zgrają i zaczną trafiać w punkt.

Jako swoją główną inspirację wskazują Sonic Youth. Bardzo to zacny wzór do naśladowania. Słychać też sporo innych wpływów, pochodzących zdecydowanie zza oceanu. W 100 Percent gitara jęczy jak u Modest Mouse. W Broken Sound wściekle głośne refreny nawiązują do stylistyki hard core’a z okolic Waszyngtonu, a przygniatająca pulsacją basu końcówka pobrzmiewa echem twórczości Fugazi. Dead Plants otwiera łagodne gitarowe granie wzorowane na wspomnianym Sonic Youth. Z kolei Oil Station mogłoby się spokojnie znaleźć w repertuarze naszego Maksa Webera (wspólna trasa, panowie? Może jeszcze Setting The Woods On Fire na dokładkę?). Szybki, nerwowy Survive The Emptiness, swoją chropawością wskazuje na fascynację klasycznym amerykańskim hc-punkiem w rodzaju Dead Kennedys.

Jak już wspomniałem, brakuje czasem precyzji i zgrania, ale wszystkie te kompozycje mają coś w sobie, sporo się w nich dzieje - raz jest ponuro i rytmicznie, raz bardzo głośno i furiacko. Wokalista również daje radę, nie oszczędzając swojego gardła ani uszu słuchacza. Tego mi było trzeba. I chcę więcej! [m]


8 kwietnia 2009

It’s Oh So Quiet - kameralnie w Sopocie

It’s Oh So Quiet to cykl kameralnych koncertów odbywających się w Pracowni prof. Haupta. To nowe miejsce na kulturalnej mapie Sopotu jest tymczasową siedzibą Towarzystwa Przyjaciół Sopotu na okres remontu Dworku Sierakowskich. Pracownia nie jest typowym miejscem koncertowym – to zaadaptowane na potrzeby działalności stowarzyszenia mieszkanie w starej kamienicy w jednej z najbardziej urokliwych części miasta. Również koncerty nie będą należały do typowych. W znacznym stopniu akustyczne, kameralne i stonowane, z założenia mają być bezpośrednim spotkaniem z artystami w ciepłej, domowej atmosferze – bez sceny, świateł, dystansu... Publiczność przychodzi w gości.

Jako pierwsze zaprezentują się 3 zespoły z wytwórni Gusstaff Records:

24.04 So Quiet
10.05 Old Time Radio
22.05 Iowa Super Soccer

Wszystkie koncerty o godz. 20.00.

Więcej na: www.myspace.com/pracowniahaupta oraz http://www.dworek.art.pl/

[Informacja organizatora]

Głośnik - szansa dla młodych zespołów

Już po raz czwarty Radio SAR organizuje Głośnik – doroczny koncert połączony z konkursem, mający na celu promowanie (i nagradzanie! - szczegóły wkrótce) młodych muzycznych talentów z całego kraju. Impreza odbędzie się w niedzielę, 10 maja, tradycyjnie w gdańskim klubie Kwadratowa. Wstęp wolny.

Masz zespół i chcesz wystąpić na Głośniku? Wystarczy wysłać swoje zgłoszenie pod adres glosnik@radiosar.pl. Powinno ono zawierać 2 utwory zespołu w formacie mp3 oraz krótką notkę biograficzną kapeli. Ostateczny termin nadsyłania zgłoszeń mija 19 kwietnia, a nazwy pięciorga wybrańców, którzy wystąpią w przeglądzie, ogłoszone zostaną 27 kwietnia na stronie http://www.radiosar.pl.

UWAGA! Ważna informacja dla zespołów spoza najbliższych okolic Trójmiasta: Radio SAR NIE ZWRACA poniesionych na dojazd oraz kwaterunek kosztów.

W latach ubiegłych na Głośniku wystąpiły zespoły tak uznane, jak Radio Bagdad, Ćma, Folder czy Pawilon.

[Informacja organizatora]

7 kwietnia 2009

The Marians: Radioskun (Lou&Rocked Boys, 2009)

Mysłowice znów atakują! Może się wydawać, że w tym śląskim mieście w co drugim bloku zawiązują się składy udokumentowane płytą długogrającą. To budująca rzecz - wytworzenie atmosfery sprzyjającej alternatywnemu graniu, dzięki której zapał i determinacja młodych kapel ma szanse na szersze zaistnienie. The Marians jest kapelą z niewielkim stażem (powstali w 2008 roku), tak szybki debiut był możliwy dzięki nagraniom powstałym we własnym studio. Słysząc „Mysłowice” podświadomie spodziewamy się grania inspirowanego brytyjskimi patentami (vide Negatyw, Gutierez). Tu czeka nas niespodzianka. Mariansi hałasują, kochają garażowe przybrudzone brzmienie, pełne mocy i energii. Taka mieszanka nie jest specjalnie odkrywcza. W MTV2 teledyski podobnie brzmiących kapel lecą co pół godziny. Ot, wezmę coś sprzed chwili - Paramore. Fani naszego Heya również znajdą punkty wspólne. By oddać sprawiedliwość - Ślązacy dokładają do garów, kopią, gryzą i nie pozwalają na wytchnienie. Tak być powinno - młodzież powinna się wywrzeszczeć, dać upust buntowi, odkryć możliwości, jakie daje siła słowa. A słowa na płycie bywają mocne. Uzbrojony po zęby i gotowy na wszystko to afisz młodzieńczej gotowości do rebelii - kolejne pokolenie odkrywa 1944 KSU i Butelki z benzyną i kamienie CKOD. Niezgoda na współczesny konformizm owocuje walką z Systemem. To jedna, wyzywająca strona płyty. Ta druga przedstawia zagubienie ukryte pod płaszczem buty i bezczelności. Tytuły poszczególnych kawałków są wymowne: Tysiące mil między słowami, Zawieszeni w czasie i przestrzeni. Radioskun jest dość nieszczęśliwą płytą dla blogowego recenzenta. Grupa, jakich wiele, istnieje obawa, że na koncertach zaroi się od skaczących kolesi w koszulkach Comy, a jednak... nie mam żadnych argumentów, by nazwać płytę kolejnym niepotrzebnym debiutem. Chłopaki mimo pozornie prostego grania ciekawie kombinują z riffami, poszczególne partie zdecydowanie wybijają się ponad klasyczne „na cztery”. Zatrute dźwięki mogą rajcować fajnym połamaniem rytmu, Like Your Phone przywodzi na myśl odległe echa The Stooges. Teksty dalekie od banału, The Marians nie boją się śpiewać po polsku. Dochodzi spora dawka melodyjności, która znakomicie sprawdzi się graniu na żywo. Z drugiej strony jednak brakuje grupie charakteru i charyzmy. Kuleją refreny, zwrotki są o wiele ciekawsze (Ultrafiolet). I jeszcze jedna rzecz - Diuna. Nieudany eksperyment z ambientową elektroniką i hiphopową manierą wokalną. Oj nieładne to, nieładne... Debiut Mariansów to - według zapowiedzi - pierwsza odsłona trylogii. Sprawdzimy, co z nich wyrośnie! [avatar] Wideo The Marians: System Strona zespołu: http://themarians.pl/

5 kwietnia 2009

Orchid: Driving With A Handbrake On (Locco/Gusstaff, 2009)

Na naszej scenie niezależnej niewiele jest zespołów, które grają taką muzykę: melodyjną, przyjemną, przy której można robić wiele rzeczy na raz (także słuchać!) – po prostu popową. Orchid na swoim wyczekiwanym debiucie prezentuje dwanaście takich utworów. Ze smakiem, elegancko zaaranżowanych, ładnie zaśpiewanych i zagranych, bardziej lub mniej zapadających w pamięć.

Płyta ma bardzo dobre otwarcie. I Like It i Moreless to urokliwe, nie zawaham się nawet użyć słowa: śliczne, piosenki. W pierwszej bajkowe zwrotki ustępują bardziej intensywnym refrenom, w których wokalistka, Natalia Fiedorczuk, śpiewa ze specyficzną manierą (coś takiego nazywa się chyba „robieniem dzióbka”?). Moreless, jak na EP-ce, na której pierwotnie się znalazł, zachwyca dopracowanymi wielogłosowymi refrenami i intymnym klimatem. Jest na tej płycie kilka piosenek świetnych i kilka mniej udanych. Najpierw te świetne, w tej grupie moim faworytem jest Diss. Specyficzna rytmika zwrotek, wciągające brzmienie klawiszy i taneczne – ale nie banalne – refreny. Krótko i na temat – najlepszy fragment albumu. Dużo lepiej niż na EP-ce Takk! wypada Mess – santanowska solówka już tak nie drażni, a sama kompozycja złapała więcej powietrza i lekkości. Akustyczną swobodą czaruje Baby, You'll Go Straight To Hell. Zawadiacki temat gitary napędza rytmiczny przebój Gay, sporo energii jest też w znanym od dawna Tonym Soprano – zawsze lubiłem te chórki. Szkoda tylko, że na brzmienie gitar nałożono jakieś paskudne, rozlazłe efekty, które psują dynamikę tej kompozycji. Podobną uwagę miałbym do nowej wersji mojego ukochanego kawałka Orchid, czyli Call (To The Past) – tej ze EP-ki nic nie pobije.

Driving With A Handbrake On ma też słabsze momenty. Za nic nie przekonam się do Farewell – ta piosenka jest tak bezbarwna, że brzmi jak niedokończona. A do tego trwa prawie sześć minut! Backseat z kolei to nie jest zły utwór, ale irytuje mnie banalny refren, kojarzący się z latami 80. i piosenkarkami pokroju Belindy Carlisle (sorry, musiałem to napisać). Jak zwykle jednak w takich wypadkach trudno mówić o utworach obiektywnie słabych. Mnie akurat te podobają się mniej od reszty, tobie, drogi czytelniku, mogą akurat przypaść do gustu.

Obiektywnie rzecz biorąc na pewno warto zapoznać się z debiutem Orchid. Muzyka lekka i przyjemna, w sam raz na wiosnę i lato. Premiera rynkowa w poniedziałek. [m]



Strona zespołu: http://www.orchidtheband.pl

4 kwietnia 2009

Flashback: (Don’t) cover your ears

Czy istnieje coś takiego jak „współczesna polska piosenka?” Chyba już nie – a jednak w młodych twórcach odzywa się czasem potrzeba zaznaczenia swojego pochodzenia, odkrycia korzeni. Jesteśmy z Polski, trudno. Mamy kilka swoich piosenek, które przetrwały dziesięciolecia. Gramy je. Posłuchajcie, czy to dobrze, że o nich pamiętamy.

[Niniejszy odcinek Flashbacka możecie potraktować jako nieoficjalne uzupełnienie płyty Wszystkie covery świata]

Kumka Olik: Ten wasz świat
Debiut Oddziału Zamkniętego do tej pory wywołuje pozytywne emocje. Nic więc dziwnego, że młodziaki biorą na warsztat jeden z najlepszych kawałków grupy. W tym przypadku podlewają utwór motorycznym riffem rodem z Bloc Party.




Kiev Office: Poranna Wiadomość
Swego czasu zespół zdobył 3. miejsce na ogólnopolskim festiwalu Pamięci Grzegorza Ciechowskiego w Tczewie. To mały ślad po przygodzie z muzyką Republiki.



Ścianka: Już nigdy
Najstarsza piosenka w zestawie. Ścianka gra Sławę Przybylską – przedwojenne tango ciągle brzmi pięknie.



Gabriela Kulka: W domach z betonu
Wielki przebój Martyny Jakubowicz z najbardziej ponurego okresu w dziejach powojennej historii Polski. Smutny song w zjawiskowym wykonaniu Gabrieli Kulki, z poszanowaniem tradycji i twórców oryginału.




Wyszukali: [avatar] i [m]

2 kwietnia 2009

Skrzypce + elektronika = Grabek. Teraz na żywo


Wkrótce recenzja płyty Grabka!

To był żart!

Chyba całkiem przekonujący, bo dostałem kilka propozycji zagrania "za stówę" od paru całkiem konkretnych zespołów. Nabranych wczorajszą zapowiedzią festiwalu przepraszam, ale... zawsze warto jest mieć marzenia, prawda? [m]

1 kwietnia 2009

Festiwal We Are From Poland – nie możesz tego przegapić!

Mamy dla was wielką, wielką niespodziankę. Nad tym projektem pracowaliśmy długie miesiące w ścisłej tajemnicy (bo gdyby nie wyszło, wiadomo, wstyd).

Panie i panowie, ogłaszamy wszem i wobec, że 11 lipca 2009 (sobota) odbędzie się pierwszy Festiwal We Are From Poland, na którym zobaczycie i posłuchacie całą kupę młodych obiecujących polskich kapel. Szykuje się też kilka prawdziwie elektryzujących wydarzeń, o których za chwilę.

Impreza odbędzie się w Gliwicach na lotnisku aeroklubu. Początek koncertów o 12 w południe, jednak część lotniska wydzielona na pole namiotowe będzie otwarta już w piątek od godz. 18. Lotnisko ma dogodną lokalizację – co prawda leży na obrzeżach miasta, ale jest dobrze skomunikowane z centrum Gliwic, a w ostateczności można tam dojść nawet na własnych nogach (jakieś pół godziny piechotą spod dworca PKP).

Widzicie ten wąski biały budynek? Tam stanie scena.

Koncerty odbędą się dzięki wsparciu miasta Gliwice, które przeznaczyło fundusze na organizację sceny i opłaty za wynajem lotniska oraz firmę ochraniającą festiwal. Bilet na wszystkie koncerty kosztować będzie prawdopodobnie 20 zł (może to być minimalnie więcej, ale na pewno nie drożej niż 30 zł) plus 10 zł za pole namiotowe (niezależnie od tego czy będzie to jedna czy dwie noce). Na terenie festiwalu będą działały punkty żywieniowe i z piwem (tak jest!), a także stoiska dystrybutorów płyt oraz jedno wspólne stoisko z wydawnictwami artystów bez kontraktów płytowych (będzie można nabyć m.in. EP-ki dostępne tylko na koncertach, wydawane własnym sumptem). Dodatkowo w okolicy znajduje się supermarket.

A teraz chyba najważniejsze: kto wystąpi?

Oto lista dużej części wykonawców (może jeszcze ulec zmianie):

Gwiazdy:

-tres.b
-Happy Pills po reaktywacji z nowym i starym materiałem
-Jacek Lachowicz z zespołem
-Kawałek Kulki
-supergrupa złożona z: Jacka Lachowicza, Misi Furtak (tres.b), Grzegorza Nawrockiego (Kobiety) i Magdy Turłaj (Kawałek Kulki)
-Braty z Rakemna – powracają z nową płytą, którą zagrają podczas swojego koncertu!

Gwiazdy in spe (potwierdzeni artyści):

-Reverox
-pAMBUK
-Don’t Be A Poor Person
-Betty Be.
-Sklepy Społem
-Amuse Me
-Kamp!
-Charles Darwin is Dead
-Dagadana

Lista nie jest jeszcze zamknięta, mogą dojść kolejni wykonawcy. Dodajmy, że wszyscy artyści występują za symboliczną „stówę” i przyjeżdżają do Gliwic po to, by się dobrze bawić, a nie odegrać parę utworów i zmykać do domu. Możemy się więc spodziewać długich koncertów i różnych nieprzewidzianych kolaboracji.

Happy Pills - powracają po latach, zagrają na WAFP Festiwal

Scena będzie jedna, ale za to grająca bez przerwy. Nie będzie potrzeby łażenia z jednego końca lotniska na drugi, wystarczy siąść na trawie i słuchać (oglądać). Kolejność występów jest jeszcze dogrywana, na pewno jednak nie będzie podziału na lepszych i gorszych: gwiazdy będą występować na zmianę z zespołami mniej znanymi.

I jak, zadowoleni? :)

No to przeczytajcie jeszcze rozmowę z organizatorem festiwalu, Arkiem Ziębą, dyrektorem wykonawczym festiwalu, na temat kulisów tego wydarzenia.

- Kolejny festiwal muzyczny? Nie za dużo tego dobrego? Na co to, po co to komu?

-Ale o co chodzi, przecież sam maczałeś w tym palce!

- To była taka mała prowokacja. Chciałem, żebyś uspokoił moje sumienie, że choć mamy w Polsce parę festiwali, to jest miejsce na jeszcze jeden.

- Dla mnie to oczywiste. Rynek muzyczny w kraju – ten, który nas interesuje – rozwija się w dwóch przestrzeniach: wirtualnej, czyli w Internecie, i w występach na żywo. Obie te przestrzenie wzajemnie się uzupełniają i inspirują. Naturalnym zjawiskiem jest rozwijanie inicjatywy internetowej w rzeczywistości koncertowej. Krótko mówiąc, wasz blog musiał prędzej czy później zmaterializować się w „realu”. Naturalną formą dla takiej materializacji jest festiwal muzyczny, na który można zaprosić znanych z bloga i składanki wykonawców.

- To nie jest odpowiedź na pytanie, na co komu kolejny festiwal.

- Może usatysfakcjonuje cię taka odpowiedź: festiwal WAFP jest konsekwentną realizacją pomysłu na blog, czyli nagłaśniania młodych, dobrych polskich zespołów. Oczywiście wiele festiwali realizuje ten pomysł, i na Open’erze, i Offie, czy w Jarocinie występuje mnóstwo polskich wykonawców – i bardzo dobrze. Jednak te duże imprezy przyciągają fanów głównie zagranicznymi gwiazdami, próbują wstrzelić się z najmodniejszymi, najgłośniejszymi obecnie wykonawcami. My stawiamy sprawę jasno – to jest święto polskiej muzyki. Nie chodzi o jakiś przerysowany patriotyzm, przemawiają też za tym względy praktyczne. Ściągnięcie zagranicznej gwiazdy to duże koszty. Nie mamy takich pieniędzy i nawet nie rozważaliśmy takiej opcji. Mamy niezłe kontakty z polskimi zespołami, które zgodziły się zagrać właściwie za friko. Trudno byłoby ściągać zespół z np. Islandii czy USA i prosić, żeby artyści sami zapłacili za samolot, pobyt w Polsce itd. Działamy trochę punkowo, staramy się jak najwięcej rzeczy załatwić bezkosztowo albo przy minimalnym budżecie.

- Dlaczego Gliwice?

- Proste: obaj jesteśmy z Gliwic i obaj mieszkamy niedaleko lotniska (ha, ha).

- Z tym, że ty masz swoje biurko w urzędzie miasta.

- To na pewno był jeden z naszych atutów. Dzięki temu udało się dotrzeć do właściwych ludzi w ratuszu, zdobyć zgodę na organizację imprezy, a nawet dofinansowanie na sprawy organizacyjne – bardzo ważne i bardzo trudne dla ludzi, którzy nie mają doświadczenia w branży koncertowej. Na szczęście udało się przekonać decydentów, że festiwal ma sens. Myślę, że swoją rolę odegrał konflikt w Mysłowicach i przepychanki przy organizacji tegorocznego Offa. Miasta zainteresowały się działalnością festiwalową, odkryły, że to jest dla nich niezła promocja, że warto wykorzystać modę na wakacyjne festiwale. Offa chciały przejąć Katowice i Chorzów. Postanowiliśmy skorzystać z tego zamieszania i wyjść z propozycją festiwalu promującego polską muzykę niezależną. Dość istotne dla powodzenia rozmów były pozytywne opinie dziennikarzy muzycznych z lokalnych mediów, którzy zwracali uwagę, że blog to profesjonalny serwis, który zakorzenił się już w polskim internecie i dla wielu osób interesujących się muzyką niemainstreamową jest ważnym i wiarygodnym źródłem wiedzy o tym, co się dzieje na alternatywnym rynku.

- Jak oceniasz zestaw artystów, którzy wystąpią na festiwalu?

- O to chyba ja powinienem zapytać ciebie. Obiektywnie rzecz biorąc, ale i w moim prywatnym odczuciu, największą rewelacją jest powrót Bratów z Rakemna z nowym materiałem. To na pewno będzie świetny koncert, wierzę też w płytę, która wyjdzie prawdopodobnie jesienią. Ciekawostką jest występ „supergrupy” powołanej dość spontanicznie na ten jeden koncert, a złożonej z Jacka Lachowicza, Misi Furtak, Grzegorza Nawrockiego i Magdy Turłaj. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co oni zagrają, ale na pewno będziemy się dobrze bawić. Do tego powracający po długiej przerwie Happy Pills... Zestaw jest bardzo mocny. Pojawi się sporo młodych kapel, kilka z nich wystąpi po raz pierwszy przed tak dużą publicznością. Ciekawie może wypaść konfrontacja elektropopowego Kamp! z takim klasycznie rockowym Reveroxem.

- Sprawy lokalizacyjno-organizacyjne...

- Lotnisko aeroklubu jest fajnym miejscem. Z dala od zgiełku centrum, ale jednocześnie na tyle blisko miasta, że można swobodnie dostać się do sklepu, czy po prostu obejrzeć Gliwice (do czego zachęcam przyjezdnych). Scena zostanie postawiona na betonowej płycie, ale cała reszta lotniska pokryta jest trawą, więc myślę, że będzie atmosfera piknikowa. Pole namiotowe, jedzenie i picie, sanitariaty – wszystko będzie dobrze przygotowane.

- Ilu widzów spodziewasz się na festiwalu?

- Szacuję tę liczbę na ok. 5 tysięcy. Myślę, że taką publiczność jesteśmy w stanie zgromadzić i będzie to liczba optymalna. Oczywiście lotnisko pomieści i trzy razy tyle ludzi, dlatego możecie spokojnie przyjeżdżać!

- Nowa świecka tradycja: coroczny WAFP Festiwal?

- Byłoby fajnie, nie sądzisz?

- Sądzę. W takim razie widzimy się w lipcu na lotnisku.

- Ale pamiętaj, że musimy jeszcze obgadać kwestię występu Kultu...

Rozmowę przeprowadził [m].

PS. Z tym Kultem to był żart :)

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni