31 października 2009

Ci ludzie są nienormalni, chcą płacić za mp3!

Bo jak inaczej podsumować wyniki naszej ostatniej ankiety? Padło w niej pytanie o to, ile (i czy w ogóle) jesteście skłonni wydać waszych ciężko zarobionych peelenów na płytę rodzimego artysty w wersji mp3. I oto wyniki, być może dla niektórych mocno zaskakujące. Otóż 79% ankietowanych odpowiedziało, że chce płacić za muzykę. 79%! Jak to się ma to powszechnej opinii, że Polacy tylko by kradli i kradli, bo mają to we krwi, bo po co płacić za coś, co można mieć za darmo? Swoją niechęć do kupowania płyt w takiej postaci wyraziło zaledwie 21%. Co jest grane??!

Pod jednym z postów padł zarzut, że ankieta dała niemiarodajne wyniki, bo na bloga zaglądają osoby należące do sterylnego, zamkniętego środowiska. No to co w takim razie, chcielibyście, żeby pytać o to emerytów w poczekalni u lekarza? Ludzi na ulicy? W galerii handlowej? Bezdomnych pod mostem? Pytamy tych, którzy się interesują muzyką, bo to jest potencjalny klient - nie staruszek, który odbiera swoją rentę od listonosza na wsi. To nie jest temat na badania statystyczne dla całej populacji.

Wnioski: najwięcej osób jest gotowych zapłacić za płytę mp3 do 10 zł. Ale jest całkiem sporo hojniejszych fanów, skłonnych wysupłać z kieszeni do 15 zł. Stop. Teraz, co zrobić z tą wiedzą?

A może małe wytwórnie, netlabele, sami artyści powinni się skrzyknąć i wspólnie stworzyć internetową platformę sprzedaży muzyki? W takim serwisie byłyby dostępne (pofantazjuję sobie, a co) trzy rodzaje wydań: najtańsze – w mp3, droższe – w formacie bezstratnym (FLAC) i najdroższe – tradycyjne CD w pudełku, wysyłane pocztą. Jeśli towar będzie dobry, pojawią się klienci – nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dobry towar, czyli mp3 w porządnym bitrejcie (nie, 128 kb/s to nie jest porządny bitrejt, tego nikt normalny nie kupi), z pełną zawartością książeczki w postaci obrazków lub pdf. Poza tym – odpowiednia obsługa płatności – przelew online i po akceptacji natychmiastowa możliwość downloadu. Odradzam płatności SMS-owe, które są wygodne dla klienta, ale kompletnie nieopłacalne dla sprzedawcy (pośrednicy zabierają ponad 50% ceny SMS-a). Plus: możliwość odsłuchania całej płyty w streamingu przed zakupem, jak to jest np. na megatotal.pl. Dobrze by było również umożliwić sprzedaż pojedynczych utworów za rozsądną cenę.

Może jestem idealistą, może wierzę w cuda na kiju, ale wydaje mi się, że taka platforma (spółdzielnia?) twórców niezależnych ma szansę odnieść sukces. Artyści przestaną być zależni od widzimisię sklepów typu empik czy merlin, które zamawiają tylko płyty mocno reklamowane, będą mieli pełną kontrolę nad sprzedażą swojej muzyki. Nie da się? A może się da, tylko trzeba się wziąć do roboty i zacząć myśleć perspektywicznie? Czego życzę nam wszystkim, dziękując za udział w głosowaniu i ewentualne komentarze pod wpisem. [m]

30 października 2009

Popo: Go Upstream (FDM Records, 2009)

Jest! Jest! Jest! Ileż można mamić demówkami, EP-kami i singlami? Jak długo można wystawiać słuchaczy na cierpliwość ciągle przekładaną premierą płyty? Wiem, były problemy z jej wydaniem. To już jednak przeszłość - za pośrednictwem strony zespołu można nabyć dość gruby digipack z czarnym krążkiem w środku.

Kluczem do odbioru płyty jest okładka. Spośród gwiezdnego pyłu w majestatyczny sposób wyłania się pryzmatyczny monolit. Skojarzenia z Dark Side Of The Moon jest najbardziej na miejscu. Nie oznacza to bynajmniej, że członkowie zespołu na debiutanckim wydawnictwie cofnęli się do psychodelicznych czasów lat 60. Wręcz przeciwnie - na płycie znajdziemy konglomerat dzisiejszych nowinek i trendów. Jednak podobnie jak Pink Floyd, bydgoszczanie starają się malować dźwiękami obrazy wypełniając je kosmiczną energią.

Do rzeczy. Wydawnictwo zaczyna się... post-rockowym intrem! Chyba pierwszy raz zdarza mi się, że włączam funkcję repeat, by jeszcze raz posłuchać tej dwuipółminutowej perełki. To żywa ilustracja okładki. Niczym w Kosmicznej Odysei jesteśmy świadkiem objawienia tajemniczego artefaktu na niebie. Patos i tajemnica podana w filmowy sposób. Ale nie czas na kontemplację, gdyż pod numerem dwa czai się bodajże najlepsza rzecz na płycie. Take The Train. Zaczyna się flipperowym bitem perkusji i rave’owym tłem. Kosmos nadciąga wraz z wejściem wokalisty. Prosty zabieg - głos został podzielony na dwie ścieżki: jasną wysoką i tą ciemną, niższą. W efekcie powstał uroczy melancholijny song, nieco niepokojący, o potężnym ładunku przebojowości. Dopiero po kilku przesłuchaniach zorientowałem się, że w tym kawałku nie ma ani grama gitar! Całość to zgrabne połączenie miękkiej elektroniki z bujającym rytmem.

Niestety, dotychczasową błogość burzy The Purpose Of The Day. Mimo funkującej gitary, rozedrganego basu i odpowiednio połamanej perkusji utwór jest rozmymłany, a refren nieprzyjemnie przypomina kiczowaty okres Bee Gees. Sytuacji nie ratują cięte akordy pod koniec. Na szczęście to jedyna wtopa. Im dalej, tym przyjemniej. Znany wcześniej Overdue Love w sterylnej produkcji wciąż błyszczy. I uwypukla ciekawą barwę głosy wokalisty. Stop Talking to kapitalna zwrotka. Szkoda tylko, że chłopaki skiepścili refren. Bulgoczące dźwięki rodem z Przybyszów z Matplanety są zbyt inwazyjne i odbierają cały urok wytworzony paręnaście sekund wcześniej.

Zmianę nieco sennego nastroju przynosi We Are Rockin’. Kochacie Tigercity? Będziecie ubóstwiać ten kawałek. Soczysty electropop skłania do parkietowych pląsów i weekendowego szaleństwa. Ejtisowe fluidy spisują się doskonale, przefiltrowane przez współczesną wrażliwość. Tej jesieni nie będzie depresji, proszę uwierzyć na słowo. Potwierdza to tytułowy Go Upstream. Choć właściwie powinien się nazywać właśnie We Are Rockin’. To rock’n’rollowa petarda, przekonująca, że w kraju na Wisłą mogą powstawać piosenki, które rozruszają alternatywne dzieciaki w każdym cywilizowanym państwie.

Popo nie ustaje w poszukiwaniach i twórczych kolażach. Kolejny przykład: Get Away. Początek to wściekłe wyrzucanie słów obite motywem rodem z Prodigy. Jest fajnie. A gęba jeszcze bardziej się uśmiecha, gdy rzecz przechodzi do gitarowego popisu za pomocą prostego popowego przystopowania. Magnetic Hall zachwalać nie muszę. Dobrze znany z singla pazur wciąż wierci, drapie i dostarcza eskapistycznych przyjemności.

Hm... widzę, że zrobiła się nudna wyliczanka każdego kawałka. Ale nie, muszę jeszcze wspomnieć o jedynym polskojęzycznym (no prawie) w zestawie Pokoju. Czemu tak mało? Popo w wydaniu polskim radzi sobie równie dobrze. A że to kolejny highlight płyty - to zupełnie inna sprawa. I fajnie, że na wydawnictwie znalazł się mój ulubiony wcześniejszy kawałek - Run. Nie sposób się oprzeć magii tej ballady pełnej pasji, emocji i chorego krzyku.

Za zakończenie chłopaki powtórzyli Intro - jako Outro. Tym razem dodano wokalizę. Dzięki temu chcę utonąć w mgławicach zajadając się różowym pyłem. Jednak to nie koniec. Po paru minutach ciszy jest ukryty bonus. Również po polsku, choć to tylko miniatura; zaledwie głos i fortepian. I już koniec. W tym czasie niepostrzeżenie minęła godzina.

Płytą Go Upstream Popo udowadnia, że dyskusje na temat czy Polska jest dwa lata czy dwa dni za muzyczną Europą powoli stają się z deka czerstwe. Na krajowej scenie pojawia się zespół, który w popisowy sposób zbiera co dojrzalsze owoce z chartów alternatywnych list przebojów i wyciska z nich gęsty sok. Są potknięcia, są rzeczy nietrafione, ale w ogólnym rozrachunku mamy do czynienia z jedną z najbardziej miodnych płyt roku. Stąd moje prawie że ekstatyczne uniesienie. [avatar]

Take The Train:



Strona zespołu:
http://www.myspace.com/musicpopo

28 października 2009

California Stories Uncovered: Confabulations (Kuka Records, 2009)

Zapewne nie jest to już dla nikogo niespodzianką, że CSU przestał być „typowym zespołem grającym post rocka”, ponieważ zatrudnił wokalistę. To zmieniło nieco charakter grupy, pojawiły się inne określenia jego muzyki, ale... tak naprawdę to ciągle ten sam obszar poszukiwań, to ciągle ten sam dobrze znany post rock, ewentualnie shoegaze. Postawmy sprawę od początku jasno i wyraźnie: CSU w swojej nowej konfiguracji nie odkrywa żadnych nowych lądów. Confabulations nie jest płytą przełomową, nowatorską czy awangardową. Jest dobrze przemyślanym, zręcznie przygotowanym konglomeratem cudzych pomysłów. Mając tę świadomość możemy bez fałszywych złudzeń co do rzekomej genialności, ale też bez niepotrzebnych uprzedzeń podejść do tego solidnego – a momentami wręcz budującego – materiału.

Płyta liczy tylko dziewięć utworów, więc mogę każdemu z nich poświęcić kilka słów bez obawy, że odpłyniecie podczas tej wyliczanki. Rzecz zaczyna się kapitalnie. Powiem nawet dość rozrzutnie: to najlepsze otwarcie polskiej płyty w tym roku. Honey Flavored jest jak Hitchcockowskie trzęsienie ziemi. To kawał czystego surowego mięsa oderwanego od kości. Potężny bas i perkusja tworzą hipnotyzującą bazę, na której piętrzą się gęste – z każdą chwilą coraz gęstsze – struktury kakofonicznych gitar. Do tego głos Pawła Plotta, który choć w innych piosenkach bywa irytujący, tu brzmi znakomicie. Odpowiednio paranoicznie i krzykliwie. Kompozycja oparta jest właściwie na jednym powtarzanym w pętli motywie, a mimo to przez te ponad sześć i pół minuty nie mam wrażenia ani jednej zmarnowanej chwili. Właśnie tak powinny się zaczynać wszystkie płyty!

Kolejne utwory umiejętnie podsycają wywołane openerem emocje, jednocześnie nieco tonując rozgorączkowanie. Meadow płynie na syntetycznym bicie i dalekich, nierealnych wokalizach. Z każdym przesłuchaniem odkrywam urodę prostego tematu gitary, który w końcówce napełnia prawdziwym wzruszeniem. Jest dobrze, jest pięknie. Xna zaczyna się w stylu charakterystycznym dla wielu zespołów shoegaze’owych. Wyłaniający się z ciszy, narastający szum gitar przechodzi w ścianę przesterowanego dźwięku. Serce koi miękkie, głębokie wejście basu. Zniewala czystość i delikatność klawisza oraz późniejsze pasaże gitar. Dobrze spisuje się tu również wokalista. Jego maniera jeszcze nie przeszkadza, a kiedy śpiewa fragment My arms or a rope/ Arms or a rope around her neck/ Stay here, I say, Stay hare czuję ciarki na plecach. The Moth brzmi zupełnie jakby pochodził z sesji do Ágætis byrjun Sigur Ros. Kompozycja rozwija się bardzo powoli, by w kulminacji odfrunąć w kosmos za sprawą świdrujących gitar. W Mr. Ambulance nie mogę oprzeć się wrażeniu, że słucham Steve’a Baysa z Hot Hot Heat na gościnnych występach. Nie wiem czy to miał być komplement, czy zarzut. W każdym razie piosenka nie porywa, brakuje jej pomysłu na przełamanie monotonii. I gdyby nie to fajne Runnin’, runnin’, runnin, I’ll go runnin’ byłoby po prostu nudno. Footsteps to na pewno najbardziej wyróżniający się utwór. Taneczny rytm i desperacki klimat – to taki przebój „inaczej”, który jednak nie zaskoczy fanów osłuchanych z Editorsami. Red to z kolei czysty Mogwai. Od samego początku wiadomo, co się wydarzy, wiadomo, że będzie bajkowy wyciszony środek i ściana hałasu w finale. Miło, ale wtórnie. Small Bodies – Big Impact zaciekawia. Zaczyna się zawadiackim akordem i takimż wokalem. Już mam wrażenie, że za chwilę wejdzie perka i zacznie się szybka rokendrolowa jazda, ale nie – wszystko nagle ucicha i przez kolejne dwie minuty gdzieś w tle płynie łagodny gitarowy ambient. Fajny pomysł.

Zawodzi natomiast końcówka. Zamiast wielkiego wybuchu, zapowiadanego przecież przez Honey Flavored, rozbrzmiewa przeciętny Performance Review, który jest właściwie powtórką z patetycznych kompozycji ...Trail Of Dead, tylko pozbawioną efektownej kulminacji. Szkocki motyw gitary nie wystarczy. Ale chwileczkę, to jeszcze nie wszystko. Jeszcze kilka minut ciszy i coś ukrytego po niej. Niestety, nie ma tam żadnej niespodziewanej perełki, na którą warto czekać. Ot zwykła zabawa odtwarzanym od tyłu kawałkiem ostatniego utworu.

Warto wspomnieć o oprawie plastycznej albumu. Wykorzystano w niej obrazy Małgorzaty Skrzetuskiej i choć nie bardzo łapię związek portretu z okładki z zawartością muzyczną, to wraz z rozkładanym „plakatem” dołączonym do pudełka wygląda to wszystko bardzo efektownie.

Podsumowując: do połowy Confabulations to płyta świetna, choć nie zaskakująca niczym nowym. Pod koniec robi się nudnawo, jakby chłopakom zabrakło pomysłów i siły, by sprostać rosnącym z minuty na minutę oczekiwaniom. Wszystko brzmi świetnie, soczyście i mocno, bez zarzutu. Nie jest dziejowo, ale na pewno warto mieć.[m]

Xna:



Strona zespołu:
http://www.myspace.com/californiastoriesuncovered

25 października 2009

AXMusique: AXMusique EP (Brennnessel, 2009)

Dobra passa polskiego electro trwa za sprawą netlabelu Brennnessel. Po znakomitych małych płytach Kamp! i roztańczonym longpleju Michella Phunka, katalog artystów powiększa się o duet AXMusique. Niech was nie zwiedzie drętwa nazwa – panowie z Łodzi dostarczają piekielnie energetycznej, porywającej dawki tanecznych bitów, okraszonych niezłymi wokalami.

AXMusique to twórcy świadomi i bezkompromisowi. Wiedzą, co chcą osiągnąć: trans, hipnoza, ekstaza niekończącego się tańca. Ich kompozycje są długie, z wyjątkiem jednej zbliżają się, a nawet przekraczają długość siedmiu minut. Od początku do końca trzymają w uścisku zdecydowanego rytmu, targanego buczącymi basami i drażniącymi motywami syntezatorów. Do tego należy dodać melodyjne linie wokalne i... trudno się oderwać. Za uszy szarpie już otwierający EP-kę STS, choć wcale nie jest to najlepszy numer w zestawie. Jeszcze mocniej kopie Lane, rozpoczynający się od irytującego „popsutego” bitu, który po chwili nabiera mocarnej głębi i zanurza się w pierwotnym rytmie. Dużo w tej kompozycji brudu, cybernetycznego punka, który jednak trzymany w ryzach nie pozwala słuchaczowi pogrążyć się w chaosie. Zaskakuje łagodnie poprowadzony refren, miękki, żartobliwie mrugający z ejtisowego danceflooru. Mój ulubiony kawałek znajduje się na pozycji trzeciej. Tore Nade przynosi naprawdę kapitalne melodie niesione srogim i oszczędnym bitem. Rewelacyjne wokale sprawiają, że trudno się od tego utworu uwolnić. Na zakończenie Faith – mocny dyskotekowy rytm i sporo breakbeatowych ekscesów (rewelacyjne przejście w okolicy 2,30!).

"Czwórka" AXMusique to kilkadziesiąt minut tanecznej zabawy bez obciachu. Za jedyną wadę można uznać pewną monotonię – refreny często umieszczono na tej samej bazie co zwrotki, przez co całość nieco się zlewa. Ale kiedy już puścisz się w tan, takie niuanse przestają mieć znaczenie. Liczy się tylko rytm i odurzająca melodia. Polecam.[m]

PS. EP-ka jak zwykle do pobrania ze strony wydawcy.

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/axmusique

22 października 2009

[Felieton] Trójka żebrze nieprofesjonalnie. Wapno kontra pokolenie nic

Ostatnio dwie sprawy zaprzątają mi myśli, te związane z szeroko pojętą muzyką vel kulturą. Pierwsza z nich szczególnie drażniąca.

Trójko, kocham cię jak Irlandię…

…ale nie dam ci pieniędzy, tak jak nie daję pieniędzy żebrakowi na ulicy. Bo wiadomo, co z nimi zrobi. Przepije z kolegami. Na pewno nie pomogą mu zejść z ulicy, to fakt udowodniony przez mądrzejszych ode mnie. O co chodzi? O akcję „Trójkowy znak jakości”, w ramach której dziennikarze Trójki, wspierani przez znane postacie polskiej kultury zachęcają do wspierania finansowo ukochanego radia. Ale zaraz, finansowo? Jak oni to mówią?

„Zapraszam na stronę www.przyjacieletrojki.org.pl, gdzie znajduje się numer konta”.

O co tu kurde chodzi? „Znajduje się numer konta”. No i? Znaczy jako inteligentny słuchacz Trójki mam się domyślić, że skoro jest numer konta, to wiecie, no, eeee, sugerujemy, że możecie z tego numeru skorzystać i coś tam nam wysłać, jakieś 5 zł albo 10, co łaska, emm, troszkę jesteśmy zażenowani, ale wiecie, no, to tak niezręcznie prosić o kasę, ale wiecie co robić, nie? Drodzy dziennikarze Trójki, kto wam wyciął jaja? Nie macie odwagi powiedzieć wprost: prosimy o pieniądze? Wesprzyjcie nas finansowo? Przez gardło nie chce przejść? Żebranie to nie jest robota dla każdego.


To nie jedyny powód, dlaczego nie wesprę Trójki finansowo. Drugi to taki, że ta akcja nie ma żadnego sensu. Raz, że radio dostało pozwolenie na zbiórkę publiczną tylko przez określony czas – do 10 grudnia 2009. Załóżmy, że uzbierają kilkaset tysięcy, może nawet milion. I co? Wydadzą te pieniądze na ileś-tam audycji. Pieniądze wkrótce znikną, akcja się zakończy. Czy to coś zmieni? Nawet gdyby Trójka uzyskała zgodę na zbiórkę permanentną, to chyba nie liczy na to, że milion ludzi będzie co miesiąc wpłacać na konto stowarzyszenia po 10 zł. Od tego jest przecież abonament, który nie został zlikwidowany.

Głupio się czuję słuchając tych spotów w Trójce. Że niby jestem taki nieczuły. Bo trzeba wspierać upadającą polską kulturę. To takie… żałosne. Żałosne skomlenie o pieniądze zakamuflowane przez godną postawę dżentelmenów, którzy o pieniądzach nie rozmawiają. Naprawdę nie ma innego sposobu na utrzymanie radia przy życiu? A może trzeba po prostu przystosować firmę do nowych warunków ekonomicznych? Kultura już od dawna rządzi się prawami rynku. Łudzenie się, że można utrzymywać radio dzięki datkom słuchaczy to mrzonka.

Wapno nie rozumie, że czasy się zmieniły

Kolejna sprawa, która działa mi już na nerwy. Agorowska prasa prowadzi obecnie zmasowaną kampanię mającą na celu „zrobić coś” z piractwem internetowym. Trwają debaty, rysowanie vlepek, przerzucanie się argumentami, no i oczywiście możemy się zapoznać z opinią najbardziej zainteresowanych, czyli artystów.

Opinię Kazika S. już wszyscy znamy. Mój ulubiony zapychacz mózgowy, czyli Metro, przepytał też innych twórców. Z ich wypowiedzi klaruje się wyraźny podział na wapno vel beton i młode pokolenie vel generację nic. Wapno, czyli Kazimierz, Muniek, Owsiak stoi murem za restrykcjami wobec piratów. Otwarcie nazywają ich złodziejami, a ssanie z sieci porównują do wyrywania torebek staruszkom lub rozbijania szyb w samochodach w celu zawłaszczenia mienia. Ci panowie mentalnie nie wygrzebali się jeszcze z kultu płyty kompaktowej i nie zamierzają zrozumieć tego, co dzieje się w kulturze i jej dystrybucji w obecnych czasach. Żaden argument do nich nie przemówi, to walenie głową w ścianę – po prostu poglądowy beton.

Dr. Satan. Ten zły.

Po drugiej stronie są młodsi twórcy, którzy dzięki Internetowi i funkcji download zyskali uznanie, a nawet uwielbienie. Tak się składa, że są to zwykle artyści niezależni, o których często piszemy na blogu. Ciekawy zbieg okoliczności, prawda? Oni nie są już tak jednostronni, jak pokolenie martyrologii ’80. Nie zgadzają się oczywiście na pozbawianie ich zysków poprzez całkowitą wolność ściągania. Ale tacy artyści jak Dick4Dick, Gaba Kulka czy nawet Behemoth (ave sejten!) rozumieją, że Internet to dla nich raczej szansa, niż zagrożenie. Pozwalają zapoznać się ze swoją twórczością, czasem dają coś za darmo. Nie boją się panicznie, że zostaną okradzeni. Nie chcą wsadzać młodych ludzi do paki za ściągnięcie płyty, bo wiedzą, że w przyszłości te młodziaki będą zarabiać pieniądze i wydadzą je na CD, na DVD, na koncert. Rozumieją też, że płyta w postaci plastikowego krążka powoli zaczyna pełnić rolę tylko i wyłącznie fetyszu, a młodzi coraz wyraźniej manifestują, że mają głęboko w dupie piękne pudełeczka i książeczki na kredowym papierze – chcą piosenek i chcą z nimi robić co im się podoba.

Morał? Dyskusja będzie trwać i trwać. Bonzowie z wytwórni i „wielcy” artyści będą lobbować za wzmocnieniem restrykcji wobec piratów. Ministrowie pewnie ich posłuchają, bo to przecież pokolenie wychowane na Kulcie i T.Love. Oni nie czytają blogów i nie podejrzewają nawet, że WIĘKSZOŚĆ ludzi chce płacić za muzykę w Internecie. Zerknijcie tylko na wyniki trwającej właśnie ankiety. Kiedy ją podsumujemy, grupy decydujące o kształtowaniu rynku muzycznego będą miały gotowe rozwiązanie podane na tacy. Czy z niego skorzystają? Kto pierwszy to zrobi, ten przetrwa. A reszta do piachu. Bez żalu. [m]

21 października 2009

Obserwator: The Malkontents

To ponarzekajmy. Indie-rock, new garage revival, dance punk pokryły się kilkoma metrami ziemi grzecznie spoczywając w dębowej trumnie. The Strokes, The Libertines oraz Franz Ferdinand powiedzieli wszystko w tym temacie. Poza nielicznymi wyjątkami wyrastające niczym grzyby po deszczu zespoliki to tylko zgraja marnych epigonów próbujących płynąć na fali mody. Liczą się trampki, grzywki i ciuchy z H&M. Miałkie kompozycje, wielkie ego, medialna arogancja muzyków przekładają się na wtórność kompozycji. Prawdziwą wiochą zalatuje nazwa grupy zaczynająca się od The i kończąca na -s. Ze świecą szukać oryginalności i świeżości. W gówniarzach nie ma emocji, jedynie pozerka. Trzeba być ślepym, by nie zauważyć, że pod koniec 2009 roku słucha się czegoś innego i obecne trendy wręcz wyśmiewają gitarową rockerkę.

A ja na przekór kolejny raz dam wyraz swemu skorodowanemu gustowi i napiszę parę ciepłych słów o młodym zespole wyklutym gdzieś na niewidzialnej linii łączącej Gliwice z Będzinem. The Malkontents to klasyczny przykład „nowej rockowej rewolucji” o wyraźnych brytyjskich korzeniach. Gdyż co odkrywczego można powiedzieć o muzyce Malkontentów? Granie leży niedaleko półki z napisem Oasis, wokalista przyzwoicie sobie radzi z brytyjskim angielskim, tworzy rajcujące linie melodyczne, gdy sytuacja tego wymaga - rozedrze się jak należy. Pozostali muzycy również dobrze wiedzą, że ich twórczość ma przede wszystkim bawić - stąd bardzo duży ładunek przebojowych chwytów zachęcających do parkietowych szaleństw.

Jeśli wziąć pod lupę poszczególne kawałki, sprawa wygląda jeszcze lepiej. Let The Rock Play zaczyna od pełnego werwy riffu, by w gładki sposób przejść do śpiewnej zwrotki w towarzystwie sfuzzowanej gitary. Refren aż prosi się o kontakt z publicznością na koncercie. Wyobraźmy sobie jak cała sala krzyczy Let! The! Rock! Play! Na Words Of Goodbye pocisk przebojowości jest jeszcze większy. Gdyby kawałek miał należytą promocję, nieźle namieszałby w studenckich rozgłośniach radiowych. Time Fuse SuperXiu mógłby poczuć się realnie zagrożony. Całkiem przyjemnie sobie radzi również My Faith Is Slowly Fading. Gównie dzięki drugiej części, gdzie wokalista Cezary Nowak przejmująco śpiewa Don’t you loose my love. Jedynie Bracing Song nie przypadł mi do gustu. Jak dla mnie to takie pitu-pitu jakich wiele, typowy zapychacz. Na muzzo.pl można jeszcze usłyszeć cover Teardrop Massive Attack. Jako żart spisuje się doskonale, jednak stylem odstaje od autorskich kompozycji.

I co z tego, że taki indie-rock najlepsze lata ma za sobą? Dobre piosenki w połączeniu z charyzmą muzyków zawsze mogą liczyć na podatny grunt. A The Malkontents smęcenie mają tylko w nazwie. Póki co - serwują nam lekkostrawną energetyczno-muzyczną witaminę C. [avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/themalkontents

20 października 2009

Łąki Łan i Sensorry na wspólnym hardkorowym koncercie w Fabryce Drutu, GL, U.Silesia

Obserwator: Tin Pan Alley

Tin Pan Alley to młody polski zespół, w którego skład wchodzą Mateusz Jagielski; Robert Majewski, oraz ukrywający się za pseudonimami Twix i TMWWTH. Pochodzą z Torunia i Bydgoszczy, a swoją muzykę określają jako powerpop. Co to oznacza? To, że możemy spodziewać się głośnego, gitarowego grania, dość poszarpanego i nieoszlifowanego, choć z wyraźnie zaznaczoną linią melodyczną.

Do odsłuchania dostajemy trzy utwory. Pierwszy z nich, Mangrove Tunnel, to energetyczny, mocny kawałek, z ciekawie zaznaczonym refrenem. Można przyczepić się do wokalu, który jest dość mało charakterystyczny i zblazowany, na dodatek teksty śpiewane są w języku angielskim (a wszyscy wiemy, jak to jest z tym akcentem). Jednak warstwa instrumentalna – bardzo na plus. Zdecydowanie wyróżnia się utwór The City & Man, który osobiście przypomina mi wczesne dokonania grupy Muchy. Gdy zdołamy przebić się przez ścianę dźwięku, usłyszymy dość przyjemną melodię, z lekkim elektronicznym zacięciem. Co ciekawe, w środku utworu następuje przejście w spokojniejsze rejony, które po chwili ponownie zaczynają nabierać szybszego tempa. To dopiero nazywa się rozbudowane brzmienie. Na uspokojenie zostaje nam To The Following. Ballada, która sprawia wrażenie już mniej chaotycznej i mniej improwizowanej. Nawet wokalista wydaje się tu bardziej zaangażowany w to, co śpiewa. Jak słychać, panowie radzą sobie całkiem nieźle i ze spokojniejszymi dźwiękami.

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że już coś takiego gdzieś się słyszało. Może to Muchy, może The Car Is On Fire albo inny zespół z rodzimego podwórka. Słychać, że w grupie tkwi całkiem spory potencjał – jeszcze nieoszlifowany. Jest to muzyka z pazurem, lecz w tym chaosie najróżniejszych dźwięków trudno nam dobić się do sedna sprawy. Z drugiej strony, gdyby zespół zdecydował się oczyścić brzmienie, mogłoby się okazać, że to już nie to samo. A tego zdecydowanie byśmy nie chcieli. [spacecowboy]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/tpa

19 października 2009

Time To Express - trasa już trwa

Czy wiecie, że... Homosapiens się reaktywowali?!!

Co za szok! Absolutnie kultowa kapela z Guzikiem w roli lidera nie tylko postanowiła wznowić koncerty, ale jest w trakcie nagrywania nowej płyty! Tak oto spełnia się moje wielkie marzenie - powrót do czynnego muzykowania pana Guzika. Obok powrotu Happy Pills może to być największe wydarzenie tego roku. Alleluja!

A teraz okaże się, że jestem kompletnym osłem, bo wczoraj Homosapiens grali koncert... tuż obok mnie, w Katowicach. A ja dowiaduję się o tym dopiero dziś, w poniedziałek rano. No szlag by to.

Dla czytelników bardziej czujnych jeszcze nic straconego, zespół zagra w październiku jeszcze trzy koncerty. A mianowicie:

  • 22 paź 2009 Pod Minogą Poznań
  • 23 paź 2009 Bałagan Artystyczny Tuczno
  • 24 paź 2009 Klub Żak Gdansk

Gdyby ktoś z Was trafił na jeden z tych gigów, proszę uprzejmie o wrażenia :)

Obecny skład Homosapiens: Grzegorz "Guzik" Guziński, Patryk Stawiński (Loco Star), Marcin Majkowski (Silver Rocket), Arkadiusz Kraśniewski (Tymon & Transistors), Marcin Bildziukiewicz. [m]

18 października 2009

M. Alenowicz & His Imaginary Companions: Caddy And Other Girls EP (wyd. własne, 2009)

Pewien znajomy kilka dobrych lat temu urządzał wieczorki z muzyką Dead Can Dance. Ludzie przychodzili do knajpy, słuchali sączących się leniwie dźwięków, rozmawiali przy piwie snując swoje opowieści. Udało się zorganizować pięć zlotów. Na przeszkodzie stanęła proza życia: szkoła, praca, dom, rodzina. Gość przez lata dusił w sobie potrzebę reaktywacji takich zdarzeń. W końcu dopiął swego. Tydzień temu odbyło się Spotkanie VI. Jak wyszło? Nie wiem, nie byłem :) W każdym razie zawsze zapominałem zadać mu podstawowe pytanie. Skoro Dead Can Dance ma w Polsce status wręcz kultowy, dlaczego do szerszej świadomości nie przebiła się żadna polska grupa grająca w podobnych klimatach? Obawa przed profanacją? Zbyt wysokie progi? Czy po prostu fani DCD potrafią darzyć zespół tak gorejącą miłością, że na inne kapele już zwyczajnie jej nie wystarcza?

Po co ten wstęp? Natknąłem się niedawno na tajemniczą nazwę. Myspace podaje tylko, że to artysta z Pomorza. Zaintrygowany klimatyczną retro-okładką wrzuciłem rzecz do odtwarzacza (jest za free na laście)... i utonąłem. EP-ka jest tak mocno nasiąknięta klimatem Tańczącej Śmierci, że zupełnie nie rozumiem, czemu nie jest hajpowana przez muzyczną prasę i blogi, a fora dyskusyjne nie pękają od głosów zachwytu. Co z wami, fani Australijczyków?

Zgodnie z nazwą obowiązki wokalne w zespole należą do mężczyzny. Tak więc mamy do czynienia bardziej z Brendanem Perry niż z Lisą Gerrard. Panu Alenowiczowi w zgrabny sposób udaje się uzyskać klimat rodem z Siódmej Pieczęci Bergmana. Śpiewa dojrzałym, pełnym cierpienia, przeszywającym głosem. W Martha (The Moving Mannequins) wręcz zawodzi niczym stary szaman.

Muzyka Alenowicza pozbawiona jest barokowej oprawy charakteryzującej Dead Can Dance. Rozpoczynający wydawnictwo Vehicles I dowodzi, że artysta świetnie czuje się w nowoczesnym post-rocku. Powolne, wybijane raz na dziesięć sekund akordy doskonale współgrają z melorecytacją i zgrzytami w tle. Podobnie jest w Candice. Marszowy rytm, wybijający kolejne kroki nadchodzącej Śmierci, otoczony jest przez nowoczesne ściany dźwięku i nisko nastrojoną gitarę. Wrócę jeszcze raz do Marthy - najlepszej kompozycji na krążku. Tu w popisowy sposób dochodzi do zderzenia starego świata z nowym. Alenowicz śpiewa jakby to był jego ostatni song w życiu, oldskulowe organy wywołują ciarki - a złowieszczego klimatu dodają pozornie bezładne akordy gitary elektrycznej i akustycznej. Brzmi to jak cięcie żyletką. Fortepianowa etiuda w Gilbercie nadaje się do oprawy czarno-białego filmu. Smutnego filmu. A spinająca całość klamrą druga część Vehicles urzeka dźwiękiem metronomu.

Caddy And Other Girls to typowe listopadowe wydawnictwo. Utrzymane w klimacie ślicznej okładki. Wyraża tęsknotę za czymś, co umarło, przeminęło. Pełne duchów. Budzi grozę, ale jednocześnie fascynuje wrodzonym pięknem. Naprawdę nie wiem, dlaczego wciąż jest cicho o tym wydawnictwie.[avatar]

Strona artysty:
http://www.myspace.com/alenowicz

17 października 2009

BiFF: Ano (Galapagos Music, 2009)

Długo kazali na siebie czekać - odkrycie ubiegłorocznych Debiutów na Festiwalu w Opolu, czyli zespół BiFF. Moment na wydanie płyty wybrali sobie iście przedni – temperatura powietrza zaczyna stabilizować się przy wskaźniku równym zero, a my na przekór temu dostajemy bardzo energetyczny zestaw utworów. Narzędzie idealne na przezwyciężenie jesiennej chandry.

Pod nazwą BiFF ukrywają się Ania Brachaczek i Lesław Golis (bardziej znany jako Hrabia Fochmann), czyli ludzie związani z dobrze wszystkim znanym Pogodno. Ale żeby nie było tak łatwo, do tej mieszanki dołożono „najlepszą sekcję rytmiczną w kraju” w osobach Michała Pfeiffa (Pogodno) i Jarka Kozłowskiego (ex-Pogodno, aktualnie Mitch & Mitch),

Zatruj jak Ślązaka jodem/ Gdy z Chorzowa samochodem/ Jedzie latem do Darłowa. Nie wyobrażam sobie, że w tamtym roku istniała osoba, która nie nuciłaby tego chwytliwego refrenu. Ślązak okazał się dla zespołu idealnym debiutem – choć Opola nie wygrali, na tle jednobarwnych występów wypadli świetnie i podbili stacje radiowe. A wokalistka swoją sukienką, w której wyglądała niczym różowa beza, zapadła w pamięć nie gorzej, niż sam tekst piosenki. Na szczęście dla płyty, materiał nie zaczyna się tym znanym nam już utworem. Pierwsze dźwięki, jakie słyszymy, to, hmm… banjo? Tak wita nas Pies 2 (przekorni są – rozpoczynać od drugiej części piosenki, to trzeba mieć tupet), a wraz z nim uroczy głos Ani. W tym momencie ważna uwaga – teksty! Absurdalnie zabawne, pełne humoru i ironicznego dystansu, pozostawiające słuchaczowi dowolność interpretacji. Językowe połamańce, które cieszą same w sobie. A ja chce z tego jedno mieć/ Tak na ten przykład może być i pies/ Tak niech nam razem będzie bardzo źle/ I nie zamienię się. Nie warto pytać o ich sens i logikę, bo gdy zaczyna śpiewać Ania, okazuje się, że nie są to ważne rzeczy. Moim osobistym faworytem pod tym względem jest utwór Kokoszone. Pachną kokoszone zboża/ I pachną wypalane trawy/ I cieśnieją brzegi jeziora/ A mnie od tego boli głowa. Do tego dodajmy wpadającą w ucho melodię i ja jestem jak najbardziej na tak. Oczywiście na płycie pojawiły się i te od dawna znane utwory, jak Jesienne drzewa czy Moja dziewczyno (który swoją drogą jest świetny w wersji koncertowej). Ciekawostką natomiast jest fakt umieszczenia na Ano piosenek w języku angielskim. Zrobiło się międzynarodowo.

Ta muzyka nie jest wielkim, nadmuchanym balonem, który zawierałby w sobie jakieś górnolotne przesłanie o zbawieniu świata czy pomocy dzieciom w Afryce. Chodzi w niej o dobrą zabawę, grę słowem i świetnymi dźwiękami. Trudno jest usiedzieć w miejscu, gdy słyszy się którykolwiek z umieszczonych na Ano utworów. Wprawiają człowieka w dobry nastrój, bawiąc się z nim, mrugając do niego okiem. Do tego są niezwykle żywiołowe. Bez problemu wyczuwamy dystans zespołu do tego, co robi. A robi świetny pop, choć może okazać się, że dla niektórych jest on zbyt przerysowany i kiczowaty. Czy jednak kicz używany świadomie może być wadą? Zostawmy to pytanie otwarte. Jedno jest pewne – Ano to doskonała zabawa. I jeśli tylko czujecie, ze jesienna pogoda daje się Wam we znaki, to prawdopodobnie znaleźliście właśnie na nią doskonałe lekarstwo. [spacecowboy]

Monday:







Strona zespołu:
http://www.myspace.com/brachaczekifochmann

16 października 2009

All together now: Pogodno, L.Stadt i Sorry Boys na wspólnej trasie


  • 23.10 Warszawa Centralny Basen Artystyczny
  • 30.10 Katowice Cogitatur
  • 31.10 Częstochowa Klub Zero
  • 10.11 Kraków Lizard King
  • 11.11 Rzeszów Klub pod Palmą
  • 12.11 Kielce Mundo Cafe
  • 13.11 Lublin Graffiti
  • 26.11 Zielona Góra Kawon
  • 27.11 Wrocław ODA Firlej
  • 28.11 Tychy Kloster Pub
  • 03.12 Łódź Łódź Kaliska - tylko L.Stadt
  • 04.12 Poznań Blue Note
  • 05.12 Tczew Tromba - tylko L.Stadt
  • 06.12 Sopot Versalka - tylko L.Stadt
  • 10.12 Toruń OdNowa
  • 11.12 Białystok Klub Fama
  • 12.12 Olsztyn CEIK

15 października 2009

Square Extension: Extend, Expand EP (wyd. własne, 2009)

Square Extension to duet z Warszawy działający od 2006 roku. Extend, Expand przynosi prawie dwadzieścia minut mrocznego electroclashowego grania podbitego industrialem. Na laście ktoś ładnie określił ten styl dark-disco. Warszawiacy zapraszają do tańca; kompozycje to gęsty rytm zmieszany z dźwiękami zrodzonymi w 8-bitowym komputerze. Jednak nie polecam tych kawałków na normalną imprezę. Duet proponuje maniakalną odmianę electro, dla tańczących inaczej, dość wymagającą. Słychać, że chłopaki wygenerowany jednostajny rytm traktują jako punkt wyjścia do zbadania swych możliwości aranżacyjnych. Dlatego w utworach na drugim planie pojawia się konsolowe szaleństwo. Coś się dzieje, loopy wciąż przemijają i ustępują kolejnym paranoidalnym wstawkom.

Dużą rolę w twórczości Square Extension odgrywa wokal. Wokalista Gish dobrze czuje się w gotyckich klimatach. Posiada niską barwę głosu, co przekłada się na uwodząco-złowieszczy klimat. Wychodzi z tego interesujący miks balansujący na granicy szeptu, growlingu i opętania. Dobrym przykładem jest More Motion. Gish wręcz wypluwa kolejne słowa, by w refrenie rolę śpiewaka przejął metaliczny dźwięk robota. Fajnie brzmi endAnger. Podoba mi się proste zestawienie diabolicznej zwrotki i przebojowego zaśpiewu I don't wanna grow up.

EP-ka jest przykładem rosnącego w siłę polskiego electropunka. Brzmi brudno, szorstko i dekadencko. Mimo niespecjalnie wesołych opowiadanych historii, z głośników sączy się seks. Jest tylko jeden problem - koledzy z Red Emprez robią to o wiele lepiej. W każdym aspekcie. W dodatku ich garniturki są bardziej „psycho”. Chłopaki ze Square Extension muszą znaleźć sposób na siebie. Wściekłość to nie wszystko. Brakuje tej iskry, którą mają w sobie wszyscy niepokorni…[avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/livingunderinfluence

14 października 2009

So I Scream: 6Shooter EP (wyd. własne, 2009)

Niedawno przeprowadziłem mały eksperyment – postanowiłem przesłuchać najnowsze płyty moich idoli z czasów liceum: Megadeth i Paradise Lost. I wiecie co? Tego się nie da słuchać. Stary metal zardzewiał i nadaje się tylko na szrot. No tak, ale dlaczego o tym piszę? A dlatego, że od czasu do czasu pojawiają się zespoły, które próbują odświeżyć nieco formułę tego mocno skostniałego gatunku. Zespoły, które balansują na krawędzi, które podbierają pomysły z zupełnie innych nurtów i adaptują je do swoich potrzeb. Takim zespołem jest warszawski So I Scream. I tak oto od paru tygodni zaciekle słucham metalowej kapeli. I absolutnie nie sprawia mi to przykrości.

Największym atutem So I Scream jest niewątpliwie wokalista Tomasz Mielnik. Nie musicie się obawiać wprawiających w zakłopotanie falsetów; Farinelli dawno zgnił w grobie. Wokal bywa podniosły, gardłowy, bez trudu obniża się do niemal growlingu – nigdy jednak nie przekracza granicy dobrego smaku. Posłuchajcie tego faceta bez uprzedzeń, naprawdę rasowy rockowy głos.

Panowie nasłuchali się starego dobrego thrash metalu; Anthrax, Flotsam And Jetsam, wczesny Megadeth – to nazwy, które przychodzą mi na myśl. Niby młócące riffy trącą dziś myszką, ale tu pojawiają się w oprawie całkiem nowoczesnych i przemyślanych kompozycji. Zaskakuje swoboda, z jaką muzycy przechodzą od nasączonych garażowym brudem zwrotek do siekących metalowym ostrzem refrenów. Jest tu miejsce na klasyczne solówki, zmiany tempa, a nawet nieco patetyczne klawisze. A już to wyciszenie Dispiriting Times (Glimpse Of Hope) nosi znamiona klasyki. Albo przynajmniej mrugnięcia okiem w stronę klasyki. EP-ka składa się z sześciu nagrań, z czego pięć to solidne wymiatacze. Począwszy od Fellow De Se, napędzanego brutalnym riffem, przez podbite elektroniką Name It, podrywający na równe nogi motorycznym basem Dispiriting Times, po klimatyczne Bogus (ach te refreny!) i Michael Madsen (fantastycznie wykorzystane klawisze) – dzieje się na płycie sporo dobrego. Okazji do wytrzepania fryzury jest naprawdę sporo. Ale wśród tych „shooterów” znajduje się jeden nietypowy. Non Bis In Idem? to niesamowita akustyczna ballada, która wywołuje autentyczne ciary na plecach. Kto by się spodziewał, że lap steel guitar zabrzmi tak złowieszczo i tęsknie na tej agresywnej i głośnej płycie? Dowód na to, że członkowie zespołu mają otwarte głowy i uszy nasłuchujące dźwięków z różnych kierunków.

Aby dopełnić obraz tego małego dziełka, należy wspomnieć o tematyce utworów. Zainspirowały je filmy gangsterskie w rodzaju Chłopców z ferajny, Donnie Brasco, czy Rodziny Soprano. Spójrzcie tylko na okładkę. Takich „filmowych” fotosów jest więcej – zespół konsekwentnie zadbał również o oprawę wizualną swojej muzyki. I jeszcze jeden istotny fakt: płytka jest do pobrania za darmo ze strony zespołu i to w dowolnie wybranym przez siebie bitrejcie, a także w formatach bezstratnych (jest FLAC i Apple Loseless, audiofile będą zachwyceni). Full profeska.

Podsumowując: that was really exciting. [m]

Strona zespołu:
http://www.soiscream.pl/

13 października 2009

Kamp! - mobilna elektrownia w trasie


  • 16.10. Jazzga, Żak Festival, Łódź [Brennnessel Nacht + AXMusique]
  • 17.10. Łódź Kaliska, Łódź Design 2009
  • 23.10. SQ, Poznań [urodziny klubu]
  • 13.11. Firlej, Wrocław [Brennnessel Nacht + Michell Phunk]
  • 14.11. Hydrozagadka, Warszawa
  • 24.11. Roxy, Praga [Praha znaczy - dop. m]
  • 25.11. Andel Cafe, Pilzno
  • 26.11. Fleda, Brno
  • 27.11. A4, Bratysława
  • 05.12. TabuBar, Bydgoszcz
  • 11.12. Cafe Mięsna, Poznań [Brennnessel Nacht]

12 października 2009

Irena: Wczesna jesień EP (wyd. własne, 2009)

Mamy już Iwonę czas na Irenę :) Tak naprawdę Irena nie jest całkiem nowym zespołem. Utworzyli go członkowie formacji C4, którą mieliście okazję poznać w Obserwatorze w 2007 roku i posłuchać na pierwszej części kompilacji We Are From Poland. Chłopcy postanowili zmienić nazwę, gdyż byli myleni z innym zespołem działającym w kraju pod takim samym szyldem. Dziś powracają z pierwszą w pełni profesjonalną EP-ką.

Zaczyna się od Nie mówię głośno. To chwytliwy, przebojowy numer utrzymany w rytmie lekko tanecznym, eksponowanym zwłaszcza w drugiej połowie. Drażni nieco otwierający piosenkę motyw natrętnie kojarzący się z Bi automat Kobiet. Ale nie sposób odmówić nagraniu uroku – raczej rzadko puszczam się w tan, a jednak nie mogłem się powstrzymać, kiedy poleciało na dużych głośnikach. Pod numerem drugim występuje znany już utwór Dystans. Znany, ponieważ jest to właśnie ten kawałek, który zagościł na WAFP Vol. 1 jeszcze sygnowany przez C4. Można się zżymać, że zespół po raz kolejny eksploatuje starą kompozycję, zamiast zaprezentować jak najwięcej z nowego repertuaru. Ale powiedzmy sobie szczerze – to bardzo dobry numer, idealny wręcz do promowania nowej grupy. Tu również zastosowano zabieg lekkiego „utanecznienia”, poprawiono refreny w stosunku do pierwotnej wersji, a Tomek Pamrów radzi sobie ze śpiewaniem znacznie lepiej.

Na zakończenie tej krótkiej płytki mój faworyt – Co chcesz. Rzadko mi się zdarza taka faza na rokendrolowy numer zaśpiewany po polsku. Ostatnio miała miejsce bodajże przy okazji premiery Ego Gentlemana. I w tym przypadku jest to kompozycja banalnie prosta i w tym tkwi jej siła. Refren brzmi jak truizm: Dobrze wiesz/ Możesz robić co chcesz/ Możesz myśleć co chcesz/ I mówić też. Nie wygląda to może dobrze „w druku”, ale w połączeniu z zadziorną melodią nabiera charakteru manifestu wolności i niezależności. Ten refren elektryzuje jak najlepsze kawałki The Cribs czy The Von Bondies. A w finale chłopaki idą na całość ogłuszając prawdziwą ścianą rasowego hałasu, w której prym wiodą fantastyczne blachy.

Jest tu pozytywna energia, jest zapał i radość z grania, nie najgorsze, życiowe teksty. Do tego wszystko brzmi świeżo i soczyście (brawa za realizację bębnów!). Pozostaje tylko życzyć zespołowi wielu fanów i nagrania płyty. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/irenapl

10 października 2009

Muariolanza: Wszystko będzie inaczej (W Moich Oczach, 2009)

Trzecia płyta sosnowieckiej Muariolanzy to wydawnictwo znacznie bardziej przystępne od poprzedniej Po drugiej stronie Przemszy, która w dużym stopniu bazowała na improwizacjach – przez co mogła być trudna w odbiorze dla osób mało „ujazzowionych”. Wszystko będzie inaczej to dość znamienny tytuł. Rzeczywiście jest inaczej. Może nie wszystko – muzyka Muariolanzy ciągle opiera się na jazzowo-funkowym groovie, dużą rolę odgrywa tu trąbka, zdarzają się solowe popisy instrumentalistów. Najważniejsze jednak, że tej płyty się po prostu dobrze słucha! Piosenki są krótkie, konkretne i wpadają w ucho. Już nie trzeba się specjalnie przygotowywać do odsłuchu :)

Z tą przystępnością wiąże się też fakt, że Marcin Babko, lider formacji, wreszcie nauczył się śpiewać. No, przynajmniej się stara, zazwyczaj z dobrym skutkiem. Najlepszym przykładem będzie chyba Latający Czestmir, który jako żywo przypomina pogodne kompozycje Płynów. Muariolanza przoduje jednak w rytmicznych kawałkach, niesionych motoryczną pracą sekcji Walczak – Pierre, i hałasującymi partiami trąbki Dominika Mietły. Takie są Inter Orient, Falami, Na zakupach, Do Honolulu. Miłą odmianę stanowią utwory spokojniejsze, w których dużą rolę odgrywa gitara Mariusza Orzełowskiego. Wspomniany Latający Czestmir bazuje na reggae'owej pulsacji, Tak uśmiechaj się to niemal idealny temat do staromodnego filmu (fantastyczna trąbka i mocarne solo na perkusji), Leszek i Koniec voodoo zaskakują wyciszonym klimatem, pełnym jednak podskórnego niepokoju, potęgowanego przez intrygujące teksty.

Teksty są mocnym punktem płyty. Babko buduje w nich swój mały świat, pełen drobnych wydarzeń (np. wrzucania ludziom w supermarkecie niepotrzebnych im towarów) i symboli rozpoznawanych tylko przez najbliższych znajomych. Jak zwykle odwołuje się w nich do miejsc, z którymi wiąże się jego życie, choć nie jest to hołd na miarę poprzedniego albumu (pamiętna gra planszowa). Są plastyczne i oddziałują na wyobraźnię. Weźmy chociażby obrazek z życia pewnego Leszka. Otwiera woreczek/ Bierze proszek na paluszek/ Końcówkę wciera w dziąsło, mówi: polopiryna/ Otwiera telewizor, zanurza się w tapczanie/ Zamyka jedno oko, zasypiać zaczyna. Albo ten, jeden z moich ulubionych kawałków: Czekam aż skoczysz/ Jeśli nie ma innej drogi/ Schodów, windy/ Patrz mi w oczy/ Szybko zrób spadochron/ Nadmuchaj policzki/ Weź oddech aż do skroni/ Jeśli spadniesz jak kamień/ I tak cię złapię/ Ale pewnie odpadną mi dłonie.

Bardzo przyjemna płyta. W coraz smutniejsze jesienne dni pomaga na chwilę wrócić myślami do lata i wakacyjnej beztroski. [m]

Leszek:




Strona zespołu:
www.muariolanza.pl

9 października 2009

Let The Boy Decide: Like The Earth, Like The Sun, Like The Ocean In The Night (Locco/Gusstaff Records/ Borówa Music, 2009)

Ja wiedziałem, że tak będzie! I tym razem używam tego cytatu w zupełnie innym znaczeniu. Wiedziałem, że ta płyta będzie dobra, świetny Ghost On Your Road zwiastował nadejście prawdziwej muzycznej uczty. Drugi album reaktywowanej grupy Let The Boy Decide to poważny argument za przyjęciem tezy, że ziarno poszukującej natchnienia w muzycznej tradycji americany padło w Polsce na podatny grunt. Ta płyta powinna się spodobać sympatykom Iowa Super Soccer – szczególnie tym, którzy nie lubią zasypiać w trakcie słuchania.

Like The Earth, Like The Sun, Like The Ocean In The Night to płyta w porównaniu do Counting The Red Stars stonowana, znacznie spokojniejsza, cieplejsza i dojrzalsza. Nie bezpodstawnie padła nazwa ISS – to podobne klimaty, z tym, że nie ma tu miejsca na nudę, a album jako całość nie nuży. Muzycznie znajdziemy sporo odniesień do country i americany – chociażby za sprawą urokliwego brzmienia lap steel guitar. Jest też odwołanie do tradycji gitarowego grania sięgającego lat 70. – niektóre utwory można śmiało uznać za hołd złożony Neilowi Youngowi. Wreszcie pozostał nerwowy, utrzymujący w ciągłym napięciu puls typowy dla zespołów grających college rocka. Do tego wielka dyscyplina muzyków i wyróżniająca się coraz bardziej osobowość wokalna Magdy Nowety. Te wszystkie elementy musiały zaprocentować znakomitym wydawnictwem.

Ghost On Your Road to prawdziwy koń pociągowy tej płyty. Ale nie jedyny! Tuż obok dzielnie maszeruje chyba najpiękniejsza piosenka tego roku zaśpiewana przez polskiego wykonawcę po angielsku. Moira’s Hero to piosenka-ideał. Tu wszystko jest na swoim miejscu. W oszczędnie dozowanej melodii można się zakochać już od pierwszego posłuchania. I co ważne, zauroczenie nie ustępuje. Zespół nie epatuje doskonałym przecież refrenem – powtarza go tylko dwa razy, po czym następuje pełne wyczekiwania przejście i fantastyczny finał, w którym padają słowa będące tytułem płyty. Posłuchajcie sami:




W ogóle cała pierwsza połowa płyty jest znakomita, bez jednego słabszego momentu. Czy to ciepły, leniwy opener River (Past And Present), czy How It Ends, w którym wokal Magdy przypomina nieco sposób śpiewania Niny Persson z The Cardigans, a nawet Edie Brickel, czy zmysłowa opowieść o zbrodni w afekcie Closer, czy nieoczekiwanie mroczny, niemal Cave’owski Deadman, aż po szóstą na liście county’ową balladę Western Eyes – wszystkie te nagrania tworzą zestaw po prostu mistrzowski. Potem emocje nieco opadają i dwie kolejne piosenki, Short Time Devilman oraz Behind My Wolf Eyes, nie wywołują już takiego entuzjazmu (chociaż ta druga ma całkiem fajne momenty). Na szczęście album wieńczą prawdziwe zamiatacze, czyli Ghost On Your Road i urocza dwuminutowa piosenka Let The Lights Stay Off z pojawiającymi się w dość niespodziewanych miejscach chórkami.

Muzyka LTBD pełna jest smaczków i niuansów, które uzmysławiają, jak wiele pracy włożył zespół w tę płytę. Znalazło się miejsce na ciepłe brzmienie klawiszy analogowych (genialny nastrój w Deadman), partie trąbki (m.in. River), lap steel, zwaną u nas gitarą hawajską (Western Eyes), wreszcie długie, brudne Youngowskie solówki gitarowe (brawo Michał Jamroży!). Za tę perfekcyjną mieszankę brudu pylistej drogi z krystalicznie czystym powietrzem odpowiada Przemysław „Perła” Wejmann, znany raczej z mocniejszych produkcji, a ostatecznym szlifem zajął się Grzegorz Piwkowski (pracował m.in. z Myslovitz).

Słuchając tych piosenek wielokrotnie czułem ciarki na plecach. Magda Noweta już na debiutanckiej płycie LTBD w swoich tekstach interesowała się ciemną stroną duszy człowieka. Na Like The Earth… teksty mają trochę „westernowy” posmak, ale westernowy w stylu chociażby Woven Hand. Takich opowieści o zbrodni, występku, namiętności, karze, pokucie – snutych w gwiezdną noc przy ognisku, gdzieś w górach lub na bezkresnej prerii. He’s coming/ Mr. The End/ So I take my gun/ And shoot him down – śpiewa Magda w Deadman. Ale nie dominuje nastrój przygnębienia, wręcz przeciwnie. W piosenkach jest sporo optymizmu i dzikiej radości z życia. I ta radość przenosi się na słuchacza. Spróbujcie! [m]

Western Eyes:




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/ltbd

8 października 2009

3moonboys: 16 (3moonboys Present, 2009)

Nareszcie! Ostatnie wydawnictwo grupy to EP-ka This Is Not 3moonboys z 2006 roku. Po czym zespół zamilkł na trzy długie lata. Zupełnie nieoczekiwanie dla mnie, bez zapowiedzi, promocji i banerów na myspace 9 września 2009 formę fizyczną przyjął trzeci pełnowymiarowy krążek - 16. Już opakowanie zwraca na siebie uwagę. Odkąd mam swój egzemplarz, często wącham kartonik, by zgadnąć czy wypalony na wskroś otwór to faktycznie dzieło członków grupy, czy tylko sprytny zabieg edytorski.

Parę lat temu widziałem zespół na żywo. To strasznie zapracowani muzycy. Nie pozwolili sobie na chwilę oddechu, tudzież usunięcie danego instrumentu w cień. Tam każdy instrument pracował z gracją dobrze naoliwionej maszyny. Chłopaki nie pozwalali sobie na prostotę. Totalne zakręcenie, wieczne kombinowanie i nieustanne wyszukiwanie przestrzeni do zagospodarowania. Czemu o tym wspominam? Na 16-tce usłyszałem echa tamtego koncertu pomnożone razy trzy.

3moonboys to kapela, do której kilka lat temu przylgnęła łatka polskich spadkobierców Mogwai. Raczej niesłusznie. Owszem, płyty zespołu to kawał potężnego gitarowego grania często zahaczającego o post-rockowe patenty, jednak najnowsze wydawnictwo to świadectwo obrania własnej drogi i dość dobrze wykrystalizowanej muzycznej percepcji. Tym razem bydgoszczanie postanowili zaszaleć. Stworzyli coś w rodzaju koncept albumu. Ekipa biorąca udział w nagraniach liczyła szesnaście osób. Powstało szesnaście kompozycji: każda z nich to opowieść o nietuzinkowych postaciach zamieszkujących szesnaście pokoi pewnego hotelu w ciemnym, mrocznym lesie. Jak mówią muzycy, chcieli stworzyć dzieło splatające ze sobą trzy różne dziedziny sztuki: muzykę, plastykę i literaturę. Wierzę na słowo - nie jestem zbyt oczytany, by z anglojęzycznych tekstów wychwycić odniesienia do odpowiednich twórców, ich dzieł, myśli oraz trendów. Pozostają mi dźwięki płynące z głośników.

16 to wciąż gitarowe pejzaże znane z poprzednich wydawnictw. Jednak zaproszeni goście zadbali by każda kompozycja nabrała niepowtarzalnego charakteru. Zacznijmy od początku. ,Even to twórcze połączenie elektroniki ze schludnymi akordami gitary na modłę The Notwist. Kapitalne wrażenie wywołuje Perdita Loost's 25th Lover. Alternatywny gospel! Możemy zanurzyć się w space-rocku z lat 70. (Franz Kafka & Joan Miro (In One)), posłuchać francuskiego akordeonu rodem z In-grid (Composition IV, 2007), przypomnieć sobie płyty Joy Division (Pinky) i potupać nóżką do taktu funkującej gitary (This Is A Pipe). W kołyszącej balladzie It's My Day At Last II przemycono z sukcesem hip-hopowe skrecze, natomiast The Age Of Dreams to moim zdaniem ukłon w stronę Kid A. Smaczków jest znacznie więcej: soulowy głos wokalisty, skrzypce, flet, jazzowe tchnienia w dźwiękach saksofonu i wiolonczeli. Mimo tego chłopaki wciąż pozostają sobą. Potrafią pohałasować, doprowadzić do kakofonii, jak w Victorze Braunerze czy Into Silence. Są także kawałki, o których nic nie można ciekawego powiedzieć, oprócz tego, że są i sobie płyną. Kończącego longplay 491 oraz Imagination In Freedom równie dobrze mogłoby nie być. Wprawne ucho wychwyci kobiece głosy. I to nie byle jakie! Możliwości Magdy Powalisz z George Dorn Screams znamy wszyscy. Marta Rogalska z zespołu Pchełki również jest postacią niebanalną.

Into Silence:



Bydgoszczanie nagrali strasznie gęstą i złożoną muzykę o skomplikowanych strukturach, nie tracąc przy tym swoistej melodyjności. Dzięki temu przedzieranie się przez kolejne warstwy przynosi wiele przyjemnych doznań. Szkoda tylko, że z płyty nie da się wykroić żadnego singla. Brakuje „przeboju”. Mógłby nim być Into Silence lub zakończony świetnym riffem This Is A Pipe, lecz piosenek Księżycowych Chłopców nie da się zaśpiewać i zanucić w myślach. Pewnie dlatego rzecz przepadnie w rankingach i podsumowaniach (także moich), lecz jest to płyta, do której będę często wracał. W pogoni za refrenami, po zapchaniu się nośnymi zwrotkami i programową garażowością przyjdzie czas, gdy poczuję potrzebę posłuchania eleganckiej muzyki. To będzie 16-tka. [avatar]



Strona zespołu:
http://www.3moonboys.com

7 października 2009

Let The Boy Decide - trasa, płyta i moczenie nóg


  • 10.10.2009 - Piotrków Trybunalski - PiotrkOFF Music Festivalu - Pub Skyy. Zagrają też: NeLL, Iowa Super Soccer, Jacek Kulesza
  • 16.10.2009 - Kraków - Koncert Songwriterów - Tribute To Neil Young (jako duet) - PWST. Zagrają też: SelFbrush, Iowa Super Soccer, ET Tumason, Peter J. Birch i Nathalie And The Loners
  • 21.10.2009 - Wrocław - klub Firlej. Zagra też: Hugo Race and the True Spirit
  • 7.11.2009 - Kraków - Niepokorni, klub Żaczek. Zagrają też: Cool Kids Of Death, 3Moonboys i Ladislav
  • 8.11.2009 - Mysłowice, MCK. Zagrają też: Iowa Super Soccer i St. James Hotel
  • 14.11.2009 - Ostrzeszów - Feel On Fest - Kawiarnia Baszta. Zagrają też: 3moonboys i Pensao Listopad
  • 27.11.2009 - Kępno - klub Pod Lipami
  • 28.11.2009 - Świecie - Cafe Kultura
  • 11.11.2009 - Gniezno - Centrum Kultury eS Te De
  • 12.11.2009 - Bydgoszcz - klub Mózg. Zagrają też: 3moonboys i Pchełki
  • 13.11.2009 - Toruń - Piwnica Pod Aniołem
PS. A premiera płyty już za kilka dni, a wraz z nią recenzja, w której będę się bardzo entuzjazmował. Naprawdę bardzo. [m]

Hatifnats: Before It Is Too Late (Ampersand Records, 2009)

Tak sobie patrzę na okładkę debiutanckiej płyty Hatifnats i zastanawiam się, skąd ja znam ten obrazek. No tak, ostatnie U2. To skojarzenie trochę zbiło mnie z tropu, bo są to zupełnie odmienne bajki muzyczne. Porównywać się nie da, ale od skojarzeń uciec też trudno.

Hatifnats są kolejnym młodym zespołem, który został okrzyknięty nadzieją i rewolucją polskiej muzyki. Trio z Warszawy zaczęło już kilka lat temu pojawiać się na składankach, byli grywani w radiu, uczestniczyli w przeróżnych festiwalach, z tymi największymi włącznie. Na jednym z nich miałam okazję zobaczyć ich występ na żywo. Choć sam koncert nie zrobił na mnie większego wrażenia, to wyniosłam z niego ważną informację – w tym zespole śpiewa facet! Bo, przyznam się szczerze, byłam przekonana, że mamy tu do czynienia z wokalistką. No cóż.

Jaka jest więc ta płyta? Niestety trochę monotonna. Brakuje w niej jakiś charakterystycznych, wyrazistych punktów zaczepienia. Nawet gdy uważnie się wsłuchujemy i staramy skupić na melodii, wszystko się nam rozmywa. Brakuje mi także w niej większego nacisku położonego na stronę wokalną. Zaczyna się bardzo spokojnie, wprowadzając nas w klimaty przyjemnego dream popu. Jednak z każdą chwilą trwania utworu Towards The Last Sunset zaczynamy odczuwać pewien niepokój. Robi się bardziej mrocznie i nieprzewidywalnie. Płynnie przechodzimy do Word 2 i do oryginalnego głosu Michała Pydo, który na tej płycie brzmi, jakby śpiewał do nas z kosmosu chyba. Efekty specjalne nigdy nie robiły na mnie wrażenia, nawet w filmach z Brucem Willisem, a w tym przypadku nakładanie dźwięków i pogłos w tle psują spójność i harmonijność wymowy całości. Melodie brzmią naprawdę świetnie, choćby gitarowa końcówka Horses From Shellville. Jednak po przesłuchaniu 10 utworów, które są do siebie bardzo podobne, nawet to przestaje robić większe wrażenie. Na tle całości wyróżniają się oczywiście single, z którymi mogliśmy się osłuchać już jakiś czas temu, na przykład Waking In The Dark. Także numer Mathematix może zwrócić uwagę poprzez wolniejsze tempo, wyciszenie niepotrzebnych dźwięków, przez co staje się bardziej wyrazisty w swojej formie.

To nie jest zła płyta. Jest za mało frapująca, nie potrafi przykuć naszej uwagi swoją zawartością. Podczas słuchania Before It Is Too Late pojawia się taki moment, kiedy przestajemy zwracać uwagę na to, co wydobywa się z głośników. Może być i tak, że po prostu to ja nie mam zbytniej cierpliwości do stylu, który prezentuje trio. Ale to nie zmienia faktu, że pojedynczy utwór nie zachęca mnie do zapoznania się z dalszymi. Choć z drugiej strony, kiedy usłyszę gdzieś ich piosenkę, od razu będę wiedziała, z jakim zespołem mam do czynienia. Co z tego, że nie rozróżnię utworu. [spacecowboy]

Waking In The Dark



Strona zespołu:
http://www.myspace.com/hatifnats

6 października 2009

Rewolucja październikowa z Twilite



  • 11 paź 2009 Cyganeria GDYNIA
  • 13 paź 2009 Pod Minogą POZNAŃ
  • 14 paź 2009 Włodkowica 21 WROCŁAW
  • 15 paź 2009 Łódź Kaliska KRAKÓW
  • 16 paź 2009 Sala PWST KRAKÓW
  • 17 paź 2009 Galeria Wzgórze BIELSKO-BIAŁA
  • 18 paź 2009 Hormon CZĘSTOCHOWA
  • 20 paź 2009 Luka ŁÓDŹ
  • 22 paź 2009 Cafe Kulturalna WARSZAWA
  • 23 paź 2009 Mjuzik Pub MIŃSK MAZOWIECKI
  • 24 paź 2009 Sala Klubu Garnizonowego SUWAŁKI

Wszystkie koncerty o godz. 20.00

4 października 2009

The Spouds: Serenity Is Only A Brainwave (Saturator Label, 2009)

Jeszcze całkiem niedawno byli w Obserwatorze, dziś już mogą się pochwalić debiutancką płytą. I choć z oślim uporem nazywają ją EP-ką, to wydawnictwo zdecydowanie zasługuje na określenie „płyta długogrająca”. Siedem utworów, fizyczny nośnik (uwaga, obok CD wychodzi też kaseta!), wydawca – to nie jakaś tam internetowa empetrójkowa EP-ka. Zespół ma swoją wizytówkę i to wizytówkę – bez owijania w bawełnę - bardzo udaną.

Muzykę The Spouds cechuje mroczna, dekadencka atmosfera. Uwypuklona przez pojawiający się nieoczekiwanie saksofon. Jego dźwięki w Broken Sounds – jedynej kompozycji znanej z demo, dość mocno przearanżowanej – pogłębiają wrażenie obcości i niepokoju. To zresztą jeden z najlepszych momentów na płycie. Desperackie refreny atakują charczącą ścianą gitar, w zwrotkach w uszy wrzyna się drażniący efekt przerywacza. W ten klimat wprowadza pierwszy w kolejności numer Running With Scissors. Świetna dwugłosowa narracja i refren wbijający w ziemię prostackim, ale potężnym riffem. W finale trochę dysonansowego chaosu. Jeśli chodzi o dysonans, to w 11 mamy bardzo oczywiste nawiązanie do twórczości Sonic Youth. Utwór brzmi wręcz jak jakaś zagubiona piosenka Kim Gordon (jeno głos trochę jej zgrubł). Dużo pięknego hałasu generują chłopaki w Absent Lovers. Zaczyna się od długiego sprzężenia zwrotnego. Potem nerwowy rytm, jazgoczące w obu kanałach gitary. Skoki dynamiki: łagodnie płynące zwrotki i głośne, rozedrgane refreny. Fajna niespodzianka w postaci rozbudowanej partii instrumentów perkusyjnych. Słychać, że zespół poszukuje rozwiązań, które urozmaicą dość jednorodną formułę stylistyczną. Moim ulubionym nagraniem jest No Light. Powolny, ciężki, nawet odrobinę melodramatyczny. Świetnie zaśpiewany (chociaż pewnie znajdą się osoby narzekające na akcent wokalisty). Słuchamy:




Trochę rozczarowuje końcówka. O ile przedostatniemu Dreamlife Of Angels można wybaczyć brak pomysłu na rozwinięcie kompozycji, to już finał powinien być zdecydowanie bardziej zapamiętywalny. A Crisisowi niestety brakuje jakiegoś znamienia, blizny, cechy szczególnej. Fakt, że kończy się ujadaniem wzmacniaczy i sonicznymi sprzęgami jeszcze nie czyni go wielkim.

Serenity Is Only A Brainwave to niezła płyta. Przedzieranie się przez gęstwinę brudnych riffów, zgrzytów i jęków gitar sprawia sporą satysfakcję. Jak na zespół z tak krótkim stażem jest naprawdę obiecująco. A na koncertach pewnie jeszcze lepiej. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/thespouds

Flashback: (To już naprawdę) Koniec Lata

Lato za nami. Niedobitki studentów wracają z wakacyjnych wojaży. A jeszcze przedwczoraj za oknem pełne słońce i temperatura zachęcająca do snucia się ulicami w samym t-shircie. A dziś? Zimno, deszcz i trzy kawy, byle jakoś funkcjonować...

I aby nie było zbyt przykro, słucham sobie tych trzech kawałków, które wywołują tęsknotę za czymś, co minęło i wróci za 9 miesięcy...

Squeres: Seaside




Lili Marlene: Strom (wersja anglojęzyczna, z EP-ki Emptiness)



Endriu: Ketu's Death



Powakacyjny smutek kontemplował [avatar]

2 października 2009

Cutcat: Cutcat EP (wyd. własne, 2009)

Cutcat pochodzą z Łodzi. Jest ich trójka – wokalistka Basia Kuźnik oraz muzycy: Michał Szafarz i Bartek Mazur. Ich przyjacielem i sprzymierzeńcem jest… automat perkusyjny. W łódzkim Studiu Sonar zebrali się do nagrania swojej debiutanckiej EP-ki. Wydawnictwo to składa się aż z ośmiu utworów, jednak tylko pięć z nich można nazwać pełnoprawnymi kompozycjami.

Zaczyna się bardzo, hm, niespodziewanie. Elektroniczne dźwięki, klimaty kiczowatego disco. Po kilku sekundach gwałtowna zmiana. Słyszymy pierwsze takty utworu Since I’ve Told You. Spokojna melodia, do tego bardzo miły, kobiecy głos. Pierwszy zgrzyt – teksty po angielsku, niestety niezbyt perfekcyjnym. Chwila później następne zaskoczenie: partia skrzypiec. Choć może nie brzmią tu idealnie, ciekawie kontrastują z głosem Basi Kuźnik. Całość wychodzi na bardzo słodki (w pozytywnym sensie tego słowa), spokojny i kobiecy utwór. Choose Love natomiast w porównaniu z poprzednią piosenką jest bardziej niepokojący i intrygujący. Nałożone głosy, znów skrzypce, bardziej rozbudowana melodia. Z zupełenie innej bajki został wyciągnięty utwór Lego-Made Heart. Połączenie wokalu w stylu Debbie Harry i gitarowych zgrzytów w klimacie Placebo trochę nie współgra ze spokojem reszty. Zaś Cup Of Love ma w sobie sporą zawartość klimatów folkowych; w tej kompozycji zdecydowanie na pierwszy plan wysuwają się skrzypce, sprawia także wrażenie najbardziej optymistycznej w swoim brzmieniu. Całość zamkają znów elektroniczne dźwięki.

Trudno wskazać jakąś jedną, dominującą cechę tego wydawnictwa. Niby jest słodko-popowo, jednak zdarzają się tu również zgrzyty i jakies jazgoty w tle. Może takie połączenie jest zasługą damskiego wokalu i bardzo melodyjnych dźwięków, które już za chwile są przeplatane wstawkami gitarowymi, których moglibyśmy się spodziewać na którejś z płyt The Cure. Idąc dalej tym tropem – jeseśmy tu świadkami zderzenia skrzypiec rodem z Kawałka Kulki z elektronicznym popem. Czy wychodzi to na dobre zespołowi? Niestety raczej w to wątpię. Mam wrażenie, że łodzianom brakuje po prostu pomysłu na siebie. Jest dobrze, ale to czasami za mało. [spacecowboy]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/cutcatband

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni