Jest! Jest! Jest! Ileż można mamić demówkami, EP-kami i singlami? Jak długo można wystawiać słuchaczy na cierpliwość ciągle przekładaną premierą płyty? Wiem, były problemy z jej wydaniem. To już jednak przeszłość - za pośrednictwem strony zespołu można nabyć dość gruby digipack z czarnym krążkiem w środku.
Kluczem do odbioru płyty jest okładka. Spośród gwiezdnego pyłu w majestatyczny sposób wyłania się pryzmatyczny monolit. Skojarzenia z Dark Side Of The Moon jest najbardziej na miejscu. Nie oznacza to bynajmniej, że członkowie zespołu na debiutanckim wydawnictwie cofnęli się do psychodelicznych czasów lat 60. Wręcz przeciwnie - na płycie znajdziemy konglomerat dzisiejszych nowinek i trendów. Jednak podobnie jak Pink Floyd, bydgoszczanie starają się malować dźwiękami obrazy wypełniając je kosmiczną energią.
Do rzeczy. Wydawnictwo zaczyna się... post-rockowym intrem! Chyba pierwszy raz zdarza mi się, że włączam funkcję repeat, by jeszcze raz posłuchać tej dwuipółminutowej perełki. To żywa ilustracja okładki. Niczym w Kosmicznej Odysei jesteśmy świadkiem objawienia tajemniczego artefaktu na niebie. Patos i tajemnica podana w filmowy sposób. Ale nie czas na kontemplację, gdyż pod numerem dwa czai się bodajże najlepsza rzecz na płycie. Take The Train. Zaczyna się flipperowym bitem perkusji i rave’owym tłem. Kosmos nadciąga wraz z wejściem wokalisty. Prosty zabieg - głos został podzielony na dwie ścieżki: jasną wysoką i tą ciemną, niższą. W efekcie powstał uroczy melancholijny song, nieco niepokojący, o potężnym ładunku przebojowości. Dopiero po kilku przesłuchaniach zorientowałem się, że w tym kawałku nie ma ani grama gitar! Całość to zgrabne połączenie miękkiej elektroniki z bujającym rytmem.
Niestety, dotychczasową błogość burzy The Purpose Of The Day. Mimo funkującej gitary, rozedrganego basu i odpowiednio połamanej perkusji utwór jest rozmymłany, a refren nieprzyjemnie przypomina kiczowaty okres Bee Gees. Sytuacji nie ratują cięte akordy pod koniec. Na szczęście to jedyna wtopa. Im dalej, tym przyjemniej. Znany wcześniej Overdue Love w sterylnej produkcji wciąż błyszczy. I uwypukla ciekawą barwę głosy wokalisty. Stop Talking to kapitalna zwrotka. Szkoda tylko, że chłopaki skiepścili refren. Bulgoczące dźwięki rodem z Przybyszów z Matplanety są zbyt inwazyjne i odbierają cały urok wytworzony paręnaście sekund wcześniej.
Zmianę nieco sennego nastroju przynosi We Are Rockin’. Kochacie Tigercity? Będziecie ubóstwiać ten kawałek. Soczysty electropop skłania do parkietowych pląsów i weekendowego szaleństwa. Ejtisowe fluidy spisują się doskonale, przefiltrowane przez współczesną wrażliwość. Tej jesieni nie będzie depresji, proszę uwierzyć na słowo. Potwierdza to tytułowy Go Upstream. Choć właściwie powinien się nazywać właśnie We Are Rockin’. To rock’n’rollowa petarda, przekonująca, że w kraju na Wisłą mogą powstawać piosenki, które rozruszają alternatywne dzieciaki w każdym cywilizowanym państwie.
Popo nie ustaje w poszukiwaniach i twórczych kolażach. Kolejny przykład: Get Away. Początek to wściekłe wyrzucanie słów obite motywem rodem z Prodigy. Jest fajnie. A gęba jeszcze bardziej się uśmiecha, gdy rzecz przechodzi do gitarowego popisu za pomocą prostego popowego przystopowania. Magnetic Hall zachwalać nie muszę. Dobrze znany z singla pazur wciąż wierci, drapie i dostarcza eskapistycznych przyjemności.
Hm... widzę, że zrobiła się nudna wyliczanka każdego kawałka. Ale nie, muszę jeszcze wspomnieć o jedynym polskojęzycznym (no prawie) w zestawie Pokoju. Czemu tak mało? Popo w wydaniu polskim radzi sobie równie dobrze. A że to kolejny highlight płyty - to zupełnie inna sprawa. I fajnie, że na wydawnictwie znalazł się mój ulubiony wcześniejszy kawałek - Run. Nie sposób się oprzeć magii tej ballady pełnej pasji, emocji i chorego krzyku.
Za zakończenie chłopaki powtórzyli Intro - jako Outro. Tym razem dodano wokalizę. Dzięki temu chcę utonąć w mgławicach zajadając się różowym pyłem. Jednak to nie koniec. Po paru minutach ciszy jest ukryty bonus. Również po polsku, choć to tylko miniatura; zaledwie głos i fortepian. I już koniec. W tym czasie niepostrzeżenie minęła godzina.
Płytą Go Upstream Popo udowadnia, że dyskusje na temat czy Polska jest dwa lata czy dwa dni za muzyczną Europą powoli stają się z deka czerstwe. Na krajowej scenie pojawia się zespół, który w popisowy sposób zbiera co dojrzalsze owoce z chartów alternatywnych list przebojów i wyciska z nich gęsty sok. Są potknięcia, są rzeczy nietrafione, ale w ogólnym rozrachunku mamy do czynienia z jedną z najbardziej miodnych płyt roku. Stąd moje prawie że ekstatyczne uniesienie. [avatar]
Take The Train:
Strona zespołu: http://www.myspace.com/musicpopo
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Spontaniczny projekt m.in. Marcina Loksia (dawniej Blue Raincoat) i Kuby Ziołka (Ed Wood, Tin Pan Alley) ma szansę przerodzić się w coś trw...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz