31 sierpnia 2009

Lesers Bend: Lesers Bend EP (Lampa, 2009)

Lesers Bend to zespół, o którym mało kto słyszał, choć nagrał już chyba ze cztery płyty. Funkcjonuje całkiem obok jakiejkolwiek sceny muzycznej, w jakimś własnym alternatywnym świecie. Szkoda, że mało się o nim pisze i mówi. Spróbujmy to nadrobić! Nie będzie łatwo dobrać się wam do tej płytki, jako że została wydana przez niszowe czasopismo literacko-kulturalne Lampa (numer kwietniowy). Łączy ją sporo z ubiegłorocznym longplejem – dlatego muzycy w wywiadzie dla Lampy nazywają ją nie EP, a... PS. Utwory – pozbawione tytułów – powstały podczas sesji do tamtej płyty, ale nie zostały na niej umieszczone. Kolejna ekscentryczna ciekawostka – na krążku znajduje się aż 15 tracków! Nie wiem czy to wina błędu w tłoczni, czy przewrotny pomysł zespołu (raczej to pierwsze), ale instrumentalne intro zostało podzielone na 11 dziesięciosekundowych kawałków.

Numer 12 przynosi już „normalny” utwór zespołu. Normalny oznacza ponadsześciominutowy trans rozpoczynający się od wyrecytowanego wiersza (który kojarzy mi się za sprawą „lotniczej” tematyki z ostatnią płytą Variete) i rozwijający w majestatyczną Mogwaiową epopeję – z narastającym zgiełkiem gitar, skrzypiec i kanonadą perkusji. A kończy przepięknym wyciszeniem. Tak łączy się poezję z postrockiem. Z kolejnymi nagraniami Lesersi pokazują, że są niezwykle wszechstronną kapelą. Mamy tu i dynamiczny instrumental z łoskoczącą perkusją i wsamplowanymi orkiestrowymi loopami, ośmiominutowy pastelowy dreampop zakończony furiackim atakiem gitar, wreszcie powalający intensywnością hymn (posłuchamy go sobie już za chwilę). Niesamowicie intensywnie brzmią te gitarowe spiętrzenia, ale w jazgocie wciąż jest miejsce na świetną melodię. Na zakończenie utwór niespodzianka – podobno ma znaleźć się na ścieżce dźwiękowej jakiejś czeskiej gry komputerowej. Szkoda, że we wspomnianym wywiadzie nie pada tytuł, bo jestem zaintrygowany (ale Mafia 2 to raczej nie będzie, nie ten klimat).




I jak, zachęceni? [m]

Strona zespołu:
http://www.lesersbend.com

28 sierpnia 2009

Kiev Office: Jest taka opcja (Nasiono Records, 2009)

Na początku tego roku uznaliśmy Kiev Office za jedną z najlepiej rokujących polskich grup. Dziś możemy zweryfikować swoje oczekiwania, bo właśnie ukazuje się ich debiutancka płyta (dokładnie dziś!). Dali radę? Podliczając wszystkie za i przeciw – tak, dali radę. Nie obyło się bez „ale”, „jednakże”, „a gdyby tak...” i innych oznak kręcenia nosem. Jednak summa summarum jest dobrze.

Zacznę od „ale”. Ale dlaczego tak krótko? Tylko dziesięć nagrań, z czego dwa to instrumentale, z czego jeden to 40-sekundowe intro. Michał „Goran” Miegoń tłumaczy, że zespół nagrał łącznie piętnaście utworów, ale część z nich nie pasowała do koncepcji płyty, dlatego zdecydowano o ich wyrzuceniu z tracklisty. Może słusznie, może nie, zobaczymy, bowiem te „odrzuty” mają się pojawić do końca roku na stronie zespołu – być może jako osobna EP-ka. Płytę rozpoczyna wspomniane intro Wasz mały landszafcik, które intrygująco wprowadza w klimat płyty. Po nim następuje megaprzebojowy (im dłużej go słucham, tym bardziej mi się podoba) numer Zapomnij już teraz – to pewnie będzie najczęściej odtwarzany przez was fragment Opcji. Dynamiczna, żywiołowa kompozycja, napędzana wściekle tanecznym rytmem, cięta ostrym riffem gitary i krzykliwym wokalem. Jest dobrze, szczególnie podoba mi się to electro-przejście z cedzonym tekstem: Niewielkie skrawki lnu/ Przecinam nożyczkami/ Kładę je na stole/ Oblewam je benzyną. A będzie jeszcze lepiej, już za chwilę.

Dance Through The End Of Night to jedyna piosenka znana już wcześniej (i jedyna po angielsku) – właściwie to pierwszy utwór zarejestrowany przez Gorana samodzielnie w domowych warunkach. Już wtedy robiła wrażenie ciężka joydivisionowska atmosfera i hipnotyczny refren. W nowej wersji do tych atutów dochodzi genialnie zrobiony motyw gitary. Jest oleista, charcząca, rozpaczliwa. Pięknie! To małe „the best of” zamykają znane już pewnie wszystkim Opony, czyli zabawna wycieczka do czasów Pixies i różnych tam postpunków. Mogę słuchać tego bez końca! Syndrom wzbudza we mnie mieszane uczucia. Razi harcerskość zwrotek i taka ich ogólna nijakość. Za to super wypada przejście gdzieś koło 1.45, z wycofanym wokalem i jazgoczącą gitarą. Czasem udaje się jej trafić w mój czuły punkt. Autobusy z plasteliny to nagranie klimatyczne, ale niekoniecznie potrzebne. Ten mało konkretny instrumental zabiera miejsce piosenkom. Byłby okej, gdyby płyta liczyła kilkanaście tracków. Dla odnotowania – pojawia się w nim ciekawy motyw grany na trąbce przez Darka Gańko. Borygo to znowu numer, który zaledwie ociera się o trudną do sprecyzowania fajność. Pomijając uroczą wadę wymowy Gorana, która ujawnia się za sprawą takich trudnych słów jak Bernard i borygo, jest trochę nieciekawie. I znowu – gdyby płyta była dłuższa, Borygo stanowiłby miły przerywnik, tym bardziej że końcówkę ma całkiem udaną. Telewizja to kolejny sympatyczny drobiazg, wyjamowany podczas sesji w studiu. Abstrakcyjny tekst idzie w parze z mocno odstającym od całości brzmieniem – jest dużo oldskulowych syntezatorów i bicików. Za to pod numerem dziewiątym kryje się jeden z najmocniejszych punktów programu - Strach. Śpiewa go Joanna Kucharska, która również skomponowała muzykę. Warto wspomnieć o tym, że Joanna ma własny zespół o wdzięcznej nazwie Marla Cinger, a więc i ambicje nie kończące się na grze na basie w Kiev Office:). Numer ma moc niemal tak dużą jak Zapomnij już teraz, jest rytmiczny i zmusza do ruszenia dupy z wygodnego fotela. Plus za rozbrajające perkusyjne wejście Krzysztofa Wrońskiego (no i znalazł się pretekst do przedstawienia bębniarza). Album zamykają Płoty, którym z kolei można sporo zarzucić. Choćby niepotrzebne rozwleczenie końcówki. No dobra, wiem, że chodziło o udowodnienie światu, że i oni potrafią „polecieć Mogwaiem”. Niech tam.

Podsumowanie: Jest taka opcja to fajna rozrywkowa płyta. Jest tu trochę melodii, hałasu, zabawne teksty, sporo naturalnego wdzięku i radości grania. Wady? Brzmienie nie zawsze jest w stanie podołać mnogości ścieżek instrumentów, przez co lubi się zlewać. Płyta trwa za krótko i nie jest piosenkowym killerem, na co mocno liczyłem. Ale jak napisałem na początku: po zsumowaniu słupków Kiev Office są nad kreską. [m]

Bujnijcie się! Zapomnij już teraz:





Opony:




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/kievoffice

26 sierpnia 2009

Gentleman! nagrywa longpleja - cz.2

Powracamy do serialu z Gentlemanem! w roli głównej. Tym razem dowiecie się ile pieniędzy trzeba mieć na nagranie płyty, na co zwracać uwagę przy doborze studia i producenta oraz co nieco o sprzęcie wykorzystanym przez zespół w studiu.

Głos ma Piotr Malach (gitara, wokal):

„Finansowy aspekt był oczywiście największym problemem kiedy to już podjęliśmy decyzję o nagraniu płyty. Wiedzieliśmy, że sami nie zgromadzimy odpowiednich środków”.



7 tysi wystarczy, ale…

„Po rozmowach z członkami wielu kapel dowiedziałem się, że płytę można nagrać w niezłym studiu już za ok. 7 tys. zł brutto; w większości przypadków cena ta obejmuje realizatora, miksowanie i mastering. Moja pierwsza rada: dzwońcie do studiów, pytajcie i negocjujcie. Czasami w cenie można otrzymać nocleg, a czasami dobry sprzęt za darmo (nie wszystkie studia dysponują sprzętem, na którym zależy muzykom). Jeżeli nie zależy wam na masteringu robionym przez wyspecjalizowaną osobę, można na pewno wynegocjować, aby czynność ta została wykonana w cenie w tym studiu (warto jednak, aby mastering był robiony przez kogoś innego niż realizator, producent czy też osoba miksująca - potrzebne jest inne, „świeże” ucho)”.

...większy budżet robi różnicę

„W naszym przypadku były dwa problemy: przede wszystkim chcieliśmy nagrać przynajmniej bębny w naprawdę dobrym studiu + chcieliśmy zatrudnić dobrego producenta, koniecznie osobę z zewnątrz, która nie miała żadnego kontaktu z naszą muzyką. Osobiście uderzałem do kilku znanych nazwisk, jednak albo podane kwoty były wręcz porażające, albo osoby te nie były zainteresowane współpracą z naszą skromną kapelą. W końcu zatrudniliśmy Tomka Kamińskiego i jesteśmy z tego ruchu bardzo zadowoleni.

Wracając do kasy: w wyniku wielu próśb, mejli, listów i telefonów otrzymaliśmy stypendium kulturalne Prezydenta Miasta Gdańska w wysokości 10.000 zł. Mniejsze kwoty dorzuciły jeszcze Urzędy Miast w Sopocie i Gdyni. W ten sposób zgromadziliśmy niezłą sumę. I tutaj kolejna rada Wujka Dobra Rada - jeżeli nie wiecie jak zacząć akcję zbierania kasy, zaczynajcie od miejscowych urzędów. O dziwo, w dobie kryzysu oraz budżetów wydawanych na jakieś żałosne lokalne jarmarki z udziałem Bajmu, urzędy dysponują środkami na wspieranie młodych artystów.

Zgromadzone pieniądze musimy w całości przeznaczyć na nagranie płyty, więc uznaliśmy, że skoro mamy więcej kasy do wydania, to zaszalejemy - nagraliśmy bębny i basy w bardzo dobrym studiu Toya w Łodzi. Było dość drogo, ale opłacało się. Mikrofony i cały sprzęt są tam świetne, ważna też była rewelacyjna baza noclegowa. Przede wszystkim jednak mieliśmy studio przez całą dobę tylko dla siebie. Resztę ścieżek nagraliśmy na luzie w warunkach raczej domowych, w miejscach wybranych przez producenta; ten etap nagrywania nas nic nie kosztował (poza używkami :))

Najważniejszy element procesu nagrywania czyli miksy wykona nasz producent w ramach umówionego wynagrodzenia. Za mastering zapłaci zaś nasza wytwórnia - mamy nadzieję na jakieś zagraniczne, wyspecjalizowane w tym studio. Szczerze mówiąc naprawdę nie wiem, ile to może kosztować. Wiem jednak, iż mastering wykonywany przez jednego z najlepszych polskich specjalistów w tym zakresie (zajmował się m.in. masteringiem płyt Myslovitz) to ok. 180 zł za utwór”.

Uwaga, czas na wnioski

„Reasumując: uważam, że możliwe jest nagranie płyty z DOBRYM producentem, w tym choćby częściowo w DOBRYM studiu za ok. 10-15 tys. zł. Nagranie płyty w studiu o średniej jakości, bez udziału producenta, to koszt rzędu 5-7 tys. Pracuje się wtedy z reguły pod dużą presją czasu, a to nie wpływa pozytywnie na proces tworzenia i nagrywania. Tak naprawdę płytę można nagrać w całości w domu za duuużo mniejsze pieniądze, jednak z całą pewnością nie uzyska się tam dobrego brzmienia perkusji. Koszty nagrania w stylu DIY są oczywiście relatywnie niskie, traci się jednak wielką przyjemność, jaką jest wielogodzinna, czasami nocna praca w studiu, przy prawdziwym stole mikserskim, z dobrymi odsłuchami, na dobrym sprzęcie itd. Nie ma tu jednak reguły - przecież pierwsza płyta CKOD została nagrana praktycznie w całości w domu i brzmi nieźle (choć drażnią mnie te automaty perkusyjne).

Kontrakt z wytwórnią - w większości przypadków - gwarantuje zespołowi, iż to ona ponosi koszty tłoczenia płyt oraz druku okładek. Ciężko mi zatem określić, jakie to są koszty. Zawsze staram się jednak dysponować planem B i dlatego zbierając oferty od różnych firm zajmujących się w/w czynnościami ustaliłem, że druk 2 tys. sztuk okładek (kartonowy digipack, bez książeczki, zatem wersja basic) wraz z tłoczeniem, nadrukiem na płycie i foliowaniem to koszt rzędu ok. 6-7 tys. zł. Ceny jednak różnią się znacząco w zależności od miejsca. Jeżeli zaś chodzi o sam projekt okładki - nie jest problemem znalezienie znajomej osoby, która zrobi takowy bez dodatkowych kosztów, wyłącznie w zamian za chwałę i sławę. Tak też będzie w naszym przypadku”.

Fendery i inne bajery, czyli pochwalmy się swoim sprzętem

„W nagraniach używaliśmy kilku wzmacniaczy: gitarowy lampowy Orange (nagraliśmy na nim wszystkie basy), Vox AC30 Alnico Blue oraz Fender Twin Reverb z 1975 roku. Skorzystaliśmy z kilku gitar: Fender Jazz Bass, Fender Telecaster, Flame Custom Telecaster, Gibson Les Paul, Epiphone sygnowany przez Noela Gallaghera z tzw. Bigsbim (dla niezorientowanych: taka wajha przy mostku :), oraz dwie stare gitary firmy Ibanez, nazw modeli nie pamiętam.

Ciężko też wymienić wszystkie efekty, które użyliśmy nagrywając płytę. Z całą pewnością były to delaye: Ibanez oraz Boss DD 20, szereg przesterów, w tym Marshall Bluesbraker, Big Muff, overdrive Rat, kilka efektów firmy Fulltone. Przyjęliśmy zasadę, iż używamy tylko żywych przesterów, nie chcemy korzystać z tysięcy brzmień i plug in-ów jakie do wyboru dają programy do nagrywania muzyki”.

Uporządkował [m]

Przeczytaj cz.1

24 sierpnia 2009

Subiektywna (i krótka) historia kasety magnetofonowej

Przeczytałem tekst na blogu Marcelego Szpaka o jego wspomnieniach z dzieciństwa związanych z kasetami magnetofonowymi (a także wideo) i otworzył mi się worek wspomnień, historyjek, przygód. Dziś będzie zatem coś dla młodych, którzy o kasetach tylko słyszeli z opowieści starych ludzi i może widzieli jedną czy dwie w jakiejś gablotce.

Kasety to cała moja muzyczna młodość. Były stałym elementem wydatków kilkunastoletniego smyka. Kupowało się „oryginały” (czyli piraty) i „czyste”. Na czyste basfy, tedeki, sony, maxelle, philipsy nagrywało się płyty z radia lub przegrywało kasety od kolegów. Posiadanie dwukasetowego magnetofonu sprawiało, że człowiek dużo zyskiwał w oczach rówieśników. A co dopiero własny walkman! Najpierw marzenie, potem normalka. Zarżnąłem ich chyba ze cztery, zanim pojawił się pierwszy discman. Pamiętam, że kupowałem raz na kilka miesięcy płytę CD mojego ukochanego do dziś zespołu (a zgadnijcie) i szedłem z nią do kumpla, żeby ją przegrać na kasetę. Którą potem jechałem na okrągło, bo w Tamtych Czasach nie było Internetu, nie było blogów, forów, torrentów. Kupowało się jedną kasetę na miesiąc (jesteśmy już w epoce Prawa Autorskiego; dostawcy piratów zostali już usunięci z krajobrazu), resztę przegrywało od innych maniaków. Umawialiśmy się w kilka osób, kto jaki tytuł kupuje, potem dochodziło do wymiany i kopiowania. Tak się robiło, by być na bieżąco (oczywiście trzeba było też mieć kasę na Tylko Rock, Brum, Machinę i Antenę Krzyku, czasem Garaż).

Te kasety nagrywało się, kasowało i znowu nagrywało wielokrotnie. Wiele z nich miało kilkanaście warstw muzycznych. Na przykład ta Bielizna nagrana na Emigrantach (Jeszcze dzień, wyjdę stąd). Wychodziły też różne ciekawe splity, jak ten POLOVIRUS z Voivodem, czy Ewa Braun z Tomem Petty...

Zbieranie oryginalnych kaset, już w czasach studenckich, też było wciągające. Niezależne wytwórnie miały fajne pomysły, jak te kasety z barwionego plastiku z Anteny czy Art. Manegementu (pierwszy Homosapiens – to była miazga).

Były to czasy prawdziwego lo-fi, spójrzcie tylko na tę słodką wkładkę do kasety Happy Pills. Ręcznie wycinany szary papier!

A od tego wszystko się zaczęło. Moja absolutnie pierwsza kaseta, czyli Cosmic Thing. Ma już 20 lat, ale wciąż gra świetnie. Bez ściemy. W weekend sobie zapuściłem, ciągle mi się podoba:) [m]

Jest taka opcja, że wybierzesz się na koncert Kiev Office


Trasa promująca debiutancką płytę Jest taka opcja

28.08.09 – Gdynia, Ucho - Oficjalna Premiera Płyty (+ c4030) – 19.00
29.08.09 – Bydgoszcz, Yakiza (+ c4030) – 20.00
01.09.09 – Pruszcz Gdański, Cytawa (+ Kolonia) – 20.00
04.09.09 – Wrocław, Wagon (+ c4030 & Non Camera) – 19.00
05.09.09 – Stronie Śląskie, Krajpa (+ c4030 & Pain Drops) – 19.00
10.09.09 – Olsztyn, Molotov Café (+ The Lollipops) – 20.00
12.09.09 – Kędzierzyn Koźle, Pazuzu (+ c4030) – 20.00
15.09.09 – Warszawa, Saturator (+ Jack Input) – 20.00
19.09.09 – Poznań, Brogans (+ c4030) – 20.00
25.09.09 – Słupsk, Motor Rock Pub (+ The Heist) – 20.00
26.09.09 – Rumia, Tawerna – 20.00
02.10.09 – Toruń, Bunkier – 20.00
07.11.09 – Kikół, Dwie Mogiły (+ Kolonia) – 20.00

23 sierpnia 2009

Woody Alien: Microgod (Gusstaff Records, 2009)

Chyba nigdy nie pozbędę się tego uporczywego skojarzenia: Woody Alien to taki polski NoMeansNo. Podobny wokal, podobne muzyczno-rytmiczne inklinacje, określane nawet kiedyś mianem jazzcore’a. Ale czy to źle, że istnieje zespół kontynuujący znakomitą tradycję starzejącej się kanadyjskiej legendy? Duet Marcin Piekoszewski – Daniel Szwed rozwija się w sposób zauważalny. Po dwóch dość ekstremalnych wydawnictwach nagrali album, który jest... przystępny. Na tyle, że spodoba się prawie każdemu. Co nie znaczy, że Woody Alien nagle zaczęli grać pop. O nie, to wciąż czysty surowy hard core na perkusję, bas i wokal. Ale momentami bardzo melodyjny i chwytliwy. Niemożliwe?

Panowie zrezygnowali z typowego dla siebie „wydalniczego” nazewnictwa (pee, poo, piss, shit) na rzecz intrygującego „mikroboga”. To od razu ustawia tę płytę na nieco innym poziomie percepcji. Teksty są zresztą jakby bardziej przemyślane, filozoficzne na poziomie przeciętnego myślącego człowieka. Jak w moim ulubionym fragmencie God Of Small Things: I’m just bones, flash and blood/ I’m an animal and micro-god/ (…) I know it’s silly, it sounds like that/ But I’m smarter than a rat. Teksty mówią o tym, żeby żyć tu i teraz, bo tylko to się liczy. Banalne? Tak, ale czasem warto sobie to uświadomić. The beginning/ Still means nothing/ And the end/ Still means coffin (Go To Hell).

A muzycznie? Jest świetnie. To najlepiej brzmiąca płyta Woody’ego. Potwierdzają to już pierwsze potężne uderzenia perkusji otwierającego album numeru Funny. I takty ciężkiego, przesterowanego basu, który – nietypowo dla innych zespołów, a charakterystycznie dla WA – gra gitarowy riff. Choć obaj muzycy są znakomici technicznie, nie uświadczymy w grze solowych popisów. Za to zdarzają się fajne żarciki, nawiązania do klasyki. Jak kapitalny luzacki fragment Oak z beztroskim tat-tarat-tat czy bluesowe pochody basu w ciężkim, niemal metalowym Glad To Be. Zespół puszcza do nas oko w króciutkim kakofonicznym utworku Jugdement Day, któremu towarzyszą odgłosy fermy kurzej. Zwracają uwagę spokojniej zagrane utwory. Znakomity God Of Small Things miażdży klimatem: przejściami od kontemplacji przez piekielnie rytmiczny, by nie powiedzieć taneczny środek, aż po finałową apokalipsę. A ostatni w zestawieniu Go To Hell to właściwie... ballada. Tak, wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie. I jak fajnie śpiewa tu Piekoszewski! To naprawdę jeden z najciekawszych i najbardziej charyzmatycznych wokalistów polskiej muzyki niezależnej.

Słuchamy Oak:



Co jeszcze warto wyróżnić? A choćby New Day Rise, energetyczne, wybuchowe, punkowe nawiązanie do poprzednich płyt duetu. Albo No Running Back, zbudowany z części cichutkiej i bardzo głośnej (i tu strasznie mocno powraca wspomnienie NoMeansNo; chyba czas odświeżyć stare kasety, zwłaszcza Why Do They Call Me Mr. Happy?). No i jeszcze instrumentalne, połamane, obłąkane Ritmo, udowadniające, że panowie jeszcze całkiem nie zdziadzieli. Oj nie.

No i co? Kto by się spodziewał, że to będzie jedna z płyt roku 2009? [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/likewoodyalien

19 sierpnia 2009

Obserwator: Atoms For Peace

Wygrzebał ich spośród miliona zespołów, które zgłosiły się do przeglądu tegorocznego Jarocina [avatar] i chwała mu za to, bo słucham tych dzieciaków i słucham, i dosłownie nie mogę się oderwać. Atoms For Peace – ironicznie się nazwali, erudycyjnie. Znają nie tylko historię, ale i muzykę Stanów Zjednoczonych Ameryki, zwłaszcza tę z lat 90, z epoki grunge’u i Matadora (niektórzy pewnie jeszcze pamiętają tę wytwórnię, która nigdy nie dorównała Sub Popowi, ale miała w swoim katalogu Pavement). To mi pasuje, te czasy ciągle mnie kręcą. Tamta muzyka to był chyba ostatni zryw szczerego i świeżego rocka. Dziś grają tak już nieliczni, zapewne rozczarowani obecną kondycją muzyki nie-poważnej. Bardzo cenię sobie zupełnie nieznaną u nas kapelę The Octagon – wspominam o niej, bo czuję te same fluidy w kompozycjach Atoms For Peace.

Na majspejsie można posłuchać sześciu kawałków. Brzmi to bardzo garażowo, piwnicznie. Przytłumiony bas, brudne gitary – dwie, bo czteroosobowy skład to optimum. Niedbały, nieco rozlazły wokal. I to mi pasuje, bo piosenki AFP porywają, mają w sobie to cholerne coś. Ten 1979, z niestrojącym wokalem i fantastyczną melodią wygrywaną przez drugą gitarę. Perełka. A przecież następny numer, Do The I, razi z równie dużą siłą. Ocieka elektrycznością i fantastycznie nośnymi melodiami. Przełamywanymi przez ostre, bezkompromisowe wejścia gitary. Dużo dobrego się dzieje, proszę państwa. A co powiecie na odległy skok do początku ery grunge? To undergroundowe brzmienie przypominające Mudhoney i Melvins w Emergence, wypada ożywczo po wszystkich tych gładkich popowych produkcjach granych przez radio.


Właściwie wszystkie te numery podobają mi się niemożliwie. Daniel ma idealny głos i manierę do takiej muzyki, nieźle też radzi sobie z „amerykańskim angielskim”. Pavementove If It’s Possible To Love rozbraja obciachową solówką (bo kto dziś gra solówki? Poza Pearl Jam?), rozczula chłopięce zmanierowanie wokalu w zwrotkach i słodka melodia drugiej gitary w Turquoise Jesus. Oszczędna słodko-gorzka ballada We Are The Lands Waiting For Rising Tide pozostawia w atmosferze nieukojenia i pragnienia więcej. Więcej tej kapitalnej muzy!

Wpuśćcie ich do dobrego analogowego studia z kochającym gitarowe granie realizatorem (i nie musi to być wcale Steve Albini). Nie będą przebojowi jak Muchy, panny nie będą z nich zrywać koszulek jak z chłopaków z Rentona, ale paru gościom spadną czapki z głów. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/atomsforpeace13

14 sierpnia 2009

Citizen Woman There: Pleasure Pleasure (Kuka Records, 2009)

Dobra wiadomość dla wszystkich zmęczonych gładkim popem, który opanował stacje radiowe (także te grające muzykę niezależną) – krakowskie trio Citizen Woman There wydało swoją długo oczekiwaną płytę. I jest to pozycja równie dobra, co ubiegłoroczny debiut Organizmu. Skąd ten Organizm, skoro oba zespoły dzieli kilka zasadniczych różnic (najważniejsza to przekaz i język, w którym jest dostarczany)? A stąd, że i Organizm, i CWT opierają swoją muzykę na mocno akcentowanym rytmie oraz programowym minimalizmie. W przypadku CWT niezłym określeniem ich stylu byłaby „muzyczna architektura nowoczesna”.

Tak ich sobie wyobrażam: trzech schludnych, nienagannie ubranych inżynierów planujących każdy dźwięk jeszcze zanim zostanie wydany przez instrument. Na płycie nie ma żadnego zbędnego dźwięku, wszystko pasuje do siebie idealnie. Inna sprawa, że czasem tęskni się za nieco bardziej rozbudowanymi aranżami, bo kilka utworów zdaje się o nie krzyczeć.

Pleasure, Pleasure rozpoczyna się od gitarowej zagrywki, której nie pomylicie z żadnym innym zespołem. Chwilę potem z miejsca rusza precyzyjna maszyneria sekcji rytmicznej Krokosz (bas) – Matoga (perkusja). Rozbrzmiewa przybrudzony wokal Tomasza Słomki, który deklaruje: Pleasure, my pleasure/ Good time/ I have good time. Ten energetyczny i jednocześnie bezwzględnie precyzyjny rytm poruszy jeszcze nieraz w trakcie słuchania albumu. Channel Enterainment z drażniącą uszy nowofalową gitarą, rewelacyjnie zaśpiewany White Bugs, praktycznie pozbawiony gitary Resistance – to najlepsze przykłady. Pleasure Pleasure wciąga swoim unikatowym klimatem. Także te wydawałoby się trudniej przyswajalne nagrania mają w sobie jakiś haczyk, który zmusza do ponownego posłuchania. Co powiecie na wyjątkowo melodyjny refren Forlorn Town? Albo hipnotyczną końcówkę Gentleman? Niemal medytacyjną atmosferę A Table? Wśród dziewięciu piosenek (dlaczego tak mało?) kryje się też miła niespodzianka: Mobile Mind przepięknie zaśpiewany przez Magdę Przybyszewską (niestety, Google milczy na jej temat). Jeden z lepszych duetów damsko-męskich, jakie słyszałem w tym roku.

Pleasure Pleasure nie jest płytą popową. Nie oferuje łatwych melodii, które zanucisz od razu po pierwszym kontakcie. Wymaga trochę skupienia, ale odwdzięcza się naprawdę przyjemnymi doznaniami. Cała przyjemność po mojej stronie.[m]

PS. Przy okazji warto odnotować fakt, że po okresie załamania się realiami rynkowymi ludzi wydających młode polskie zespoły pod szyldem Kuka Records, ten label znów jest w grze. Oby nadal miał tak dobrą rękę w doborze artystów, bo do tej pory nie wydali ani jednej słabej płyty.

Słuchamy White Bugs:




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/citizenwomanthere

12 sierpnia 2009

Blindead: Impulse EP (Lou & Rocked Boys, 2009)

Na początek trochę postraszę niezorientowanych czytelników. Jednym ze sprawców Blindead jest Mateusz Śmierzchalski (aka Havoc), do niedawna jeden z filarów Behemotha. Tak, tego Behemotha. Wokalista grupy Patryk „Nick” Zwoliński pochodzi z Neolithic - innej uznanej grupy w świecie polskiego ekstremalnego metalu. A jednak twórczość Blindead ma mało wspólnych punktów z macierzystymi formacjami muzyków. Owszem, jest ultraciężko, brutalnie, uszy atakuje charczący growling, gitarowa miazga niszczy membrany z gracją słonia Dumbo. Proszę zapomnieć o klasycznych dyskusjach czy to jest death metal czy już black metal. Witamy w krainie sludge i doom metalu.

Rozgłos zespołowi (także za granicą) przyniosło ostatnie długogrające wydawnictwo: Autoscopia: Murder In Phazes. Tytuł płyty dość adekwatny - wokal przypominający zarzynane świnie, mroczne riffy nasączone smołą i ogarniające uczucie przygnębienia. A jednak album przekazywał wyczuwalną pasję, malował ponury (choć wyraźny) krajobraz mrocznych stron duszy i oferował, co dziwne, miłe uczucie oczyszczenia (pokuty?). Fakt, wysłuchanie tego prawie godzinnego albumu do tej pory stanowi dla mnie spore wyzwanie (mózg już nie obsługuje tak wydajnie transformaty Lorentza jak dawniej), to poszczególne kawałki stanowią dobry punkt zaczepiania w dyskusjach z ortodoksyjnymi metalami :)

Impulse, mimo że formalnie to EP, trwa ponad 30 minut. Nie szkodzi, że na całość składają się tylko trzy utwory. Najważniejsze jest, że kapela nie rezygnując z wypracowanego stylu nagrała materiał przystępniejszy dla większej publiczności. Tytułowy Impulse zaczyna się dźwiękiem przerwanego kabla pod napięciem, by zaraz oddać pole monotonnie wybijanej perkusji. Przesterowany, powyginany delay płynie minuta za minutą i wprowadza słuchacza w klimat „za pięć minut apokalipsa”. Dość jasny i melodyjny riff może omamić, uspokoić nerwy po doomowym początku, jednak to pozorny prozac. Rzeźnia zaczyna się wraz z wejściem potępieńczego wrzasku. Warto znieść parę minut chorego growlingu (tudzież screamingu), w pewnym momencie w głosie Nicka pojawia się ból (moment, w którym z wrzasku przechodzi w prawie-śpiew jest jednym z highlightów płytki). I tu umieszczony jest kluczowy punkt w odbiorze EP-ki. Jeśli to przejście was ujęło, kupicie bez mrugnięcia okiem pozostałą część. Ci, którzy dotarli do tego miejsca z musu, nieprzekonani, bez wyrzutów sumienia mogą wcisnąć STOP. Reszta kompozycji to zapis gorączki trawiącej bohatera utworu. Choroby, która miesza rzeczywistość z omamami. Która sprowadza wyimaginowane potwory. Pot, zaciśnięte zęby, mokry kaszel. To nie jest przyjemna muzyka, choć daje podobne uczucie co pełna dawka świeżych antybiotyków...

Distant Earths ma zupełnie inny klimat. Przychodzi mi na myśl książka Artura Clarka Songs of Distant Earth. To właśnie taka pieśń z odległej planety. Naznaczona pięknem obcego krajobrazu, ale przede wszystkim ogromnym ładunkiem smutku i samotności spowodowanej odległością nie do pokonania. Wrażenia potęguje umiejętnie wpleciona w utwór przepiękna wokaliza w wykonaniu Magdaleny Prońko. I tak sobie leci ten utwór smagany kosmicznym wiatrem. A ja tonę razem z nim...

W recenzjach czytam o udanym flircie zespołu z ambientem. Środkowy Between jest parominutową etiudą pełną szelestu i świdrujących dźwięków pojawiających się bez wyraźnego wzoru. W sumie... koncepcyjnie to udane przejście pomiędzy maniakalnym Impulse a depresyjnym Distant Earths. Jednak brak tego utworu wcale nie wpłynąłby na odbiór płyty, wręcz przeciwnie - zagęściłby i tak oleistą narrację. Założę się, że po kilku przesłuchaniach u większości odbiorców Between wyskoczy z playlisty. To naprawdę pięć minut nudnego plumkania.

Mimo że twórczość Blindead skierowana jest do fanów cięższego grania w stylu Neurosis, Isis czy Cult of Luna, to niewielka objętość tego wydawnictwa powinna stanowić pewną zachętę dla miłośników lżejszej muzyki. Nie zdąży zmęczyć, odrzucić i spalić synaps nerwowych. Idealna rzecz do poszerzenia horyzontów muzycznych.[avatar]

Strona zespołu:
http://www.blindead.net

10 sierpnia 2009

Various Artists: Gajcy (Galapagos Music, 2009)

Tadeusz Gajcy nigdy nie był poetą popularnym. Może to dlatego, że jego teksty są bardzo trudne w odbiorze, a może też dlatego, że podczas nauki w szkole o pokoleniu kolumbów akcentuje się bardziej postać Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Ucieszył więc mnie pomysł wydawnictwa, które byłoby w stanie przybliżyć twórczość tego poety szerszemu gronu odbiorców. Jednak przy tego typu projektach wiele kwestii pozostaje spornych. Czy zespoły mają być tylko tłem dla wierszy, czy z drugiej strony powinien być położony nacisk na własną interpretację? Zastanawiający jest także sam dobór utworów, nie wspominając o kluczu, według którego wybierani są wykonawcy.

Mamy jednak do czynienia już z produktem finalnym, skupmy się więc na muzyce. Na płycie znalazło się 12 utworów w wykonaniu dobrze znanych zespołów. Znanych z własnych projektów, jak i z płyt w podobnym stylu – wystarczy wspomnieć o niedawnym wydawnictwie Wyspiański wyzwala, gdzie spis artystów nie różnił się znacznie od tego, który możemy obserwować w tym przypadku. Znajdziemy tu standardowo: Pustki, Made in Poland, NOT czy Hetane. Brzmi znajomo?

Nie wszyscy poradzili sobie z zadaniem postawionym przez producentów płyty. Strofy Gajcego są bardzo rozbudowane, pełne przerzutni i dwuznaczności, co na pewno nie ułatwiło ich wokalnej interpretacji. Pogubił się przy tym moim zdaniem Kazik, który wziął na warsztat tekst Modlitwy za rzeczy. Wersy nie do końca pasowały do stworzonej melodii, stąd zapewne pomysł na irytujące powtórzenia i dziwne (prawie) wokalizy. Pierwotna myśl wiersza traci tutaj na znaczeniu, gdyż w tym wykonaniu akcent pada na pojedyncze wersy, przez co potencjalny słuchacz nie jest w stanie wyłapać sensu całości. Nie zaskoczyły Pustki i ich wykonanie Wiersza o szukaniu, które stylistycznie bardzo przypomina Jakżesz ja się uspokoję z płyty z tekstami Wyspiańskiego. Może to przez senny wokal panny Wrońskiej (zero emocji, zero intonacji), a może przez samo zakończenie utworu. Oczywiście na albumie pojawiły się utwory, które na pierwszy plan wysuwają strofy Gajcego. Jednak w dużej mierze kończy się to na melorecytacji czy też przejaskrawieniu w stylu piosenki aktorskiej. Na szczęście znajdziemy w tym zestawie także perełki. Moim faworytem jest Żywiołak i ich Moja mała. I nie chodzi nawet o to, że melodia jest bardzo chwytliwa. Po prostu w tym utworze warstwa tekstowa współgra z resztą, nie mamy wrażenia sztuczności i silenia się na poetyckość. Oczywiście w tym miejscu zaraz mogą pojawić się zarzuty, że stylistycznie przypomina to twórczość Lao Che, jednak jeżeli dany utwór brzmi nieźle i doskonale akcentuje oryginalny tekst, to dlaczego nie? Broni się także Maleo i jego Pytanie, głównie dzięki zachowaniu przez zespół swojego charakterystycznego brzmienia. Z młodych zespołów pozytywnie zaskoczył mnie także Fat Belly Familly - w wykonywanym przez nich utworze Droga tajemnic ujawnia się potencjał ich charyzmatycznego wokalisty.

Niemożliwością byłoby stworzenie spójnego stylistycznie albumu, który jednocześnie pokazywałby siłę zawartą w tekstach. Jedynym wyjściem byłaby płyta, która dzięki swej różnorodności dawała słuchaczom możliwość interpretacji tekstów na różnych poziomach. Niestety w tym przypadku mamy do czynienia tylko z ciekawostką. Ot, kilka piosenek, które raczej nie zapiszą się w zbiorowej świadomości. Zwłaszcza, że prawdopodobnie już wkrótce pojawią się albumy o podobnej tematyce. Mam nadzieję, że przy tych następnych producenci lepiej wezmą się do pracy, bo jak widać po płycie Gajcy – dobry pomysł to nie wszystko. [spacecowboy]

Obserwator: Posing Dirt

Hi-fi super star super hit/ Discjockey szczerzy kły znad konsolety... Nie, to nie sprawa upału ani wyraz fascynacji latami 80. To tylko pierwsze wrażenie po zetknięciu się z twórczością Posing Dirt. Chodzi o wokalistkę Kamilę – barwa jej głosu jak żywo przypomina dokonania Wandy Kwietniewskiej. Gdyby liderka Bandy i Wandy zaczynała dzisiaj, byłoby trudno odróżnić obydwie dziewczyny. Bozia dała Kamili mocne i drapieżne gardełko, w sam raz do garażowej, punkowej kapeli.

Tak, proszę państwa. Posing Dirt urodził się zapewne gdzieś głęboko w piwnicy oświetlonej gołą, sześćdziesięciowatową żarówką. By można było podkręcić na maksa potencjometry i napierdalać w bębny. Pięć kawałków na demówce podpowiada obraz klasycznego garażowego składu. Perkusista lubi grać na raz-raz-raz-raz, od czasu do czasu dodając nieskomplikowane przejścia. Gitarzysta z basistą walą po strunach generując hałaśliwy czad. Wokalistka krzyczy zbuntowanie. Znamy to? Oczywiście - przerabialiśmy to mnóstwo razy.

I skrzywdziłbym zespół kończąc notkę na powyższym akapicie. Muzycy są świadomi ograniczeń gatunku. Owszem hałasują, ale nie bezmyślnie. Riffy gitarzysty Grega nie wymagają kunsztu, ale mają w sobie charakterystyczną nerwowość. Jeszcze raz sięgnę porównaniem dwie dekady wstecz - słuchając Piekła słyszy się echa wczesnego Maanamu. Prowadzący zwrotkę motyw cechuje lekkie rozedrganie, na granicy z soniczną nerwicą. Każdy utwór mknie szybkim tempem do przodu, nie ma zwolnień, ale można zastosować inny patent. W Lubisz to co ja w pewnym momencie milknie gitara z basem; pozostaje na planie siłowy wokal z jednostajnie wybijanym rytmem. I znów nihil novi, ale to dobre urozmaicenie standardowej łupanki.

Na plus trzeba zaliczyć śpiewanie po polsku. Grupa określa się jako „poetic punk rock”. Bez przesady z tym poetic, jednak trzeba oddać honor, że historie zawarte w kawałkach nie rażą banałem (Być czymś). Tematyka daleka od punkowych ideałów, to tylko proste relacje około damsko-męskie. Podane w sposób butny, wręcz wykrzyczany, ale bez moralizatorstwa, naiwnej demagogii i czarno-białego określania rzeczywistości. Urywek z Julii: A w nocy odrzuca kołdrę/ I śni się jej miłość/ Liryka-krytyka/ Żadni zwykli ludzie, żadne tam cokolwiek/ Żaden napalm/ Żadna tam polityka... I jest miejsce na melodię. Trochę ukrytą za przesterami i natarczywym wokalem. Ale jest i często wyłazi na wierzch.

Pierwsza odsłona Posing Dirt nie jest zapowiedzią genialnego debiutu, nie stawia zespołu w kolejce młodych i obiecujących. Dla radykalnych punkowców kapela jest zbyt alternatywna o odstającym przekazie (bez Babilonu, bez walki z systemem itd.). Indie-młodzież też chyba nie połknie przynęty. Zbyt to niegrzeczne, korzeniami siedzące w surowym punk-rocku. I na co się oszukiwać - jest mnóstwo podobnych bandów; ten ma to szczęście, że jego pierwsze nagrania brzmią co najmniej dobrze. Są wściekli - tak ma być. Kipią energią - super. Kawałki zmuszają do pogo pod sceną. Lecz... co dalej? Szansę na wybicie upatruję w Kamili. Zobaczymy, jaki dziewczyna zrobi użytek ze swojego głosu. Panowie muzycy - oby pazur nie stępił się za szybko. Brakuje przede wszystkim finezji.[avatar]

PS. Demo dostępne do ściągnięcia na last.fm

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/posingdirt

9 sierpnia 2009

Off Festival, 8 sierpnia 2009, Mysłowice

Drugi dzień zapowiadał się na prawdziwą rzeźnię w godzinach popołudniowych i nudy wieczorem. Tak też było. Uwaga, będę się trochę wyzłośliwiać i grymasić.

Zaczęło się jak zwykle w namiocie, gdzie zapowiadany z wielką pompą (płyta 25 września) wyszedł zespół Hatifnats. Na początku było w ich grze sporo spięcia, potem dali się ponieść muzyce. Fanów całkiem sporo jak na tak wczesną godzinę, ale muzyka trochę zbyt mroczna i histeryczna, aby rozpoczynać nią tak słoneczny dzień. Po trzech kawałkach musiałem wykonać manewr wycofujący, gdyż – sorry chłopcy – na scenie leśnej zaczynali już moi faworyci, czyli Sensorry.


W roli konferansjera raczej wczorajszy Tymon Tymański, który „odczytał listę sponsorów”, pobełkotał jakieś homofobiczne żarciki (czyżby był świeżo po seansie Bruno?) i na koniec wyje...ał się na kablach. Najs. Na szczęście Sensorry udowodniły, że warto stawiać na polską muzykę. To jedna z najlepszych młodych (niekoniecznie wiekiem) kapel grających obecnie w naszym kraju-raju. Dali pięknie kopiący koncert, powalający rytmem, ścianą dęciaków i wielogłosowymi wokalami. Gitarzysta wygłupiał się tak bardzo, że zerwał strunę, co publiczność przypłaciła jazzową improwizacją reszty zespołu. Było w pytę!

Grupa Kot. Taaaak. Nie wiem, co o nich powiedzieć. Czy to było na serio, czy potraktować ten występ jako kabaretowy performens? Oryginalne, o tak. Dwóch gości odtwarzało buczące podkłady z magnetofonów kasetowych. Wokalista rapował teksty (dość prowokujące) i dyrygował magnetofonami. Jednorazowe przeżycie.

Muzyka Końca Lata. Dobra, zaczynam się znęcać. Chyba mam już potąd infantylizmu ich tekstów i łaszenia się do dziewczyn metodą „na litość”. Litości. W sumie zespół grał okej, Chłopaki nawet porwały na chwilę, ale nie, nie był to zdecydowanie mój moment na radosne oazowe granie. Jeśli trzecia płyta będzie brzmiała jak poprzednie, to chyba stracą mój kredyt zaufania.

Godzina 16-a, czyli największy przekręt festiwalu. Powinienem się roztroić, żeby zobaczyć wszystkie koncerty, które planowałem. I tak też się stało:) Najpierw Andy. Dziewczyny zapowiadają (wreszcie!) swoją debiutancką płytę. Ale ich występ, przynajmniej ta część, którą widziałem, jakoś nie przekonał. Wokale ginęły w gitarowym jazgocie, dopiero trzeci numer sprawił mi trochę frajdy. No i to puszenie się Duninem-Wąsowiczem, który napisał tekst do jednej z piosenek. A kogo dziś rusza Dunin-Wąsowicz? Masłowską?

No to fru na scenę plażową, gdzie udzielał się esemesowy debiutant White Rabbit’s Trip. Chłopaki fajnie się rozkręcali grając te swoje świrnięte piosenki, co z tego, kiedy znowu musiałem zastosować coitus interruptus i zrywać się, bo na głównej grała już...

...Gaba Kulka. Jak Czesław w ubiegłym roku, Gaba występowała już jako gwiazda, o czym świadczył spory tłumek pod sceną. Miło było. Zagrali chyba całą płytę Hat, Rabbit. Ciekawiej wypadł drugi koncert, na scenie Miasta Muzyki, na którym pojawiły się starsze piosenki i takie smaczki, jak cover Papa Don’t Preach Madonny.

Co tam jeszcze było dobrego? Handsom Furs – okej, ale całego koncertu wytrzymać się nie dało. Straszna łupanka się z tego zrobiła, choć kontakt z publicznością fantastyczny. Crystal Stilts – dla mnie nie do wytrzymania za sprawą koszmarnego pogłosu na wokalu. Pewnie miało być atmosferycznie i dreampopowo, ale mnie to odrzuciło. Dla odmiany Crystal Antlers, mimo że jechali na jednym patencie, potrafili wciągnąć i zafascynować. Charyzmatyczny, spazmatyczny wokalista i dostojne, często furiackie brzmienie w zapadającym zmroku robiły wrażenie.

The Car Is On Fire. Tak, chciałem poznać ich fenomen, wytrzymałem trzy piosenki. I nadal jestem głupi. Nic w tym zespole nie gra. Są sprawni, są osłuchani, ale co z tego? Wokal był straszny! Ale fani dobrze się bawili.

Cool Kids Of Death odegrali w całości (o matko!) swój debiutancki album. Prosiłbym pana Rojka, żeby na przyszłość takich rzeczy nie robił i oszczędził ludziom nerwów. Było to żałosne widowisko, zespół, który nagrał cztery płyty, a wciąż nie potrafi zagrać swoich piosenek na żywo – śmiać się czy płakać?

Maria Peszek. Cóż, wiem, że chwaliłem jej płytę, ale ten koncert to było coś strasznego. Teatr jakiś czy kabaret. Peszkówna nie umie śpiewać, jedyne, co potrafi, to dawać show. Zespół grał porządnie, ale stanowił tylko tło dla mizdrzącej się aktoreczki. Trochę mnie zemdliło, bardzo przepraszam.

Za to Skinny Patrini na scenie plażowej zafundowali nam bezkompromisowy 18+ występ. Panna Anna szalała zdejmując odzież wierzchnią i buty (fetyszyści mieli radochę i dużo roboty z fotografowaniem) i wydzierając się do dwóch mikrofonów. Gruby Skinny, przebrany za jakiegoś żuka czy inną dziczyznę, generował brutalne bity wbijające słuchaczy w glebę (w piasek konkretnie). Fajna impreza.

Zahaczyłem też o koncert Casiotone For Painfully Alone. Smutny koleżka za zestawem do generowania podkładów. Ładne melodie, ale strasznie dołujące.

Widziałem jeszcze kawałek Wooden Shjips – ponura psychodela. Trochę męczące. Nie widziałem niestety koncertu Woody Aliena (jak zwykle scena eksperymentalna out), za to nabyłem ich najnowszą płytę, która premierę miała właśnie na festiwalu.

Ogólne niepozytywne wrażenie mam takie, że większość zespołów zagrała strasznie siłowo. Przyjechali się wyżyć, wyprodukować kupę hałasu, ogłuszyć ludzi. Wśród zagranicznych wykonawców brakowało czegoś wysmakowanego, finezyjnego (ale nie oglądałem nocnych koncertów, już nie mówiąc o tych poza Słupną, więc oceniam tylko na podstawie tego, co opisałem). Brak umiejętności nadrabiany butnością?

No i drażnią trochę te haczyki mające ściągać większą publiczność. Peszkówna czy CKOD obok kompletnie niszowych wykonawców – Off stoi w rozkroku, jakby bał się porzucić tę odrobinę mainstreamu, którą przemyca od początku swego istnienia. Było bardziej bezkompromisowo niż w ubiegłych latach, ale rozdźwięk między totalną alternatywą a komercją wypadł porażająco.

PS. Nie padało! [m]

Off Festival, 7 sierpnia 2009, Mysłowice

To już mój trzeci Off w Mysłowicach. Mogę zatem porównywać, oceniać, narzekać i chwalić. Na początek ponarzekam. Główny powód do twierdzenia, że tegoroczny Off był gorszy od poprzednich edycji, to line up. Nie chodzi o obsadę, bo ta była świetna, ale ułożenie koncertów w czasie. To naprawdę rozczarowujące, że w godzinach popołudniowych napchano tyle koncertów, że nie dało się w spokoju obejrzeć żadnego. Ciągłe zerkanie na zegarek, urywanie się z jednego, aby zobaczyć choć kawałek innego, trwającego równolegle występu – to zupełnie niepotrzebnie frustrowało. Tym bardziej, że to właśnie w tych godzinach grali artyści, którymi najbardziej interesuje się ten blog. Tym dziwniejsza to sytuacja, że w godzinach wieczornych można było spokojnie zaliczać (niemal) wszystkie koncerty. Rozumiem, że większość luda przychodzi na gwiazdy, które grają wieczorem i w nocy, ale to trochę nie w porządku ze strony organizatorów, można było jakoś sensowniej zaplanować line up.

Przykrą niespodzianką było też wprowadzenie bonów na napoje i jedzenie sprzedawane w obrębie festiwalu, ale cóż – Off się profesjonalizuje i zmierza w kierunku międzynarodowej standaryzacji. Ale żeby na bramkach tropić ludzi wnoszących kanapki? Zapewne spowodowaliby niepowetowane straty w kasie handlarzy kiełbachą.

No dobra, czas na muzykę. Festiwal zainicjował koncert w namiocie Trójki (nawiasem mówiąc, miał to być jakiś wypasiony namiot cyrkowy, czy coś takiego, a był ten sam co w ubiegłym roku) – i Stelka otworzył swoją scenę od mocnego akcentu. The Black Tapes grali żywiołowo, wokalista odstawiał obłąkańcze pogo plącząc się w kablach, wszystko fajnie, pięknie i do przodu, ale po piętnastu minutach stało się strasznie monotonne. Jedyny zapamiętany moment – wstęp do Celebrations z charakterystycznym motywem na klawiszu.

Przeniosłem się pod scenę główną, gdzie grupa Von Zeit, moi cisi faworyci tego dnia, ubrani na biało (właśnie skończyliśmy nockę w piekarni we Wrocławiu), mieli dać zarąbisty koncert na miarę tego, co zrobili w studiu Trójki, a dali... ciała. Przede wszystkim chłopaki nie byli w ogóle przygotowani na to, że grają tylko pół godziny (ktoś im to przekazał przed występem?) i zaczęli improwizować jakby mieli kupę czasu dla siebie. W efekcie, zamiast zagrać kilka swoich najlepszych hiciorów, po czwartym czy piątym kawałku ze zdziwieniem musieli kończyć. Rozczarowanie, bo to świetni muzycy, ale zagrali rozlazły i nieco nudny koncert.

Pod leśną było zabawnie i kolorowo. BiFF to pierwszy polski zespół tego dnia, który zadbał zarówno o atrakcyjny, dobrze ułożony program, jak i oprawę wizualną. Kolorowi, pstrokaci wręcz, z rozczulającą Anią Brachaczek na wokalu i dystyngowanym Hrabią Fochmannem na gitarze, dali świetny, humorystyczny, przebojowy występ. Grali tanecznie, trochę w stylu Blondie (jeden utwór zabrzmiał jak cover, ale to słowo nie padło, więc pewny nie jestem). Były moje ulubione Jesienne drzewa i nowy przebój Pies. Nie było Ślązaka, i dobrze. Pierwszy koncert, na którym dobrze się bawiłem.

Po BiFFie pędzę pod główną na Loco Star, a tu niespodzianka. Nie ma Loco Star, jest... o łał, skaczmy do góry, bo na scenie zaczynają grać tres.b! Tym samym organizatorom udało się spełnić jedno z moich ubiegłorocznych życzeń. Zagrali świetnie, na przemian z atmosferycznymi snujami rozbrzmiewały żywsze piosenki, w tym kilka nowych. Misia zauroczyła chyba wszystkich swoim Ameliowym wdziękiem i pięknym głosem, dwaj panowie z zespołu, choć wyglądali jakby jeszcze nie wyszli z fazy fascynacji Nirvaną, również poradzili sobie dobrze. Było dmuchanie baniek mydlanych przez Misię i publiczność podczas Man Inside The Wolf, ogólnie bardzo miło spędzony czas. Potem spotkałem tres.b na koncercie Micachu i udało mi się pogadać przez chwilę z Misią, więc coś wiem i przekazuję: nowa płyta tres.b jest nagrywana w Polsce właśnie teraz, ma się ukazać w marcu, również w Polsce (trwają rozmowy z wydawcami), zespół na pewno przyjedzie po premierze na koncerty, bardzo chciałby zagrać na Śląsku i w Krakowie. Jest na co czekać w 2010!

Pustki. Właściwie trudno mi wykrzesać jakieś emocje w opisie tego koncertu. Owszem, byli w świetnej formie, Basia Wrońska śpiewała bez najmniejszych trudności, Radek Łukasiewicz szalał z gitarą, czego się po tak flegmatycznej osobie nie spodziewałem, w sumie dali perfekcyjny występ. Ale coś nie do końca chwyciło. Może piosenki z Końca kryzysu nie są takie porywające jak te z Do-mi-no? Czy to nie dziwne, że najlepszymi momentami ich występu były przeróbki cudzej twórczości (Wesoły jestem, Koniec kryzysu, Wiersz o szukaniu)? Może za dużo już było tych Pustek w ostatnich miesiącach i się przejadły? W każdym razie publiczność bawiła się doskonale i to chyba najważniejsze.

The Thermals ze Stanów to kapela znana niewielu, bo też nie reprezentująca niczego wielkiego, ot prosty - bardzo melodyjny - koledżowy post punk. Za to na żywo wypadli bardzo energetycznie, odgrywając najszybsze kawałki ze swoich trzech płyt. Nie zwolnili ani na chwilę, przez co po kilkunastu minutach ich muzyka zaczęła się zlewać w jeden wielki punkowy kawał przesterowanego dźwięku. Szkoda, że nie było z ich strony żadnego kontaktu z publicznością – przelecieli pół świata, żeby odrobić pańszczyznę, czy co? Fajnie patrzyło się na uroczą basistkę, która trochę ubarwiła dość monotonny występ Amerykanów.

Micachu And The Shapes to zdecydowanie najciekawsze moje odkrycie pierwszego dnia. Schizofreniczny freak folk, dziecięce melodie zabijane przez dołerski growling, potężna charyzma młodej przecież liderki – tak, ten koncert robił wrażenie, choć niektórym nie podobała się dekonstrukcja, jakiej zespół poddawał swoje utwory. Że niby zbyt zmanierowane to było. No nie wiem, na pewno posłucham jak to brzmi na płycie, bo zaciekawiło.

Potem oglądałem już dość nieregularnie. Był dziwaczny amerykański Health, który chyba posunął się za daleko w generowaniu chorych, już nie bardzo gitarowych dźwięków.

Był Lech Janerka, który zagrał w całości Historię podwodną i zabrzmiało to naprawdę kapitalnie. Janerka w dobrej formie, trochę zamyślony, z nostalgią wspominał dzieje tej legendarnej płyty, ale wraz z zespołem aż kipiał energią. Wieje zagrane na bis po prostu wbiło mnie w ziemię. Wielkie brawa nie tylko za lekcję historii, ale przede wszystkim znakomity koncert.

No i na koniec Fucked Up. To, co słyszałem na ich ostatniej płycie (dość monumentalne kompozycje nawiązujące do Trail Of Dead), nijak się miało do występu na żywo, który był po prostu... popierdolony. Wielki tłusty Kanadyjczyk z mikrofonem wytrzymał na scenie tylko jeden numer, potem wpadł w kanał pomiędzy fanami i darł się prosto w twarze oszalałych od hałasu ludzi, przybijając piątki, krzycząc, że są piękni, że kocha polski punk i że festiwal jest amazing. W tym czasie zespół (w tym podobna do drwala w sukience kobieta) generował ekstremalny hałas na trzy gitary, bas i pęknięty talerz, który wydawał tak porażający dźwięk, że chciało się siąść w kąciku i błagać o ciszę. To było naprawdę mocne przeżycie, chyba najmocniejszy koncert na tegorocznym Offie.

Aha, jeszcze gdzieś tam w międzyczasie widziałem fragment koncertu Kumka Olik na scenie Miasta Muzyki. Przyznam, że chłopaki robią pozytywne wrażenie. Ich piosenki są pozbawione oryginalności, ale dzieciaki grają całkiem sprawnie i żywiołowo, wypadając bardziej przekonująco niż na płycie.

I na tym zakończył się dla mnie dzień pierwszy (czyli tak naprawdę dzień drugi całego festiwalu). [m]

6 sierpnia 2009

Skodo: Puzzle EP (Skodo&Pop-Projekt, 2009)

Skodo, czyli Piotr Skodowski, to kolejny na niezależnej scenie singer/songwriter, piszący piosenki głównie na gitarę akustyczną i głos, śpiewający – co miłe – po polsku. Co mi się podoba w utworach Piotra, to swoboda w operowaniu naszym językiem, niełatwym przecież do opanowania i upchnięcia w ramy rytmicznej muzyki pop/rock, oraz niegłupie i nieugrzecznione historie, jakie w nich opowiada. Do tego śmiała, odważna gra na gitarze. Nowy polski bard? Nie tak prędko, proszę państwa.

EP-ka składa się z aż ośmiu nagrań, z czego część – ta lepsza – to klasyczne songi na gitarę i głos, a część to bardziej rozbudowane kompozycje – niestety znacznie już słabsze. Ale zacznijmy od początku. Płytkę otwiera jedyna piosenka z angielskim tekstem – You Don’t Have To Be Loud! – udowadniająca, że Skodo radzi sobie również z językiem Szekspira. Zadziorny riff i fajnie wysilony głos - to się kojarzy, to się kojarzy pozytywnie, mnie na przykład z solowymi wykonaniami Franka Blacka (ale ja mam lekką fiksację na punkcie tego artysty, więc nie wykluczam innych skojarzeń). To lećmy od razu z tymi najlepszymi fragmentami Puzzli. Kiedy chcesz – numer dobrze znany z WAFP Vol. 5 – to esencja twórczości Skodowskiego. Tekst nieco arogancki, pozbawiony pokory i banalnej poetyckości. Prosta dosadna historia, okraszona niezłą melodią, zaśpiewana ze sprawiającą prawdziwą przyjemność ekspresją. W tym klimacie utrzymana jest też Frustracja, zagrana brudno, niedbale, z ironicznym, gorzkim tekstem. A tak poza tym czasem dobrze zabalować gdzieś/ Szpanerską maskę włożyć i zagłuszyć dźwięk/ Frustracji/ Jak w starej wielkomiejskiej ubikacji/ Nie do zniesienia wielki smród/ Ambicja niczym wrzód. I jeszcze Nie (czyli odmówić mężczyźnie) – znowu w zupełności wystarczy pomysłowy riff i żywiołowy wokal.

Byłoby dobrze, gdyby Skodo zakończył prezentację swojej twórczości na wymienionych utworach. Niestety, artysta ma większe ambicje (ambicja niczym wrzód?) i nagrał też kilka bardziej rozbudowanych piosenek. Jak dętą i przesadnie podniosłą balladę Śmiech klałna (pisownia oryginalna!), cukierkowate, tomkomakowieckie W końcu mamy czas, czy wreszcie koszmarne funkowe coś pod tytułem PowołaNieee. Okropne! Daje radę rockandrollowy Bal maskowy z niezłą gitarą elektryczną i wokalem na pogłosie.

Piosenki Skodo wypadają świetnie w tych surowych akustycznych wersjach. Jeśli miałbym coś radzić, to zostań Skodo właśnie przy takich aranżacjach. Można by jeszcze spróbować zrobić coś z dobrym perkusistą. Mocny rytm, gitara elektryczna (w tym wydaniu jak najbardziej) i inteligentny tekst. Brzmi kusząco. [m]

Strona artysty:
http://www.myspace.com/skodoo

3 sierpnia 2009

Obserwator: Fade Out

W ciepłe spierpniowe wieczory wybornie słucha się takiej muzyki. Żywej, pełnej emocji, klasycznego piękna, a jednocześnie butnej zadziorności, pełnej energii i rytmu. Żadnych słów, tylko skrzypce, pianino i sekcja rytmiczna. Proszę państwa, oto Fade Out z Olsztyna. Jest ich czterech, są młodzi, mają po dwadzieścia kilka lat. I grają tak, że na chwilę można zapomnieć o gitarach elektrycznych.

Spośród trzech utworów, jakie udało im się do tej pory zarejestrować, Slumfrog świetnie nadaje się na otwarcie. To dynamiczny, szalony numer, w którym zaczepny temat skrzypcowy arogancko uzupełnia mocno akcentujące pianino i pełnokrwisty, nerwowy rytm. Nie zwalniamy tempa. Funk Out otwiera dobranockowy motyw szarpanych palcami strun, który szybko nabiera mocy wręcz riffowej, by w „refrenach” wybuchnąć frenetycznym, jasnym jak słońce – fortissimo - tematem. Na zakończenie zespół serwuje coś spokojniejszego. Castaway urzeka łagodnym akompaniamentem pianina i dyskretną grą perkusji. Kompozycja rozwija się jak lawina za sprawą coraz bardziej upajającego, odurzającego lejtmotywu. Słodycz kontrują szorstkie, nieco nawet brutalne akcenty, które sprawiają, że ani przez chwilę nie ma się wrażenia obcowania z kiczowatą muzyką na zamówienie. Finał to kanonada perkusyjna i powolne diminuendo – wyciszenie aż do ostatniego dźwięku.

Rzadko słucham muzyki klasycznej, etap fascynacji majestatycznymi symfoniami mam już za sobą. Nie trawię też za bardzo muzyki etnicznej czy klezmerskiej. Fade Out są gdzieś pośrodku; grają czysto, niemal po akademicku, by za chwilę dać się ponieść dzikim emocjom. Piękna muzyka. Chcę więcej! [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/fadeoutgroup

2 sierpnia 2009

The Car Is On Fire: Ombarrops! (Pomaton EMI, 2009)

Prawda jest taka, że kiedy zespół z naszego kraju decyduje się na współpracę z zagranicznym producentem, oczekiwania słuchaczy odnośnie zapowiadanego materiału rosną wprost proporcjonalnie do ilości osób kojarzących nazwisko owego producenta. Wyjątkiem nie była trzecia płyta The Car Is On Fire, a że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to po kolejnych materiałach ukazujących się w prasie można się było spodziewać nie lada muzycznego odkrycia. Czy tak jest w rzeczywistości?

Album Ombarrops! powstał w Soma Studios w Chicago pod okiem producenta Johna McEntire’a. W tym momencie trzeba zadać sobie (dość retoryczne) pytanie: i co z tego? Po odsłuchaniu płyty nie uda nam się na nie odpowiedzieć. Mamy na niej do czynienia z 12 utworami, z których trudno wyłowić kilka zapadających w pamięć numerów. Na pewno jest nim tytułowy Ombarrops!, jednak nie przez swoje efekciarstwo, lecz raczej dzięki osłuchaniu się z nim, bo utwór ten był singlem promującym wydawnictwo w mediach. Naprawdę, mam duże trudności ze wskazaniem kolejnych, choć trochę wyróżniających się piosenek. Niby wszystko brzmi ładnie i zgrabnie, jednak nie umiem się oprzeć wrażeniu, że jest to doskonała muzyka tła. Przyznaję się bez bicia – wielką fanką czy też zwolenniczką TCIOF nigdy nie byłam, ale noga sama wystukiwała rytm słysząc takie Cranks czy też Miniskirt. Podczas odsłuchiwania tej płyty podobna reakcja nie występuje. Nie pojawia się nawet znudzenie, po prostu trudno mi obok tej płyty nie przejść obojętnie. Dlatego też nie chciałabym być na miejscu chłopaków, którzy przecież muszą wybrać z tego materiału następny singiel.

Nie przekonują mnie także wokale. Osobną kwestią jest fakt, że jest to zespół śpiewający tylko w języku angielskim, przez co trudno potencjalnemu słuchaczowi przebić się do warstwy tekstowej. Do tego dochodzi maniera wokalna, chyba bardzo stylizowana. Nie wiem, czy inspiracją zespołu byli The Beatles, czy też może Peter, Bjorn And John (zwłaszcza w utworze A Song Like No Other), nie wiem też, czemu miałaby służyć taka stylizacja. Wyszło to wszystko raczej sztucznie, choć z drugiej strony wokalna warstwa nigdy nie była mocną stroną tego zespołu.

Może zabrzmi to bardzo przewrotnie, ale największym atutem tego albumu jest dla mnie... jego okładka. Zdecydowanie wpasowuje się w obecne standardy, a powiedzmy sobie szczerze, polskie zespoły czasem mają z tym problem. Jednak jej drapieżność trochę nie współgra z materiałem zawartym na płycie.

To nie tak, że jest to zła płyta. Od strony technicznej, spójności czy też brzmienia nie można jej niczego zarzucić. Po prostu jest bez wyrazu. Brakuje jej takiego elementu, dzięki któremu chcielibyśmy czekać na więcej. A tak nawet nie zauważamy, kiedy wybrzmi ostatni utwór. Szkoda, by potencjał tego zespołu marnował się w ten sposób. [spacecowboy]




Strona zespołu:
http://thecarisonfire.com/

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni