31 grudnia 2008

Panikarze 2008 – zaczynamy głosowanie!

Zapraszamy do głosowania na płytę roku 2008! Zasady drugiej edycji zostały zmienione, aby umożliwić aktywność wyborczą również leniuchom, którym nie chce się wysyłać maila z własnymi propozycjami. Plebiscyt będzie miał dwa etapy. Pierwszy wyłoni 10 najlepszych płyt roku 2008 za pomocą powszechnego głosowania na 20 najlepiej ocenionych przez redaktorów bloga polskich wydawnictw. Drugi zaprezentuje nasze propozycje w kategoriach: Płyta Roku, EP-ka Roku i Nadzieja Roku.

Wybór dwudziestki, która zostanie poddana głosowaniu, nie był łatwy. Pozytywnie przez nas ocenionych longplejów było grubo ponad 30! Postanowiliśmy zrezygnować z głośnych premier, które jednak nie znalazły w naszych oczach (a raczej uszach) uznania. Stąd na liście brak takich zespołów jak Cool Kids Of Death, Renton czy Out Of Tune. Może w kolejnych plebiscytach?

Głosowanie potrwa do końca stycznia. To dość czasu, żeby zapoznać się z tytułami, które jeszcze nie zagościły w Waszych odtwarzaczach i wyrobić sobie o nich opinię. W pierwszych dniach lutego ogłosimy 10 najlepszych zdaniem czytelników bloga albumów roku 2008, a także przedstawimy zestawienie Don’t Panic.

Uwaga! Można głosować na więcej niż 1 album – ale tylko raz, dlatego sugerujemy chwilę zastanowienia, żeby potem nie było żal jakiejś niezaznaczonej pozycji.


----------------------------
Ponieważ jest to ostatni wpis w tym roku (co ja jeszcze robię przed komputerem??? – [m]) – cała dwuosobowa załoga Don’t Panic We Are From Poland życzy wszystkim czytelnikom – stałym i okazjonalnym, lubiącym nas i nie cierpiącym – fantastycznego Nowego Roku, pełnego świetnej muzyki i okazji do spotkań na równie znakomitych koncertach!

30 grudnia 2008

V/A: Wszystkie covery świata (Pomaton EMI, 2008)

Sylwester tuż-tuż, przydałoby się uzbroić w jakąś muzykę na prywatkę. Najlepiej dobrą składankę, która zaspokoi gusta wszystkich imprezowiczów, wpadając w ucho znajomą melodią w nowych aranżacjach. Wydawałoby się, że kompilacja – stworzona przez Ulę Kaczyńską z Polskiego Radia Euro (dawniej Bis) – składająca się z coverów znanych szlagierów będzie na to zapotrzebowanie idealną odpowiedzią. Niestety – tak się tylko wydaje.

Na początek uściślenie: wydawnictwo składa się z dwóch płyt – „polskiej” i „zagranicznej”. Na pierwszej młode polskie zespoły oddają hołd twórcom polskich przebojów głównie z lat 80. Druga nas nie interesuje:) Wybór piosenek do przerobienia jest nieco, hm, kontrowersyjny, ale zasadniczo zgodny z panującą obecnie modą na „ejtisowy” kicz i wiochę. Mamy tu zarówno świetne i wiecznie młode kawałki Maanamu, Johna Portera, Republiki czy Klausa Mitffocha, jak i ewidentne przykłady tandety, o której chciałoby się już zapomnieć (Papa Dance, Bolter, Anna Jurksztowicz). Wyzwania podjęła się cała plejada współczesnych gwiazd i gwiazdeczek naszej alternatywnej sceny. Z jakim skutkiem?

Otwierający zestaw Pawilon poradził sobie z piosenką Andrzeja Zauchy Byłaś serca biciem. Co prawda nigdy nie byłem (i raczej już nie będę) wielkim fanem tego festiwalowego gwiazdora, to jednak doceniam fakt, że piosenka nie zestarzała się i nosi znamiona klasyki polskiego popu. Out Of Tune rozprawili się ze Szklaną pogodą Lombardu. Był to jeden z największych hitów PRL-u, dziś całkowicie zdewaluowany, w wykonaniu OoT ani nie porywa, ani nie skłania do pląsów (o co chyba chłopakom chodziło, kiedy pakowali w swoją wersję tony tanecznych bitów i buczących efektów). Dick4Dick swoją wersję Wszystko czego dziś chcę nagrali z udziałem Anny Patrinni, z duetu Skinny Patrinni - nie wyszło to nawet źle, tym bardziej, że Diki zrobili ją w stylu elektronicznych Silver Ballads, a nie nadętorockowego Grey Albumu. Bezpretensjonalnie i nowocześnie – a jednak z retropatyną. CKOD wyłamało się z tego rozrywkowego trendu i przerobiło electropunkowo numer Siekiery Ja stoję, ja tańczę, ja walczę. Nie za bardzo pasuje to do taneczno-dyskotekowej całości.

Novika po swojemu potraktowała Szał niebieskich ciał Kory i wyszło z tego coś całkiem intrygującego i odprężającego. O dziwo, z drugą piosenką Maanamu (Lipstick On The Glass), również nieźle poradził sobie Hurt. Ich wersja nie odbiega szczególnie od oryginału i to chyba przyczyna całkiem pozytwnego efektu. Mocno ryzykowne było zestawienie elektroniczno-dętego (od instrumentów dętych, rzecz jasna) Oszibaracka z klasycznym numerem Klausa Mitffocha Śmielej. O ile do interpretacji wokalnej można mieć pretensje za manieryczność, to warstwa muzyczna ciekawa i w stylu Oszibaracka. Zupełnie mi nieznany kolektyw Cinq G zmierzył się ze Świętym szczytem Kryzysu. Podejrzewam, że funkowo-punkowy efekt można docenić dopiero po spożyciu. Po wielokrotnym spożyciu. Renton przeleciał się po Stanie pogody zmory mojego dzieciństwa, czyli Anny Jurksztowicz, jakby to była ich własna piosenka. Więc jeśli komuś spodobał się ich debiut, to i ten cover łyknie z ochotą.

L.Stadt nagrał najlepszą wersję w zestawieniu. Chyba nieprzypadkowo, bo łodzianom trafiła się najlepsza piosenka „podstawowa”, czyli Ain’t Go No Music Johna Portera. Jak świetne i uniwersalne numery tworzył Porter na przełomie lat 70. i 80. potwierdza moja niedawna wycieczka na Helicopters Porter Bandu. Płyta wymiata! A wersja L.Stadt naprawdę przyzwoita i równie porywająca co oryginał. Czego nie można już powiedzieć o Marice i jej wykonaniu bolterowskiego hitu-szitu Daj mi tę noc. Ok, wiem że wszyscy to śpiewają klaszcząc w dłonie na dansingach, wczasowych potańcówkach i imprezach integracyjnych. Ale na miłość boską, cóż to jest za kicz! A współczesna wersja – pseudosoulowy popik w polskim wydaniu. Nie kupuję tego. Tak samo jak fascynacji, która już dawno przekroczyła granice żartu, niektórych osób twórczością zespołu Papa Dance. Afro Kolektyw pobawił się Królową fal. Wyszło tak jak miało wyjść. Ja wiem, trzeba mieć poczucie humoru. Jakoś nie mam. Jak dla mnie pomyłka, ale jak chcecie, to tańczcie:) Miloopa podjęła się przerobienia na swoją modłę najbliższej naszym czasom (trochę to niekonsekwentne) piosenki Republiki Raz na milion lat. Wersja elektroniczna, w stylu UniCode, ciężkawa, ale dość udana – po prostu tekst idealnie pasuje do muzyki, jaką gra Miloopa. Pogodno na swój niepowtarzalny sposób zrobiło kuku fanom Kombi (nie KOMBII), przerabiając hiciorskie Nie ma zysku na dziewięcioipółminutową spaceoperę, z odjechanymi chórami, solówkami i patosem godnym zespołu Queen. Wypaśnie! Szkoda, że po kilku dobrych momentach płytę kończy absolutnie denna wersja Ladypankowego To jest tylko rock’n’roll. Lider Komet Lesław tak bardzo wczuł się w rolę, że na cztery i pół minuty staje się Panasewiczem i Borysewiczem w jednej osobie, grając ten kawałek z pozycji na klęczkach. Żal słuchać.

Specjalnie dla was przemęczyłem wszystkie piętnaście utworów. Wniosek jest prosty – kilka udanych przeróbek, reszta raczej poniżej krytyki. To na pewno nie wina zespołów, prędzej materiału, który wzięły na warsztat. No chyba, że ktoś tak uwielbia lata 80., że nie przepuści żadnej okazji do powrotu do tych „wspaniałych” czasów. Pozostałym na imprezę sylwestrową polecam raczej coś z serii WAFP. Bez obciachu! [m]

29 grudnia 2008

Snowman: Lazy (Indigo Tunes/Kartel Music, 2008)

Ta płyta to dla mnie twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony wprawia mnie (chwilami) w zachwyt, z drugiej mocno rozczarowuje. Która szala przeważy? O tym za chwilę. Na początek kilka niezbędnych faktów. Snowman to zespół ze sporym doświadczeniem (działa od 2002 r.), Lazy to ich zdecydowanie zbyt długo odkładany debiut płytowy. Jak to zwykle bywa w przypadku takich rozciągniętych w czasie debiutów, na album trafił materiał mocno przekrojowy. To mogło spowodować, że nie brzmi tak świeżo i elektryzująco, jak się zapowiadał po premierze singla Lazy.

No właśnie. Zaczęło się od Lazy, piosenki, która – ok., może nie rzuciła mnie na kolana, ale na pewno postawiła w stan wzmożonej czujności. Ekscytacja trwała przez kilka tygodni oczekiwania na płytę, kiedy to odsłuchiwałem to nagranie dziesiątki razy przy okazji dopasowywania do tracklisty czwartej edycji składanki We Are From Poland. Ta piosenka zwiastowała coś bardzo przeze mnie wyczekiwanego – ta melodia, ten wokal, te przesterowane gitary, ten sposób rozwijania kompozycji ku hałasującemu finałowi. Myślałem sobie nawet: Kurcze, polskie Stereophonic w wersji dla inteligentów. I wreszcie pojawił się album i pojawiła się krecha na moim czole. Bo jak to tak? Lazy wyrzucono na sam koniec i to jako bonus track? A płyta okazała się zbiorem – wyrafinowanych, a jakże – ale jednak tylko wyciszonych pościelówek. Na jakiś czas nawet obraziłem się na poznaniaków (możecie to uznać za zachowanie nieprofesjonalnie; ale przecież wziąłem się w garść!) za tę totalną zmyłkę.

Potem zaczęło się słuchanie na poważnie. Głównie wieczorową porą, bo to płyta na koniec dnia, kiedy nie myśli się już o niezałatwionych sprawach, problemach i tym całym egzystencyjnym bla bla bla. Wtedy ta muzyka zaczyna pulsować własnym życiem. Żarzyć się jak ten drucik w żarówce. Najpierw słabo, potem coraz mocniej. Obrażenie się odchodzi w zapomnienie. Ta płyta jest przecież tak cholernie piękna. (Chociaż może zbyt grzeczna, zbyt elegancka). Zaczyna się kompletnie nieprzebojowo, wydawałoby się samobójczym utworem, w którym słychać tylko trzeszczenie płyty, głos Michała Kowalonka i prosty motyw pianina. Ale jaka to jest melodia w tym Faint Story, jak pięknie zaśpiewana! Panowie rozkręcają się powoli. W In A Hurry mamy już pełną sekcję, nastrojowy saksofon, ale ciągle jest bardzo łagodnie i nasennie. Co z tego, skoro za sprawą śpiewu Michała człowiek unosi się gdzieś ponad dachy, ponad miasto i łunę świateł. Caratea, mimo zalatujących Santaną (grr!) zagrywek gitary, wnosi trochę nerwowego napięcia za sprawą lakonicznych partii elektrycznego pianina i głośniejszego rozwinięcia tego niemal ośmiominutowego nagrania. Ożywcze prądy płyną od progresywnych riffów i żywszej pracy perkusji w Combustion Lane, by znowu złagodnieć w snującym się leniwie, podszczypywanym delikatnymi wyładowaniami elektroniki Milky Way.


Ciekawiej pod względem formalnym robi się w drugiej części albumu, począwszy od Outside Rain, w którym słychać fascynację Pink Floyd (na szczęście tradycja została przefiltrowana przez sito późniejszych doświadczeń kolejnych pokoleń muzyków), przez jazzowo rozimprowizowany instrumental Advertising Agency, w którym muzycy wykazują się nie tylko wirtuozerską sprawnością, ale i sporą erudycją, mieszając style i epoki; aż po rewelacyjny Name-Day!, w którym słychać namiastkę tego, co mogłoby stać się podstawą stylu Snowmana – łączenia łagodnych melodii zwrotek z eskalacjami jazgotu w refrenach. Nie można zapomnieć o wyjątkowym w tym zestawie E-Level, gdzie zespół trochę eksperymentuje z fakturą dźwięku, wprowadzając odrobinę chaosu i brudu w salonowe brzmienie całości. I o długim, ponadsiedmiominutowym Complain, w którym z pozoru nic się nie dzieje, ale podskórnie wyczuwa się niepokój potęgowany przez rozbudowaną warstwę perkusyjną i świszczące syntezatory, jakby od niechcenia nawiązujące do innej klasyki, tym razem w wydaniu Pere Ubu.

Na sam koniec zostaje to, od czego wszystko się zaczęło, czyli Lazy. Być może – to tylko moje spekulacje i marzenia – utwór jako najnowszy w zestawieniu został od niego oddzielony, ponieważ zapowiada nowy rozdział w karierze zespołu. Może będzie bardziej rockowo, energetycznie? Może ta druga płyta powali nas na ziemię dawką matematycznego hałasu, jakiego nie doświadczaliśmy od Cigarette Smoke Phantom Something Like Elvis? Może moje modły zostaną wysłuchane? :) [m]


Strona zespołu: http://www.snowman.pl

28 grudnia 2008

Najlepsze kluby w PL

Chcemy wam zaproponować zabawę w tworzenie listy najlepszych klubów muzycznych w Polsce. Klubów przyjaznych młodym zespołom grającym szeroko pojętą muzykę alternatywną, aktywnych (dużo koncertów, dobra informacja o wydarzeniach), dobrze zorganizowanych. Wspólnie stworzymy listę miejsc gwarantujących koncerty na poziomie.

Fani

Możecie przesyłać krótkie charakterystyki ulubionych klubów. Zwracajcie uwagę na: 1) częstotliwość koncertów, 2) jakość imprez (nagłośnienie, wielkość sceny, pojemność lokalu itp.), 3) poziom zapraszanych wykonawców

Zespoły

Graliście w fajnym miejscu, chcecie zarekomendować je innym artystom – nie wahajcie się! Opiszcie warunki techniczne, atmosferę panującą w klubie i inne wrażenia z koncertu.

Właściciele klubów

Macie pomysł na minifestiwal, zapraszacie mniej lub bardziej znanych artystów, zapewniacie dobre warunki występującym zespołom i publiczności – piszcie, macie szansę zareklamować swój klub. Ale pamiętajcie, wasze słowa zweryfikują fani!

Propozycje można wysyłać mailem (
wearefrompoland@gmail.com) lub w komantarzach pod tym postem. Mile widziane przemyślane opinie i zdjęcia z imprez.

Do dzieła!

27 grudnia 2008

Obserwator: Clin’t Eastwood

Na Górnym Śląsku (muzycznie) zaczyna się dziać coraz lepiej, pojawiają się nowe zespoły, których nie klasyfikuje się już jako grup metalowych czy bluesowych. Niedawno opisywałem bardzo interesującą formację Don’t Be A Poor Person z Katowic, teraz pora na ich kolegów z Będzina. Kolegów, bo oba zespoły systematycznie wspólnie koncertują w ramach objazdowego minifestiwalu Alt Party Tour.

Dziwnie zapisana nazwa ma pewnie coś wspólnego z psychodelią i zażywaniem substancji psychoaktywnych, do czego chłopaki przyznają się w swojej pokrętnej notce biograficznej. Napisałem chłopaki? Sorry, oni mają przecież dziewczynę w składzie, do tego grającą na perkusji! (Dowód poniżej). Grają gitarowo, rozrywkowo, z funkowym feelingiem, ale też i brudne i wymięte dźwięki dobywają ze swoich instrumentów. Czego dobitnym przykładem fajnie kołyszący, jazgoczący gitarami i klawiszem Room 416. W muzycznym hołdzie dla Brudnego Harry’ego, o przewrotnym tytule Gorillazz, skłaniają się ku hipnotyzującej rytmice, budzącej pozytywne skojarzenie z zespołem Damona Albarna, rozkręcającej się dzięki dowcipnym dialogom gitary prowadzącej i akustycznej oraz kowbojskim przeszkadzajkom. Poza wspomnieniem o Gorillaz, wyczuwam też delikatny nalot fascynacji Kodymową Apteką i jej odurzającymi specjałami. Najbardziej zaskakującym, ale też i najmniej udanym, utworem spośród trzech udostępnionych przez zespół jest Come On – przesycony elektroniką i popowymi melodiami damskich wokali. Pomysł w porządku, ale czegoś tu brakuje.

Nie wiem, w jakich proporcjach Clin’t miesza gitarowy hałas z elektronicznymi skokami w bok, ale już te trzy ujawnione piosenki brzmią na tyle zachęcająco, by z niecierpliwością oczekiwać na więcej konkretów. [m]


Strona zespołu: Myspace

22 grudnia 2008

Dejnarowicz: Divertimento (DRAW/Mystic, 2008)

Niektórzy artyści na pytanie, dla kogo tworzą swoją muzykę, odpowiadają: dla siebie, robimy to dla siebie. Czasem: dla siebie i naszych fanów. W rzeczywistości mają na myśli: robimy ją dla tych, którzy chcą nas słuchać, ale staramy się pozostać wiernymi sobie. Tymczasem Borys Dejnarowicz nagrał płytę rzeczywiście dla siebie. Tylko i wyłącznie. Nie są mu potrzebni recenzenci i krytycy, bo sam lepiej potrafi opowiedzieć o swojej muzyce. Nie są mu potrzebni słuchacze, bo to muzyka nie do słuchania, tylko do analizowania. Divertimento można co najwyżej potraktować jako ćwiczenie studenta muzyki z komponowania. Grono profesorskie może co najwyżej ocenić poprawność zrealizowania konceptu. Gdyż Divertimento to koncept – opisany w punktach, a potem według tych punktów zrealizowany. Jeśli kogoś interesuje teoria tworzenia muzyki oraz ewentualnie strona techniczna przedsięwzięcia (kwestia gęstości tracków i granica ich czytelności), może się z tym materiałem zapoznać – pozostali, ci których w muzyce interesują emocje i przekaz, raczej to dzieło odrzucą. Nie z powodu trudności, wyrafinowania czy co tam by się twórcy zamarzyło – raczej z powodu bezcelowości słuchania po raz wtóry muzycznej ilustracji działań matematycznych. Muzyka jako matematyka – mnie to nie kręci.

Trudno jest lubić Borysa D., enfant terrible polskiej sceny niezależnej, człowieka, który uważa, że zjadł wszystkie rozumy i wie lepiej czego potrzebują słuchacze (lepiej od nich samych). To postać na pewno barwna, wyróżniająca się, charakterystyczna, chociaż niekoniecznie w pozytywnym sensie. Czasem aż chce się krzyknąć: Borys, przestań pier...lić! Albo: Dejnarowicz, jeśli chcesz wykładać, zatrudnij się na akademii. Pękła skorupa rokendrolowca, a z wnętrza wynurzyło się przemądrzałe, pretensjonalne coś. Efektem przepoczwarzenia jest wykoncypowane Divertimento, które miało coś komuś udowodnić. I udowodniło.

Ale dość już subtelnego obrzucania Borysa D. błotkiem ironii. Dzieło, jak zostało powiedziane, opiera się na pomyśle. Niestety, tylko jednym: powtarzania w kółko tych samych motywów przez kilka instrumentów, oraz dokładania ścieżek tak długo aż osiągną liczbę 24. Sprawdzając przy okazji percepcję słuchacza – do której minuty wytrzyma i będzie rejestrował kolejne drobne zmiany w dźwiękowej strukturze? Kiedy po prostu odpłynie? Brzmi to ekscytująco, niemal jak ambitny eksperyment naukowy – szkoda, że tylko na papierze. W praktyce całość – składająca się z pięciu całkowicie instrumentalnych części (kobiece wokalizy traktuję jak jeden z instrumentów, bo takie było założenie twórcy) – jest nużąca i nie prowadzi do niczego. Oczywiście nie jest to muzyka pop, której konstrukcja jest prosta i czytelna, a cel jasny – zasadzenie w głowie melodii, która wybije się ponad inne. Divertimento to przeintelektualizowana zabawa w klocki. Pojedyncze dźwięki można układać w różnych konfiguracjach i tworzyć z nich wieże, domki, mury i takie tam. Za każdym razem nieco inne, ale zawsze ograniczone swoją klockowatością.

Dejnarowicz jak nikt inny potrafi rzecz małego formatu opakować w słowa, które robią wrażenie wielkiego drogiego prezentu. Lektura jego wstępu (a może powinienem napisać Manifestu Artystycznego?) jeszcze przed kontaktem z muzyką, robi przytłaczające wrażenie obcowania z gigantem sztuki, z prawdziwą, dogłębnie przemyślaną filozofią tworzenia. Interakcja, Ogarnianie, Przestrzeń, Cierpliwość, Meta-Muzyka. Sporo mądrej teorii. Szkoda, że czar pryska, kiedy zaczyna rozbrzmiewać Part One z – przepraszam – banalnym motywem fortepianu, gitarą, jaką nie pogardziłby na swojej płycie Piasek, oraz tandetnym, landrynkowym saksofonem. Jedyne, co może tu budzić uznanie, to głęboko brzmiący bas. W kolejnych utworach żenujące kiczowatością melodyjki przeplatają się z formami nieco bardziej ambitnymi (niepokojące smyki z jednej strony i znów koszmarny saksofon z drugiej w Part Two, niezła melodia tematu przewodniego zniszczona przez skrajnie profesjonalne, wyzute z emocji – takie sesyjne – wykonanie w Part Four, nic niewnoszące partie wokalne w Part Five) – powodując w głowie chaos, zamiast zamierzonego porządku, pomieszanie, zamiast spokoju, niesmak, zamiast estetycznej głębi.

Divertimento jest wybrykiem, takim „mówiłem-że-wam-pokażę-i-pokazałem”, ekscentryczną wypowiedzią na temat, którego nigdy nie było i który nie jest nikomu potrzebny. Nie spodoba się ani fanom nowoczesnej muzyki poważnej (przepraszam, tu już chyba obowiązuje termin „meloman”), ani zwykłym pop-słuchaczom, wolącym tradycyjną formułę piosenki. Nie chcę być złośliwy, ale obawiam się, że w przyszłym roku nikt już nie będzie o panu D. pamiętał. No chyba że wyskoczy z czymś zupełnie nowym i zaskakującym. Po Divertimento mamy prawo na coś takiego czekać. [m]


Strona artysty: http://www.dejnarowicz.com

18 grudnia 2008

Po polsku i ukraińsku dla Afryki - Dagadana w Hydrozagadce

Polsko-ukraiński duet liryczno-eteryczny zagra w niedzielę koncert charytatywny, z którego dochód zostanie przekazany na budowę studni w Afryce.

Wejście: 10 zł

[A recenzja pierwszej EP-ki Dagadany już wkrótce na Don't Panic!]

11 grudnia 2008

Silver Rocket: Tesla (Sony BMG, 2008)

Mariusz Szypura, lider i założyciel Silver Rocket, jawi mi się jako syn marnotrawny żywego, organicznego grania. Pierwsze sukcesy odnosił w gitarowym Happy Pills, który to zespół w pewnych kręgach urasta do rangi mitycznego [składajmy dzięki Panu, Happy Pills się reaktywują! – m]. Powszechnie znaną jest historia o zawróceniu samolotu, w którym grupa zmierzała za wielką wodę na kilka koncertów. Miało to miejsce we wrześniu 2001 roku (w TYM wrześniu, TEGO roku). Po tym epizodzie drogi muzyków rozeszły się. Szypura dokonał stylistycznej wolty i zwrócił się w kierunku mrocznej i zgrzytliwej elektroniki. Efektem nowych zainteresowań było powołanie do życia Silver Rocket i wydanie debiutanckiego krążka Electronics For Dogs (nawiasem mówiąc przydałaby się reedycja - dostać rzecz ciężko). Drugie długogrające wydawnictwo Unhappy Songs przyniosło uproszczenie kompozycji (piosenki w klasycznym rozumieniu słowa). Równocześnie dopuszczono do wyraźniejszego głosu akustyczne brzmienia. Tesla to płyta nagrana przez zespół z prawdziwego zdarzenia. Owszem, są przetworzenia elektroniczne, ale podstawę tworzy niezbędnik okraszony mnóstwem rzadkich i niespotykanych już instrumentów (kto wie co to jest theremin?)

Jak zapewne wszyscy już wiedzą, Tesla jest koncept-albumem. Poświęconym osobie serbskiego wynalazcy, żyjącego na przełomie XIX i XX Nikoli Tesli. Daruję sobie w tym miejscu epitety "genialnego", "niedocenionego", "ekscentrycznego". Doceniłem robotę człowieka oblewając kolejne egzaminy, w których roiło się od indukcji pól magnetycznych, całek krzywoliniowych i reguł śrub prawoskrętnych. Kto ciekaw biografii - znajdzie ją w źródłach. Skupmy się na wydawnictwie.

Rok 2008 może zostać zapamiętany jako rok bardzo ładnie wydanych płyt. Nie tak dawno mogliśmy się cieszyć pięknym opakowaniem płyty Kings of Caramel, a tu dostajemy gustowny digipack w stylistyce art-deco (termin zaczerpnąłem z materiałów promocyjnych), charakterystycznej dla czasów współczesnych Tesli. W środku klimatyczne zdjęcia zespołu, a także rozkładany karton imitujący wydania ówczesnych gazet. Dzięki temu możemy wgłębić się w historię opowiedzianą na albumie - każdy utwór ma swoje miejsce na łamach "gazety" i wiąże się z różnymi aspektami działalności bohatera opowieści. Całość jest niesamowicie elegancka...

... tak jak elegancka jest zawartość muzyczna wydawnictwa. Mariusz Szypura jako multiinstrumentalista nie może pozwolić sobie na minimalizm i w swoje kompozycje wkłada mnóstwo wątków, smaczków, dźwięków, powodując, że końcowy efekt jest pełen finezji i dostojności. A całość spowija wyraźna mgiełka melancholii. Słuchając płyty myślami wracam do czarno-białych przedwojennych filmów, obecnie sprawiających wrażenie zupełnie nierzeczywistych. Do świata pełnego dżentelmenów we frakach, pojedynków na pistolety i wyśrubowanego kodeksu moralnego, w którym na pierwszym miejscu jest honor. Chciałbym, by do tej płyty powstał klip na modłę Tonight, Tonight Smashing Pumpkins. Jednak nie możemy zapominać, że album powstał w pierwszej dekadzie XXI wieku. Praktycznie w każdym kawałku czuć pierwiastek nowoczesności. New Yorker najlepszym tego przykładem. Kto wie, co czaiło się w umysłach muzyków, gdy komponowali Coil, w którym przestrzeń tworzy trąbka wespół z tłustym basem? I jakim cudem wpasował się w koncept plemienno-psychodeliczny A Flame? Zespołowi udało się stworzyć niesamowicie sugestywne utwory, w których głos pełni rolę nośnika, na osnowie którego mogą rozwijać się kolejne melodie.

Twórca Silver Rocket ma niebywałego nosa, jeśli chodzi o dobór wokalistów. Gościnnie na Unhappy Songs wystąpili m.in. Artur Rojek, Kasia Nosowska, Ania Dąbrowska, Novika. Dość zacny zestaw. Tesla nie poraża mnogością zaproszonych gości. Tomek Makowiecki oraz Marsija z Loco Star gładko wpasowali się w formułę zespołu i nadali płycie charakterystyczną aksamitną gładkość. Występ Moniki Brodki w Niagara Falls utwierdza mnie w przekonaniu, że w Polsce jest całkiem sporo ciekawych głosów, tylko marnują się w mdłych popowych schematach. Osobne słowa uznania należą się zespołowi za przeróbkę Space Oddity Davida Bowie. Nie dość, że rzecz nie zgrzyta w odniesieniu do całego albumu, to pozostawia po sobie przyjemny ładunek uduchowienia.

Wady? To nudna płyta:) Trzeba do niej docierać, trzeba ją rozbierać na czynniki pierwsze, by wyłapać przyczajony urok, trzeba jej poświęcić sporo czasu. Potem jest okres zachwytu nad kunsztem, nad bijącym z niej ciepłem. Przychodzi czas, gdy na top playlisty wspina się Edison. Obecnie jestem w trakcie tzw. fazy, mam ochotę się tą muzyką dzielić i hajpować ją przy każdej możliwej okazji. Ale też wiem, że ciśnienie wkrótce opadnie i pozostanie jedynie miłe wspomnienie zeszłorocznej jesieni. I zacznę szukać czegoś bardziej wyrazistego.

Panie Mariuszu - zapewne spodziewa się Pan, że Tesla nie zagości wysoko w podsumowaniach kończącego się roku. To zbyt kameralny produkt, by skutecznie atakować percepcję słuchacza. Owszem, pozostanie zauważony i doceniony, ale jego miejsce jest "obok" - obok mód, obok nurtów, obok zjawisk wszelakich...
Ale co z tego, skoro taka muzyka jest, cholera, potrzebna? [avatar]


Strona zespołu: http://www.silverrocket.pl

10 grudnia 2008

Alt Party Tour w Chorzowie - za jedyne 5 PLN


Może uda mi się być;) [m]

Gentleman!: Antyturyści EP (wyd. własne, 2008)

Gentleman! zasłużył na spory kredyt zaufania EP-ką Anka Skakanka, dzięki której znalazł się wśród zespołów uznanych przez Don’t Panic za „nadzieję” w podsumowaniu roku 2007. Dokładnie jutro wydaje swoją... chciałbym napisać płytę długogrającą, ale niestety, jeszcze nie teraz. To wprawdzie tylko kolejna pięcioutworowa EP-ka, ale potwierdzająca, że warto było na nich stawiać, potwierdzająca też, że zespół ma coś swojego do powiedzenia.

Pierwsza dobra wiadomość jest taka, że chłopaki postawili na śpiewanie w języku ojczystym i to był bardzo dobry wybór. Na EP-ce jest co prawda jedna piosenka po angielsku, ale to właśnie te nagrania z polskim tekstem budzą prawdziwe emocje. Największe chyba Maj, w którym jest wiele złości, goryczy, ale też bólu i tęsknoty. Zaśpiewany przez Piotra Malacha tekst charakteryzuje konkret w doborze środków stylistycznych i instynkt do tworzenia wiarygodnego tła opowiadanej historii. Nasza kanapa w kurzu/ Zielone spodnie, żółty szal/ Dwudziesta trzecia siedem wracasz, czy moja ulubiona fraza: Opowiem ci kilka historii/ Które dobrze znasz/ Jak dziecko usta zasłonisz/ Gdy się będziesz śmiać – takie momenty sprawiają, że wiarygoność podmiotu lirycznego znacznie wzrasta. Choć jest i mały zgrzyt w tym tekście – bardzo nie lubię, kiedy ktoś mówi, że coś (płyta, film, zdjęcie) jest chujowe. Ale widać taka moda. Nieco inne są teksty napisane i zaśpiewane (nawiasem mówiąc wielkie brawa za to jak się wokalnie rozwija) przez głównego wokalistę Michała Tosia. Nieco bardziej abstrakcyjne, operujące jednak plastycznymi metaforami. Świetne momenty mają Samoloty (Ty jesteś takim bullterierem, co zawsze szuka wroga/ I gryzie po nogach przechodniów na schodach) i Soho, napisane na spółkę z Piotrem (Potem brama, mokre palce mam/ Jesteś tak ubrana, żebym łatwiej miał/ Obudź się, nie bój się/ Nie zrobimy nic/ Pomyśl sobie, że to jest/ Taki niemiecki film/ Obsceniczny film).

Druga (dobra) wiadomość jest taka, że Gentleman! muzycznie zdecydował się na „brzmienie amerykańskie”, rezygnując z prób czarowania banalnymi, łatwo wpadającymi w ucho „brytyjskimi” melodiami. Jest ciężej, interpolowsko, na szczęście nie mam przy tym uczucia zrzynania z nowojorczyków. Raczej szukania własnego stylu w pewnym zakresie brzmień i melodii zdefiniowanych przez zespoły inspirujące się twórczością Joy Division. Dlatego też kompozycje z Antyturystów – z jednym wyjątkiem – nie zaczepiają się od razu w głowie, ale prowokują do kolejnych odsłuchań. Przodują tu Maj i Samoloty, w których napięcie stopniowo narasta, by znaleźć ujście w jazgotliwym finale. To też utwory o największej sile wyrazu. Anturium For My Girl przypomina wczesne nagrania New York Crasnals, kiedy to dopiero szukali swojego stylu. Za to Soho, zwłaszcza w autorskim remiksie Piotra (ta wersja nazywa się Soho 1986), to prawdziwy przebój, od którego trudno się uwolnić. Uwypuklona warstwa rytmiczna z mocno „plastikową” perkusją potęguje poczucie wyobcowania i desperacji, a przewijający się przez całe nagranie motyw gitary prowadzącej to hook, za który tacy The Killers zapłaciliby grube pieniądze, aby mieć go na swojej pozbawionej jaj nowej płycie.

Trzecia dobra wiadomość jest taka, że możemy mieć pewność, że ten zespół poważnie traktuje swoją robotę. Są coraz lepsi i nie spoczywają na laurach. Teraz jest ten moment na debiut płytowy. Czy rok 2009 będzie należał do Gentlemana? [m]


Strona zespołu: http://www.myspace.com/gentlemanpl

8 grudnia 2008

Procesor Plus: GenEraTor (Trująca Fala, 2008)

Procesor Plus to w światku polskiego electro postać znana i szanowana. Masowej publiczności nieznany, jednoosobowy projekt Grzegorza Fajngolda, grającego w punkowych 19 Wiosnach na organach elektrycznych, ma już na koncie kilka płyt długogrających i EP-ek. Mimo że jego muzyka czerpie pełnymi garściami z disco i electropopu, niewielkie szanse, aby zaistniała na parkietach dyskotek. Wymowa tekstów Procesora jest zbyt ponura, zbyt przygnębiająca, by uprawiać przy niej kult ciała i seksualności. Jedyne co można robić przy GenEraTorze, to rozpaczliwie tańczyć w samotności. Cóż, oto esencja cyber punka.

Teksty Fajngolda są lapidarne, oszczędne, precyzyjne – takie jak jego fascynacja technologią i procesem dehumanizacji człowieka. Spoza tej chorej ciekawości wyziera też lęk przed utratą człowieczeństwa, przed sprowadzeniem żywej istoty do ciągów liczb na ekranie komputera. O tym są chociażby Android, Encefalogram, GenEraTor (z którego dowiadujemy się, że w ostatnim członie tytułu chodzi o pierwiastek promieniotwórczy – tor właśnie). W tekstach obecny jest też stale wątek apokaliptyczny, konstatacja nieuchronnej zagłady cywilizacji (Dewast, Histeria, Neandertal). Te krótkie liryki, deklamowane grobowym, często przetworzonym przez komputerowe efekty głosem, potrafią nieźle zdołować. Biomechaniczny przekrój mózgu stoi w muzeum człowieczeństwa/ Makieta ostatniej cywilizacji w gablocie szczelnie zamknięta (Neandertal). Dewast ciała, dewast głowy/ Dewast miasta, ciągle nowy (Dewast). Automatyczna imitacja człowieka/ Cybernetyczny organizm ludzki/ Układy scalone precyzyjnie wypalone (Android). Niezbyt wesoła wizja człowieka i ludzkości, prawda?


Muzyka podąża tropem wyznaczonym przez teksty. Nie ma tu żywych instrumentów, tylko syntezatory, efekty, piski, blipy, bity, syntetyczne imitacje orkiestry. Muzyka zaprogramowana i odmierzana przez elektroniczne metronomy. Z drugiej strony potrafi porwać swoją intensywnością i bezwzględnym rytmem. Płyta miewa tzw. momenty, kiedy aż chce się krzyknąć „o żesz kurwa!”. Weźmy ten wbijający się w mózg quasifilmowy temat z Encefalogramu, kakofoniczne partie syntezatora w Insekcie, czy dwa absolutne killery – Poza przestrzenią (nogi same rwą się do tańca) i Histeria, która dewastuje histerycznym (jakżeby inaczej) uderzeniem syntetycznej orkiestracji. O tak, dla tych piosenek warto oswajać się z trudną, plastikowo-tytanową materią dźwiękową tej płyty. Fajnie dzieje się też w terkoczącym-stukającym Surowcu – świetnie wymyślona warstwa rytmiczna i dla kontrastu zaskakująco przebojowa warstwa melodyczna.

Ciekawa płyta, ale żeby ją docenić trzeba trochę nagiąć pewne zasady. Zmienić na chwilę swoje podejście do muzyki, otworzyć się na zupełnie inne doznania. Jeśli masz na tyle odwagi, by spróbować, nie zawiedziesz się. [m]

Strona artysty: http://www.myspace.com/procesorplus

The Recycling Center i Max Weber zrobią to razem. W Krakowie na Grodzkiej

4 grudnia 2008

Polpo Motel: Polpo Motel (Lado ABC, 2008)

Jest to zdecydowanie jedna z najdziwniejszych, ale i najbardziej intrygujących polskich płyt tego roku. Już tylko suche informacje o składzie tego duetu wywołują zdumienie i zaciekawienie. Mamy tu klasycznie wyuczoną śpiewaczkę, specjalizującą się w wykonywaniu muzyki barokowej – Olgę Mysłowską, oraz niezwykle oryginalnego muzyka, grającego na „małych syntezatorach Casio”, wcześniej członka takich formacji jak Pustki i Elektrolot – Daniela Pigońskiego. Co wynikło ze spotkania tych dwóch charyzmatycznych osobowości? Muzyka minimalistyczna, mroczna, gęsta od gotyckiego klimatu. A mimo to wcale nie śmiertelnie poważna – przeciwnie, sporo w niej żartobliwego mrugania okiem (choć nie każdy te mrugnięcia „dostrzeże”).

Płyta składa się z dwunastu kompozycji. Wszystkie łączy głęboki, charakterystyczny głos Olgi – ale bez obaw, nie jest to śpiew operowy, oraz specyficzne brzmienie generowane przez wspomniane już zabaweczki marki Casio. Dużo tu pogłosów, metalicznych dźwięków elektronicznej perkusji, efektów jakby wysamplowanych ze starego filmu science fiction lub horroru klasy B. Album prezentuje się bardzo spójnie i raczej nie należy słuchać go wybiórczo. Tworzy niepokojącą ścieżkę dźwiękową do tripu wgłąb własnego umysłu. Nie jest to podróż stateczkiem z różowym baldachimem po spokojnym jeziorze, raczej powolny spływ gęstą jak smoła rzeką w jądro ciemności. Oj, coś widzę, że udziela mi się psychodeliczny nastrój:) Najbardziej zapadające w pamięć momenty: gotycki Soundeaters z drażniącym uszy metalicznym pianinem, brzmiący awangardowo (ach ten twardy niemiecki!) Wendepunkt, narkotyczny, rozedrgany Deadlock, atakujący brutalnym basowym riffem i przetworzonym wokalem Artbroken, skrajnie minimalistyczny 3:44. Plus dwa dziwaczne, humorystyczne wręcz numery instrumentalne: zabawkowo-roboci Haunebu i chory, porąbany Dieselschnell (ten drugi właściwie nie do końca intrumentalny, ale głos został w nim dokładnie tak potraktowany – instrumentalnie).

Jest w tej płycie coś fascynującego i odpychającego zarazem. Przyznaję, że czasem trudno mi się jej słuchało. Polpo Motel wymaga stanu specjalnej wrażliwości, może nawet nadwrażliwości na dźwięki. Dźwięki, które drapią i szurają niczym coś na strychu w bezsenną noc. Nie dają zasnąć. Zapadają w pamięć. Trzeba znać. [m]


Strona zespołu: www.myspace.com/polpomotel

2 grudnia 2008

Idzie zima, czas na Snowmana

Stowarzyszenie Artystów ENTER ART zaprasza na koncert grupy Snowman promującej swoją debiutancką płytę. Jako support wystąpi zespół We Call It A Sound. Koncertowi towarzyszyć będzie wernisaż wystawy artystów młodego pokolenia związanych z Galerią Enter oraz aukcja na rzecz twórców.

czas: 12 grudnia 2008
miejsce: galeria i Scena na Piętrze Estrady Poznańskiej
ul. Masztalarska 8, Poznań
bilety w cenie 25 zł do nabycia przed koncertem

Program:
18.00 - wernisaż wystawy artystów młodego pokolenia związanych z galerią Enter
19.00 - We Call It A Sound + Snowman

1 grudnia 2008

Infomuzyka o sieciowych składankach

Internetowy serwis muzyczny infomuzyka.pl popełnił krótki przegląd niezależnych składanek z polskimi wykonawcami wydawanych tylko w Sieci. Na tej liście,w miłym towarzystwie kompilacji z electroclash.pl i Alternativepop, znalazło się - OMG! - również WAFP. Bez fałszywej skromności zachęcam do kliknięcia poniższego linku:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni