31 stycznia 2009

Frutti di Mare: Frutti di Mare (Open Sources, 2008)

Pierwszy raz przesłuchałem płytę będąc w dość szampańskim nastroju. Miałem ochotę od razu władować się przed komputer, otworzyć notatnik i napisać peany o tym, jak w życiu pojawiło się coś nieoczekiwanego, świeżego i nośnego - płyta, która chlasnęła w twarz, podcięła nogi i na koniec porozrzucała konfetti nad zwłokami :). Oczywiście samokontrola zadziałała: opamiętaj się chłopie i posłuchaj jeszcze raz na spokojnie, nie daj się zwieść początkowej euforii! Może ktoś chce cię zrobić w przysłowiowego wała? Tak więc rozebrałem kompozycje na części składowe, przepuściłem przez filtry antyspamowe, rozdzieliłem plewy od ziaren. Na koniec wyegzorcyzmowałem diabła, który niecnie chciał skraść duszę. Jednak część dobrego wrażenia dalej siedzi głęboko.

Debiut Frutti di Mare to płyta z pomysłami. Główny pomysł - zróbmy płytę jajcarską! I owszem, nie można chłopakom odmówić specyficznego, abstrakcyjnego humoru. Poważni ludzie raczej nie tytułują swoich utworów Toilet Song (Sitting on my toilet seat/I think of you). W telewizji publicznej zapewne też nie odważyliby się puścić Pussylicker. Mamy głupiutki tekst Aligator, a w utworze ukrytym monolog pijaczka z towarzyszącymi dźwiękami ilustrującymi ten błogi stan. Tytułowy numer z kolei zaskakuje niecodziennym liryzmem. Jest też mocniejszy społeczny akcent dotyczący kieratu za psie pieniądze (Praca za szejset). Komuś teksty mogą wydawać się inteligentnie prześmiewcze, ale nie zdziwiłbym się słysząc, że są infantylne. Kwestia gustu...

Pomysł drugi: po co silić się na oryginalność, skoro ma się do dyspozycji całą historię muzyki rozrywkowej? Wystarczy trochę z niej zaczerpnąć, pożonglować konwencjami, wymieszać gatunki, dokonać udanych pastiszy i wykrzesać kilka stylistycznych wolt. A więc proszę: kiczowate klawisze przekomarzające się z motorycznym basem (Disco Cowboy), radosne chórki kojarzące się z The Polyphonic Spree, minuta rozkosznego hałasu w Beta, orientalizmy w sympatycznym czadzie jakby wyjęte z najlepszych płyt Live (Intro), natchniony fortepian, swingowate dęciaki tudzież akcenty reggae (Frut). Mimo tego to wciąż płyta rockowa. Rezultat nie gryzie - ba! - tworzy przyjemny koloryt i nienachalną różnorodność.

I pomysł trzeci (być może najważniejszy): Nut Cane - wszechgłos Frutti di Mare. Dlaczego wszechgłos? Nie wiem jak gość to robi, ale w jednym kawałku brzmi jak Elvis Presley (poważnie!), w innych jak Tom Waits, Robert Matera z Dezertera, David Byrne czy Mark Sandman (Morphine). Dodatkowo ma charakterystyczną manierę wokalną, dość przerysowaną, z typową brytyjską flegmą. Nieważne czy śpiewa po polsku, angielsku czy francusku - manieryzm jest cechą podstawową jego głosu.

Pytanie - czy wyżej wymienione składniki zaowocowały zjawiskową płytą? Tylko połowicznie. Połowa płyta to istne killery. Energetyczny opener, ultraprzebojowa Praca za szejset, punkowa Beta, sympatyczne Hey Jimmi oraz szalony Toilet Song to najjaśniejsze punkty płyty, które sprawiają, że palce same sięgają po przycisk „replay”. Gorzej z pozostałymi kawałkami. Trzeba oddać sprawiedliwość - pomysły ciągle są, tylko kompozycje szwankują. Childen to o połowę za długa pieśń, w której wokal irytuje swoją pompatycznością, Aligator jest w każdym takcie głupi, Frut mimo starań - nie buja.

Lubię bardzo wybrane kawałki z płyty. To jedne z najfajniejszych rzeczy, które było dane mi słyszeć ostatnimi czasy. Słychać, że zespół dobrze bawił się w studio i ten nastrój zabawy udziela się słuchaczami. A że nie wszystko wyszło? Trudno. Może następnym razem będzie lepiej. [avatar]

Strona zespołu: Myspace

28 stycznia 2009

25 stycznia 2009

Nosowska: Osiecka (QL Music, 2008)

Nareszcie dobry cover-album! Nareszcie inne interpretacje tekstów Osieckiej! Dobrze, że wzięła się za to dzieło Katarzyna Nosowska wspólnie z Marcinem Macukiem, który po wyprodukowaniu znakomitego UniSexBlues został jej stałym współpracownikiem. Ważną rolę w procesie twórczym odegrał też Marcin Bors, realizator wokali z wrocławskiego studia Fonoplastykon. On to właśnie doprowadzał Nosowską do „nieludzkiego” zmęczenia zadręczając ją ciągłymi powtórkami nagrań, by wydobyć z niej najbardziej intensywne emocje. Jak mówi Nosowska w jednym z wywiadów, był zadowolony dopiero z tych rejestrujących skrajne wyczerpanie wokalistki. To słychać w załamującym się głosie, w niedociągniętych do końca frazach, zamierającym oddechu – i o to chodziło, dzięki tej brutalnej metodzie poznaliśmy nieznane do tej pory wokalne możliwości pani Katarzyny. Tej płyty warto słuchać w ciszy, na słuchawkach. Wówczas intymna bliskość jest niemal namacalna, a piosenki nabierają jeszcze mocniejszego wyrazu.

Wybranie dziewięciu piosenek z porażającego swoim bogactwem dorobku Osieckiej to już rodzaj wyczynu. Nosowska tę potworną pracę wykonała na tyle dobrze, że obok sztandarowych tekstów poetki, jak Zielono mi czy Na całych jeziorach ty, udało się jej postawić mało znany – a przy tym najbardziej chyba drążący duszę – utwór Kto tam u ciebie jest? Muzycznie i brzmieniowo jest to prawdziwy majstersztyk. Zespół UniSexBlues Band wraz z Macukiem przedstawili swoją interpretację klasycznych piosenek z kilku różnych epok tworząc z nich spójną całość. Brzmienie jest jednocześnie stylowe i retro, z drugiej strony niezwykle nowoczesne, pełne niuansów i erudycyjnych nawiązań do przeszłości. Jest na tyle uniwersalne, że trudno je umiejscowić w jakimś konkretnym czasie – co należy uznać za wielki plus.

Są na tej płycie piosenki, wobec których nie można pozostać obojętnym. Pierwsza to oczywiście Na całych jeziorach ty – jest tu i festiwalowy rozmach, i przepiękny hołd dla klasycznych kompozycji, umiejętnie poprzetykany współczesnymi patentami (elektroniczne pogłosy na wokalu, syntetyczne świsty w tle). Genialne ciepłe brzmienie sekcji i nastrojowy wibrafon kontrastują tu z dynamicznymi partiami instrumentów dętych. I kolejna piosenka na liście, jedna z moich ulubionych - Nim wstanie dzień. Tekst zapisany na papierze trąci zamierzchłymi czasami – patriotyzmem i kultem ludzi pracy (Znowu urodzi nam zboża łan złoty kurz), jednak w ustach Nosowskiej nabiera magii tesknoty za prostotą i niezmiennymi wartościami moralnymi. Piękna rzecz. Zaraz potem zupełnie inna bajka – Kokaina to utwór o zmanierowaniu, nudzie, spleenie, a przy tym kapitalny pokaz żonglowania nastrojami: od leniwych zwrotek, do szalonych wodewilowych refrenów. Uwielbiam słuchać tego mruczącego głosu Kaśki. Szkoda tylko, że nikt nie powiedział jej jak wymawia się słowo cheri – bo na pewno nie tak powinno brzmieć to „r”:). Wspomniane już znalezisko Kto tam u ciebie jest? to najbardziej przejmujący utwór na albumie. Ascetyczny akompaniament klawisza, jęcząca w długim sprzężeniu zwrotnym gitara i łamiący się głos Nosowskiej – ciarki, prawdziwe ciarki i dech zaparty. Ciężko ochłonąć po czymś tak emocjonalnie intensywnym. Podoba mi się też bardzo Zielono mi – choć kojarzy się z festiwalem w Opolu (gdyby tylko taki był poziom wykonawców występujących w Opolu dziś!), kryje kilka bardzo niefestiwalowych sztuczek technicznych, jak choćby odtwarzana od tyłu partia gitary.

Żeby nie było tak dobrze, wspomnę o aranżacji, która mnie porządnie irytuje. Uciekaj moje serce jako prostackie knajpiane tango to bardzo nieprzyjemna niespodzianka. Aż się chce zawołać: To nie Tata Kazika 3! Za dużo jest też nijakiej chilloutowej trąbki. Wiem, że jest modna, ale naprawdę kilka piosenek spokojnie by się bez niej obeszło. Brakuje mi jakiegoś surowego, skromnego przerywnika. Coś z akompaniamentem chropawej gitary albo fortepianu. Piosenki są do siebie zbyt podobne. Ale Osiecka to i tak najlepszy cover-album od bardzo dawna. A może i w ogóle w historii polskiej muzyki rozrywkowej. [m]


Strona artystki: http://www.nosowska.pl

24 stycznia 2009

pAMBUK z debiutancką płytą na żywo

pAMBUk po wielu perypetiach powraca z oczekiwaną debiutancką płytą. Album będzie można kupić i usłyszać na żywo w krakowskim klubie Lizard King 27 stycznia o godz. 20. Wstęp: free

A wkrótce przeczytacie recenzję płyty u nas!

22 stycznia 2009

I po zamieszaniu :)

Zakończyło się głosowanie na bloga roku. Zajęliśmy 19 miejsce w kategorii Kultura. Mogło być lepiej, ale i tak jest dobrze, bo zmieściliśmy się przynajmniej na pierwszej stronie wyszukiwarki:)

To tyle jeśli chodzi o pokazywanie się tzw. masom pracującym miast i wsi. Wracamy z chmur na ziemię i zabieramy się do codziennej ciężkiej pracy. Naprzód, załogo!

A wszystkim tym, którzy wysłali SMS-a - wielkie dzięki za wiarę w naszą misję i poparcie. Nie wydaliście kasy na próżno:) [m]

21 stycznia 2009

NeLL: Slightly Dandy EP & Downwards the City SP (wyd. własne 2008)

Nie wiem jaka wśród inteligencji jest opinia o serwisie megatotal.pl. Idea serwisu - świetna. I co ważne, sprawdza się w praktyce! Oczywiście można krzywić nos na średni poziom prezentowanej tam muzyki, jakość nagrań, mało precyzyjne tagi oraz przekłamania w dyskografiach artystów. Prawa statystyki są nieubłagane - wśród tak obszernej bazy danych mp3 muszą zdarzać się perełki. Wystarczy trochę pomyszkować.

Śląski NeLL jest czołową „gwiazdą” serwisu, gdyż jako pierwszy w historii portalu zdobył tytułowy Megatotal (kwotę potrzebną do nagrania profesjonalnego singla). Zresztą parę miesięcy później powtórzył swój wyczyn. Za grosze można było nabyć pierwsze demo oraz EP-kę Strange Taste. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem moją przygodę z tym serwisem. A na co wydać pierwsze pieniądze? Na coś co jest na czele zestawienia; zespół, który cieszy się największą popularnością i w którego władowano najwięcej kasy. Kupiłem mp3, posłuchałem, zapomniałem. Zanotowałem w głowie, że grają całkiem fajne chłopaki, roznosi ich energia, sound jest przyjemnie gitarowy. Żaden kawałek nie przyczepił się do mózgu na dłużej. Tym sposobem kapela trafiła na szuflady z etykietą "zespół zupełnie dla mnie przezroczysty". Nie zmieniły tego premierowe nagrania, które znalazły się na dwóch częściach kompilacji Piotra Stelmacha z serii Offensywa.

Sytuacja zmieniła się dopiero po tym jak portal alternativepop.pl opublikował swoją składankę. Wśród 10 młodych polskich twarzy znalazł się bohater wpisu z kawałkiem X. Ruszyła maszyna. W ciągu godziny przewertowałem myspace, last.fm, megatotal i to, co wyrzucił google.

Na pytanie "Kiedy powstaliście?" członkowie zespołu nie potrafią jednoznacznie odpowiedzieć. Na nasze potrzeby przyjmijmy, że historia zespołu zaczyna się w 2007 roku, kiedy pojawiły się pierwsze nagrania (dyskografia na megatotal jest tylko na użytek strony - oficjalna nazwa dema to Little Ease). Kwiecień 2008 to premiera singla Downwards The City, cztery miesiące później za pośrednictwem myspace światło dzienne ujrzała pięcioutworowa mała płytka Slightly Dandy.

Zastanawiam się czy zwyczajnie miałem klapki na oczach, czy Ślązacy w ciągu kilku miesięcy przeszli niesamowitą przemianę. Jak wspominałem - wystarczyło jedno przesłuchanie X, by zapragnąć więcej informacji o zespole. A przecież chłopaki nie prezentują sobą nic oryginalnego! Nie ma mowy o nowej jakości ani żadnym ożywczym łączeniu gatunków. Co może być niezwykłego w czterech gościach dzierżących klasyczne rockowe instrumentarium? Refreny! REFRENY! Dobry refren obroni każdą piosenkę. Machając głową przy Lemon Cold Ice ma się głęboko w duszy, że ostatnie słowo w tej dziedzinie należało do Placebo. Dałbym się pociąć, by zobaczyć pląsającą na parkiecie w takt X Annę Gacek (ech te gotyckie klawisze...). Just Believe to duży fuck pokazywany w kierunku płaczących przy Radiohead i Sigur Ros!

NeLL sympatycznie kojarzy mi się ze Szkotami z Idlewild. Ta sama punkowa zadziorność, garażowe gitary i nisko strojony, sunący niczym walec, bas. O talencie do zapamiętywalnych, radiowych melodii wspomniałem. Ale to jeszcze nie powód do obrastania w pióra. Szkoda, że jedyny w tym zestawie polskojęzyczny utwór Zgaśnij księżycu może startować w konkursie „classic indie-srindie” (Księżyc srebrne buduje mosty/ Księżyc płacze zielonymi łzami). W próbę wyjścia poza klasyczny układ zwrotka-mocniejszy refren w tytułowym kawałku wkradły się drobne dysonanse i ten tego... nieczystości:)

Na singlu Downwards The City znajdziemy dwa kawałki utrzymane w średnim tempie. I w tym chyba jest największy problem tych utworów. Gdyż mimo że mają wszystkie cechy charakterystyczne zespołu, zupełnie nie porywają. Są takie... bezpłciowe. Gdy chłopaki dołożą do gara, wypadają bardziej przekonująco.

Wygląda na to, że zespół wypracował swój rozpoznawalny styl. Duża w tym zasługa wokalisty Bartka Księżyka - gość dysponuje mocnym, buńczucznym głosem. Na singlu słyszę nawet histeryczną manierę Marylin Mansona! Sądzę, że mają w zasięgu nagranie swojego 100 Broken Windows. Jeszcze nie teraz, ale kierunek odpowiedni. Niech popracują także nad tekstami. Zgaśnij księżycu odstrasza już samym tytułem. [avatar]

Strona zespołu: http://www.nell.art.pl

20 stycznia 2009

18 stycznia 2009

Plug&Play: Electric Night EP (wyd. własne, 2008)

A mogło być tak dobrze. Plug&Play to właściwie jedyny polski zespół pasujący do kategorii dance-punk. Wiadomo o co chodzi: o ostre gitarowe granie do tańca. Wreszcie doczekaliśmy się nowych piosenek, wreszcie pojawiło się coś na kształt pierwszego wydawnictwa zespołu. Fajnie, szkoda tylko, że chłopaki już na wstępie strzelają sobie w nogę.

Zabrzmiało surowo? To dlatego, że lubię ten zespół i kibicuję mu od pierwszych, bardzo nieporadnych nagrań demo. Kiedy lublinianie wreszcie dorobili się większego repertuaru i ogarnęli go w postaci słuchalnej, okazało się, że wprowadzili do swojego stylu zmiany, które niezbyt pasują do mojego (podkreślam, że to wyłącznie moja prywatna opinia) wyobrażenia tego bandu. Chodzi oczywiście o te nieszczęsne klawisze, które wciskają się w każdą szczelinę kompozycji. Są... po prostu do dupy. Nie wiem skąd ta fascynacja plastikiem lat 80., ale o ile w parodystycznym indie-disco takie brzmienie sprawdza się całkiem dobrze, to w przypadku tak energetycznej muzyki, jaką serwuje P&P, zwyczajnie zabija klimat piosenek. Weźmy otwierający EP-kę numer Never Win. Typowy dla P&P patent, czyli płaska stopa i rytmiczny motyw basu zapowiadają parkietowego killera. Potem wchodzi absurdalnie tandetny klawisz i czar pryska. Robi się źle, bo klawisz ani na moment nie odpuszcza, pełza cały czas w tle i zabiera kompozycji całą energię. Szlag! W Partydie jest trochę lepiej – tu klawisze są tak groteskowe, że aż zabawne – głownie za sprawą kapitalnego refrenu, który wciska się w pamięć i często w niej powraca przyjemnym echem. Podobna sytuacja jest w Let’s Get No Hope – znowu dużo energii, fajne gitary i precyzyjna praca sekcji, nawet monotonny wokal nie dokucza, i znowu te ech-klawisze, nie wnoszące do piosenki absolutnie nic. Ot, taki muzyczny kit-uszczelniacz. Żeby zamknąć już ten drażliwy temat – jedyne dobre klawisze pojawiają się w znanym już od dawna Pogo Dancer, gdzie wnoszą odrobinę pozytywnego szaleństwa. Jednak mam wrażenie, że nagrał je inny muzyk.

I żeby nie było, że tylko wybrzydzam. Under The Sun wyznacza kierunek, w którym powinni podążać P&P. Czysta punkowa energia, ostre gitary, wymiatająca sekcja, żadnych miałkich ozdobników. To jest to! Chłopaki popełnili jeszcze coś w rodzaju interpolowej ballady Until Our World Crash Down, z której zapamiętałem tylko to, że pojawiają się w nim staranniej zaaranżowane wokale.

W sumie wyczekana EP-ka Plug&Play daje poczucie niedosytu. To ciągle jest zespół, na który warto zwracać uwagę, ale w chwili obecnej błądzi. [m]


14 stycznia 2009

Głosować na Don't Panic? Ale po co?

Nasz blog bierze udział w konkursie na Blog Roku 2008 w kategorii kultura. Jurorem w tej kategorii jest sam Mistrz Wojciech Mann. Jednak, aby juror mógł w ogóle dotrzeć do zgłoszonego bloga, ten musi przejść przez eliminacje. Polegają one na tym, że czytalnicy danego bloga głosują na niego poprzez wysyłanie sms-ów. Można wysłać jednego sms-a z jednego numeru telefonu. Koszt to 1,22 zł.

OK, tyle suchych faktów. Teraz coś ode mnie. Dlaczego zgłosiłem Don't Panic do tego konkursu? Nie, wcale nie po to, żeby wygrać fajny skuter (ewentualnie Avatar mógłby na nim dojeżdżać z Rzeszowa do W-wy na koncerty; no dobra, przyda się!). To przede wszystkim dobra okazja, by dotrzeć do jeszcze większej grupy odbiorców, na tyle biernych, by samemu nie poszukiwać muzyki w sieci. Zamieszczenie bloga w - yyy - prestiżowym konkursie może zaowocować czymś pięknym, czyli pozyskaniem kolejnych fanów dla mało znanych polskich zespołów. O to nam przecież chodzi, prawda?

Czy Don't Panic wejdzie na salony? Mam nadzieję, że nie;) Ale to Wy, czytelnicy bloga, możecie pokazać tym wszystkim otumanionym plastikową telewizją lemingom, że istnieje coś ciekawszego i bardziej wartościowego od programów z "celebrytami" tańczącymi, fałszującymi, gotującymi i robiącymi loda.

Aha, żeby nie było. Każdy biorący udział w głosowaniu sms-owym ma szansę wygrać jeden z 10 (nie, nie chodzi o ten teleturniej) aparatów fotograficznych. Ponadto dochód z sms-ów zostanie przekazany na cel charytatywny. Szczegóły znajdziecie na www.blogroku.pl

Słać sms-y można do 22 stycznia do godz. 12.00. I najważniejsze - wysyłacie sms o treści: E00151 na numer 7144

Głosować czy nie - wybór należy do Was. Za wszystkie głosy z góry dziękuję! [m]

13 stycznia 2009

Subiektywny przegląd klipów cz.4. PS. 2007 też był cool

Postanowiłem jeszcze na chwilę wrócić do przeglądu teledysków i zaprezentować kilka świetnych kawałków z 2007 roku. Przypomnijmy sobie, co się wtedy nuciło...

To był jeden z największych hitów 2007 i jest nim do dziś. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że debiut Kawałka Kulki był na scenie alternatywnej prawdziwym objawieniem. Czekamy więc na drugą płytę i oglądamy Kolegi tatę:




O debiucie Radia Bagdad również można powiedzieć wiele ciepłych słów. Kiedy ma się w repertuarze takie piosenki jak ta... A ja nie:



Kolejna ważna płyta, zauważona dopiero w roku ubiegłym. Gdy przypomnę sobie, co Bajzel wyprawiał na dwóch koncertach podczas ostatniego Off Festiwalu, czuję mrowienie prądu elektrycznego przepływającego przez ciało. W telewizorku najbardziej znana piosenka Bajzla – Window (zagraniczna taka, klip w Hameryce kręcony):



Na koniec klip, który chyba nie został dostrzeżony przez nikogo – czemu mnie to nie dziwi? – może dlatego, że płyta Farela Gotta nie była wielką rewelacją. Za to teledysk absolutnie rewelacyjny! Po prostu must seeVelvet S:



Wygrzebał [m]

Gra w klocki. Dziwne Klocki



Mini festiwal "Dziwne Klocki" odbędzie się w dniach 16 i 17 stycznia 2009 w klubie Alibi przy ul. Malczewskiego 29 w Radomiu.

Program imprezy:

Piątek:

-Infradźwięki

-Powieki
-Zamiatacz Snów
-LeeDVD
-Ambot

Sobota:

-New Century Classics
-Avell
-The Homeless Band
-Mijagi
-Burma Project
-Marker/pitupitu

Start godz. 18:00, bilety od 09.01 do nabycia w klubie Alibi lub bezpośrednio przed koncertami. Ceny biletów: 1 dzień - 10 zł, 2 dni - 16 zł

12 stycznia 2009

Afro Kolektyw: Połącz kropki (Polskie Radio, 2008)

To nie będzie recenzja, jakiej oczekujecie. Gdyż pisze ją gość, który słowo hip-hop zna, gdzieś tam coś słyszał, Kielce bardzo lubi i na co dzień widzi między blokami smutnych kolesi w kapturach. Aha, ostatnio na youtubie oglądał klip Ważke G.! Jednak nigdy nie starał się analizować, umiejscawiać w odpowiednim kontekście kulturowym ani orientować się w aktualnie panujących trendach. I nie potrafi powiedzieć co rocks, a co sucks. Dlatego ostrzegam - nie znam wcześniejszych dokonań składu, szczególnie hołubionej Płyty pilśniowej, mam mgliste pojęcie o znaczeniu Afro Kolektywu na krajowej scenie i tekst ten traktuję jako swojego rodzaju wyzwanie i zmierzenie się ze zjawiskiem z perspektywy osoby, która dekadę temu na kolanach przy ołtarzyku słuchała Smashing Pumpkins.

Oczywiście poprzedni akapit jest mocno przerysowany. Nie da się ukryć faktu, że z hip-hopem jest mi nie po drodze. Jednak starając się trzymać rękę na muzycznym pulsie nie mogłem nie zauważyć rosnącego znaczenia Afro Kolektywu wśród alternatywnej społeczności. Co nie jest dziwne. Byliśmy świadkami wystarczającej ilości mariaży rapu z rockiem, jazzem, popem, by przekonać się, że łączenie gatunków jest doskonałą okazją do wypracowania nowych, świeżych jakości. Public Enemy, Bad Brains, Beastie Boys - by wymienić parę nazw z pamięci.

Połącz kropki to dla mnie przede wszystkim literatura. Wszystkie nawijki Afrojaxa (Michała Hoffmana) to pewnie spory kawał kilobajtów w notatniku. Jeżeli komuś odpowiada taka stylistyka - mocna, dosadna, pełna seksualnych aluzji, czasami wulgarna, ale równocześnie piekielnie inteligentna, pełna celnych obserwacji międzyludzkich, bez miałkiej poprawności - wchłonie teksty niczym gąbka. To zupełnie inna liga niż obraz polskiego hip-hopu wyzierający z TV. Szare blokowiska? Brak perspektyw? Etos ziomala z łańcuchem na klacie? Apoteoza sterydów i „kultury fizycznej”? Wolne żarty! Połącz kropki to zapis myśli mocno stojącego na ziemi człowieka. Trzeba dodać - wielkomiejskiego człowieka. Słuchając tekstów kolejny raz mam przykład, że codzienne życie to dżungla, w której mogą się odnaleźć tylko najsilniejsi. Tu nic nie jest proste, nawet banalne rzeczy, struktury są porypane. Porypane są korporacje, powalona jest praca, porąbani są kumple, ludzie na ulicy, w sklepach, w autobusach. Posrany jest brak kasy, irytują krawaciarze, do szewskiej pasji doprowadzają sztywne konwenanse. Cudzoziemcy w ogóle są be. Ale chyba najbardziej porypane są laski. Taka konwencja, każdy hiphopowiec to samiec alfa. W tym przypadku to oczytany, osłuchany i niezwykle inteligentny przywódca stada. Respect :)

Samymi tekstami nie da się udźwignąć płyty mając za podkład jedynie jednostajny beat. Od strony muzycznej na wydawnictwie wiele się dzieje. Jak ja lubię żywy skład! Od razu sound jest cieplejszy i żadne skrecze, żadne wygenerowane sample nigdy nie zastąpią równo wybijanej perksuji. A chłopaki kombinują ile mogą. Oczywiście są funkowe klimaty (Warschau Breslau Lemberg, Przepraszam), swoje miejsce w szeregu ma oldschoolowe disco (Mozart pisał bez skreśleń), nad wszystkim panuje rytm dopasowany do wyrzucanych potoków słów. Jednak za mięcho robią dźwięki pozornie nie przystające do tej stylistyki za sprawą zaproszonych gości. Słyszeliście hip-hopowy kawałek, w którym pierwsze skrzypce grają... skrzypce? Ostateczne rozwiązanie naszej kwestii to popis umiejętności Filipa Jaślara z Grupy MoCarta. Albo lepiej! Zmusili Pawła Zalewskiego z Excessive Machine i Wojtka Krzaka udzielającego się w Kapeli ze Wsi Warszawa do skombinowania podkładu do kawałka Mozart pisał bez skreśleń. Efekt wymyka się łatwym klasyfikacjom. Choć alternatywną brać niczym magnes przyciągnął gościnny udział Michała Wiraszko i Piotra Maciejewskiego (Muchy). Chciałbym umrzeć zagłaskany na śmierć to fajny opener, jednak najlepszy utwór na płycie Mężczyźni są odrażająco brudni i źli pozwala zrozumieć fenomen składu wśród zwolenników gitarowego grania. Choć bardzo sobie cenię połamaną elektronikę tytułowej kompozycji. Ładnie wycisza po pyskatej całości.

Afro Kolektyw jest na pewno zjawiskiem. Nie istnieją dla chłopaków granice stylistyczne, mają gdzieś przynależność gatunkową. Bawią się dźwiękami, znają siłę słowa. Brakuje mi bardzo wyrazistych refrenów; te tutaj są dość toporne. O kilku kawałkach można powiedzieć tylko tyle, że są. Choć znając życie i tak z płyty przed wszystkim zostaną zapamiętane co bardziej kwieciste wulgaryzmy. A w mowie potocznej zaistnieją na szerszą skalę teksty typu W dniu którym dojrzejesz biologicznie/ Spotkaj się ze mną w bocznej uliczce, ale to nie problem zespołu, tylko odwieczna kwestia wyciągania słów z kontekstu. [avatar]

Strona zespołu: http://afrokolektyw.elysium.pl/

Afro Kolektyw Przepraszam [jest za co! – m]:


11 stycznia 2009

Subiektywny przegląd klipów cz.3

To już ostatni odcinek przeglądu ubiegłorocznych teledysków. Zaczynamy od mocniejszego akcentu. Psychocukier i Bikiniarska potańcówka, czyli przepis na najmocniejsze dragi w mieście:




A oto skutki zażycia wyżej wzmiankowanej mikstury. Problemy z widzeniem? To się zdarza kiedy się przedawkuje psychocukier. Switch Off i Skinny Patrinni:




Ania Brachaczek w kąpieli (prawie całkiem naga!). Zobacz ekskluzywne wideo! Tego nie znajdziesz na Pudelku! BiFF Ślązak:



Taniec erotyczny przy pralce! Czy pranie może być sexi??? Jak widzicie wymyślanie tytułów do Pomponika jest całkiem proste. Oglądamy Rosół Marii Peszek (szkoda, że nie ma przepisu na prawdziwy rosół, akurat potrzebuję):




Teraz usiądź sobie wygodnie, bo czeka na cię dłuższy seans filmowy. Oto ośmiominutowy surrealistyczny film Halucynacje hrabiego von Zeit, oczywiście z muzyką zespołu Von Zeit. Dobrej zabawy!



I po przeglądzie. Ale oczekujcie niespodzianek... już wkrótce.

Po Youtubie buszował i co smaczniejsze kąski wygrzebywał [m]

10 stycznia 2009

Subiektywny przegląd klipów cz.2

Ciąg dalszy nastąpił, bo mam dla was jeszcze sporo teledysków, które warto obejrzeć. Jedziemy!

Zaczynamy od... filmu rysunkowego. Bardzo sympatyczna, „gazetowa”animacja ilustrująca tegoroczny przebój Pustek. W całej okazałości przed wami – Parzydełko:





Ach, cóż to była za noc! Tylko, cholera, głowa mi pęka. Ale nie ma strachu, jakoś sobie damy z tym radę. Najlepiej idąc na kolejną imprezę! Dick4Dick Another Dick:




Co, jeszcze się kręci w głowie? A niech się kręci! Mass Kotki lubią prowokować i świetnie przy tym wyglądają;) Zobaczcie sami – Maryja:




Kontynuując nieco punkowy wątek, zapraszam do obejrzenia wideo do piosenki Głowa Organizmu. Interesujesz się anatomią człowieka? Chcesz zdawać na medycynę? Film poglądowy w sam raz dla ciebie:



Żeby nie było tak całkiem poważnie, obejrzyjmy jeszcze raz klip Czesława. Od tego wszystko się zaczęło: Maszynka do świerkania:



I już zupełnie na koniec coś spokojnego. Proste, ale chwytające za serducho. Iowa Super Soccer The River:



cdn…

9 stycznia 2009

Subiektywny przegląd klipów cz.1

Przez ostatni rok sporo słuchaliśmy, a przecież trochę działo się też w szklanym okienku. Poniżej zatem część pierwsza subiektywnego przeglądu ubiegłorocznych wideoklipów – tych megaprofesjonalnych i tych uroczo amatorskich. Oglądamy!

Na początek coś energetycznego i bezpretensjonalnego. Retro Pawilonu to klip prościutki, ale za to przesympatyczny:





Jeszcze przez chwilę zostańmy w błogim beztroskim nastroju. Skrajnie minimalistyczne wideo, ale za to jaka fajna piosenka: Płyny Etui:




Skoro wszyscy jesteśmy już na parkiecie, zostańmy jeszcze przez chwilę w tanecznym nastroju. Oczywiście zerkamy cały czas na ekran, bo jest na co popatrzeć. Magiczny klip do jednej z moich piosenek roku. Proszę państwa – Loco Star i Steppin’:




Czas nieco odetchnąć. Na zakończenie pierwszej porcji wideosków odrobina karaoke w wydaniu L.Stadt. Gore, czyli jak zrobić klip z niczego. Dla mnie bomba.



cdn…

8 stycznia 2009

Appleseed rusza w trasę

7 stycznia 2009

Alien Autopsy: Lucciola EP (Musty Records, 2008)

Brytyjsko-polska (3:1) załoga przypomina o sobie całkiem świeżym, bo wydanym w połowie grudnia, krótkim wydawnictwem. Na wydanym w limitowanym nakładzie 500 sztuk krążku znalazł się naprawdę dobrze wykonany cover naprawdę dobrej polskiej piosenki i trzy premierowe utwory AA.

Wedle słów Jamesa Shanahana, Lucciola zapadła mu w pamięć gdy przyjechał do Polski, bo usłyszał w niej straszliwą samotność, którą wtedy odczuwał znajdując się w zupełnie obcym kraju. Swoją drogą ciekawe, jak dobrze sprawdzają się w dzisiejszych czasach teksty napisane przed 25-30 laty przez duet Olga i Marek Jackowscy. AA oczywiście wykonują anglojęzyczną wersję Luccioli i robią to zaskakująco dobrze. Pozostając w zasadzie dość wiernymi oryginałowi, zarówno muzycznie, jak i wokalnie, jednocześnie wnoszą w swojej wersji nieco więcej nerwowości i energii. Refren ponownie wbija się w pamięć, a drobne innowacje w mostkach, przynoszące odrobinę taneczno-rockowego brzmienia, sprawiają, że ta wiekowa piosenka wypada bardzo współcześnie.

Poza tytułową Lucciolą niewiele da się z tej EP-ki zapamiętać. Owszem, autorskie kompozycje zespołu są fajne, można się przy nich dobrze pobawić, ale co z tego, skoro wyparowują z pamięci, kiedy tylko płyta przestanie się kręcić. Najlepszym nagraniem jest chyba Heat Of The Sun – ma naprawdę wkręcający, zadziorny refren, a w końcówce gitary przypuszczają zmasowany atak, wieńcząc tę krótką płytę odpowiednio hałaśliwym finałem. Pozostałe dwa utwory prezentują łagodniejsze oblicze zespołu, bliskie temu, co grają na Wyspach zespoły w rodzaju The Futureheads czy Razorlight. Przebojowe, ale mało oryginalne. W pojedynku: Marylin - First Line wygrywa ten drugi, choć partie gitary brzmią w nim aż nadto wtórne.

Nagranie utworu Maanamu to niezły pomysł na zwrócenie uwagi na zespół. W końcu nieczęsto się zdarza, żeby Anglicy coverowali polską piosenkę. I pewnie spełni swoją rolę – Alien Autopsy to solidny punkrockowy zespół, który na żywo potrafi porwać, a ich piosenki to chwytliwe numery w sam raz na podróż samochodem. EP-ka w całości do odsłuchania na stronie zespłu.[m]

Strona zespołu: http://www.alienautopsy.pl

4 stycznia 2009

Dagadana: Wygadana EP (wyd. własne, 2008)

Z chwilą wstąpienia Polski do struktur Unii Europejskiej zaczął się masowy wyjazd młodych ludzi do krajów członkowskich. Fakt ten musiał się odbić także w muzyce. Polskie zespoły z większym bądź mniejszym powodzeniem próbują zaistnieć za zachodnich rynkach (The Poise Rite, Twilite), lub odwrotnie - dla obcokrajowców Polska staje się drugim domem i w efekcie powstają ekipy próbujące działać na naszym trudnym rynku muzycznym (Alien Autopsy - UK, Let Me Introduce You To The End - USA). Coraz częściej Polacy zasilają międzynarodowe składy. Czesław Mozil okazał się czarnym koniem minionego roku, daliśmy się ponieść urokowi zimnej Skandynawii na EP-ce Kyst, na kolana rzuciło ostatnie wydawnictwo holenderskiego Tres.B!

Gorzej sytuacja wygląda z naszą wschodnią granicą. Mimo wspólnego słowiańskiego ducha, cierpka historia i polityka wciąż mocno dzieli, nie pozwalając na swobodny przepływ myśli i uczuć. Tym większa przyjemność zaprezentować przykład niezwykle urodziwej kolaboracji polsko-ukraińskiej pod szyldem Dagadana.

Przygoda dla pochodzącej ze Lwowa Dany Vynnytskiej zaczęła się ponad trzy lata temu wraz z otrzymaniem półrocznego stypendium Gaude Polonia ufundowanego przez polskiego Ministra Kultury (program ten ma na celu wspierać młodych twórców kultury z krajów Europy Środkowo-Wschodniej). Dziewczyna m.in. wzięła udział w warsztatach International Summer Jazz Academy organizowanych w Krakowie. Tam poznała pochodzącą z Poznania Dagmarę Gregorowicz. Jakaś chemia musiała między nimi zaistnieć, gdyż mimo odmiennych stylistyk, po których się wokalistki poruszały, postanowiły utworzyć duet przybierając nazwę będącą zlepkiem imion założycielek. W maju zeszłego roku do składu dołączył częstochowianin Mikołaj Pospieszalski (nie wiem czy z tych Pospieszalskich), pod koniec roku światło dzienne ujrzała debiutancka EP-ka.

Muzyka zawarta na Wygadanej jest wprost wymarzona do zadymionego klubu odwiedzanego przez typów z kart powieści Chandlera. Półmrok na sali, mała scena, a na niej dwie elegancko ubrane postaci oświetlone przez niewielkie białe światło. Gdzieś w tle udziela się pianista, obok gość w kapeluszu przy kontrabasie. Bordowo uszminkowane usta śpiewają swoje tęskne, przepełnione seksapilem pieśni. Mężczyźni wstrzymują oddech. Szczególne wrażenie wywołują wersy śpiewane po ukraińsku. Mają w sobie egzotykę i dzicz stepów akermańskich; coś bliskiego, a jednocześnie dalekiego. Apogeum emocji przynoszą wzajemnie uzupełniające się wokalizy...

Pejzaże jazzowe to tylko jedna strona tego wydawnictwa. Druga to elektroniczny minimalizm. Panie równie dobrze radzą sobie przy akompaniamencie drum'n'basowych dźwięków i elektronicznych wstawek. Parę lat temu na podobnych patentach zrobił furorę Gotan Project. Wygadana jednak nie jest płytą do tańczenia, mimo kilku szybszych rytmów. Artystkom chodzi bardziej o oddanie zmysłowości Sade i głębi głosu Khadja Nin. Celowo nie wymieniałem żadnego tytułu utworu. Całością delektuję się niczym białym winem. I składam kolejne puzzle do układanki według barwnego świata Dagadany.

Ponieważ EP-ka jest w całości dostępna do odsłuchu na myspace (oraz udostępniona do pobrania na last.fm), proszę włączyć swój ulubiony wygaszacz ekranu, zapalić nocną lampkę, położyć się wygodnie i... pozwolić sobie na nicnierobienie przez najbliższe pół godziny. Zaczarowani? [avatar]

Tango (A teraz kiedy śpisz):



Strona zespołu: Myspace

3 stycznia 2009

Psychocukier: No More Work! (Love Industry, 2008)

Kilka miesięcy temu na polską scenę muzyczną padł blady strach. Psychocukier wraca z nową płytą! Już debiutanckim albumem trio z Łodzi wywołało spore kontrowersje. Głównie dzięki specyficznemu image. Konglomerat wąsów i pstrokatych koszul stanowił niemałe kuriozum w rodzimym światku alternatywnym. Wieśniacko-kowbojski wizerunek stawał w opozycji do młodej sceny gitarowej pełnej zbuntowanych chłopców i dojrzałych bandów o wyrobionej marce. Z perspektywy czasu Małpy morskie wyszły z zamieszania obronną ręką, a zespół zyskał cechę niedostępną dla wielu zespołu - wyrazistość. W tym szaleństwie była metoda.

Oczywiście drugi raz ta sama sztuczka nie mogła zadziałać. Kraj przyswoił i oswoił zjawisko zwane Psychocukrem. Panowie przygotowując grunt pod drugi album uderzyli w medialną poprawność z innej strony. Proces tworzenia płyty i pracę w studio udokumentowali sesjami wideo zamieszczanymi na autorskim blogu. Wówczas zawrzało po raz drugi. Łodzianie z charakterystyczną dla siebie swadą (Coma przeprasza za Psychocukier!) przejechali się po ikonach polskiej muzyki rozrywkowej. Pal licho, gdyby chodziło o Kombii czy Feela! Dostało się Piotrowi Stelmachowi, jak i Muchom. Dyskusje na forach dyskusyjnych (np. porcys.com) osiągnęły rzadko spotykaną intensywność. Doszło do szybkiej polaryzacji i podziału na dwa obozy: fanatycy kontra zaciekli hejterzy. Lektura wpisów to doskonała rozrywka. Z drugiej strony nie rozumiem tej zaciekłości słuchaczy. W Anglii to normalka. Co i rusz na łamach NME można spotkać butne wypowiedzi artystów, że całe indie to gówno, że prawdziwa muzyka to wyłącznie The Beatles, My Bloody Valentine i Talking Heads, teraz czas na Zespół X, który rzuci świat na kolana swoimi piosenkami. Psychocukier przerabia to zjawisko na naszą modłę. I robi to na tyle dobrze, że ciężko stuprocentowo stwierdzić czy chodzi o inteligentną zgrywę, czy też próbę wywołania poważniejszej dyskusji na temat kondycji polskiego przemysłu muzycznego.

Wróćmy jednak do płyty. Na No More Work! Psychocukier spotyka Queens of The Stone Age. Takie sprawia wrażenie riff otwierający Psychosugar. Pustynny trans sączy się także z najlepszego kawałka Bikiniarska potańcówka suto zakrapiana Jamajką. Podobny koncertowy killer to Izrael Poznansky. Sekcja prowadząca sunie niczym walec, by znaleźć ujście w pełnym zgiełku czadzie. Ze smaczków wychwytuję jeszcze Echo. Proszę posłuchać początku - czyż nie brzmi jak zaginiony utwór Pixies?

Słuchając tej płyty szukałem jednak rzeczy „sajko”, do których obliguje nazwa zespołu. Bałem się, że muzycy zatracą w jajcarskich klimatach (Śpiący pies w BMW) zapominając o muzycznych odjazdach. Niepotrzebnie. Otwierające płytę Solo jest jednym wielkim gwałceniem gryfu gitary statywem mikrofonu, wiertarką i Bóg wie czym jeszcze. Moja ręka jest jednookim robakiem ma wspaniały nerwowy i klaustrofobiczny nastrój pasujący do psyche maniakalnego zabójcy. Przy Kamikadze można zapuścić na parkiecie taniec świętego Wita! Pragniemy chwili wytchnienia? Proszę bardzo - ujmująca ballada Placki z bananami (Dla Stelli).

Mimo różnorodności łapię się na tym, że płyta... potrafi zmęczyć. Słychać, że gra trio. Nie wiem, czy takie było założenie, ale w większości kawałków linie basu i perkusji składają się z góra czterech taktów i muzycy jadą na nich do końca piosenki niczym z automatu. Jedynym „pracującym” elementem jest gitara. Rozumiem - psychodelia, rozumiem - mantryczność. Rozumiem sprytnie pomyślany flow. Jednak w kolejnych odsłuchach ten schemat razi coraz bardziej. Ciężko np. przebrnąć przydługi wstęp w The Honey Moon - The Money Soon. Brak różnego rodzaju nakładek sprawia, że propozycje łodzian wydają się... puste i suche. Głupi dzwoneczek w refrenie The Holy Hole jest niczym ożywcza bryza (a przecież można inaczej - patrz: ekipa Josha Homme'a).

W ogólnym rozrachunku Psychocukier stworzył przyzwoite wydawnictwo, wyraźnie lepsze od debiutu. Pochwalić trzeba produkcję, pochwalić trzeba wokalistę Szaszę. Zespół to trzech inteligentnych muzyków, o niebanalnych pomysłach i absurdalnym poczuciu humoru. Nieźle jak na freaków, prawda? [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/psychocukier666

PS. Ja tylko dodam od siebie, że przejście na "angielski" jest największym dramatem tego całkiem przyzwoitego albumu. Zespół poprawił to, co szwankowało na debiucie (brzmienie), ale zepsuł to, co było na nim dobre (teksty po polsku). Szkoda. [m]

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni