Toksyczny pop. Zostałem zatruty i uzależniony. Niczego się nie spodziewając puściłem płytę i już po niecałych 40 minutach byłem kupiony. Potem słuchałem tej płyty wielokrotnie, żeby się upewnić w pierwszym sądzie. I rzeczywiście, wszystko się zgadza. Oto przykład płyty bez słabego, niepotrzebnego nagrania. Wszystkie strzały w okolicy dychy. Niemożliwe? Też nie chce mi się wierzyć.
L.Stadt, jak pewnie znający niemiecki się domyślają, oznacza miasto Łódź. Kolejny zespół z Łodzi. Jak oni to robią, produkują te zespoły w fabrykach? Z pierwszych zapowiedzi nadlatujących z radia spodziewałem się jakiejś mutacji industrialnego rocka w stylu Hedone czy Agressivy 69. Na szczęście nic z tych rzeczy. L.Stadt gra piosenki. Rewelacyjne popowe piosenki. Zaraz, zaraz, czy na pewno popowe? Bo jaka jest definicja popu? Jeśli taka, że pop to przyjemna dla ucha, melodyjna muzyka, zamknięta w przystępnej, krótkiej formie – to mamy do czynienia z popem najczystszej wody. Jeśli zaś taka, że pop to muzyka popularna, często goszcząca na playlistach radiowych – to mamy pewnie do czynienia z antypopem. Żyjemy w dziwnym kraju, ale tej myśli nie będę rozwijać. Otóż L.Stadt proponuje całą furę fajnych, króciutkich piosenek o zaraźliwych melodiach, świetnie, nieco minimalistycznie zaaranżowanych i zagranych z ogromnym wyczuciem. Najpierw o długości, a właściwie krótkości. Większość utworów trwa nie więcej niż trzy minuty. Kilka zbliża się do długości czterech minut. Spójrzmy na March. Wydawałoby się, że tak świetny motyw można było pociągnąć dłużej, dodać jeszcze jeden refren. Tymczasem nagranie kończy się raptownym wyciszeniem, jakbyśmy cofnęli się w czasie o 40 lat, do epoki winylowych singli. A jednak ten zabieg ma wielki sens. Pozostawia po sobie pewien niedosyt słuchania, zmusza do szybkiego powrotu. Proste, a jakie genialne. Inna sprawa to brzmienie. Celowo brudne, kojarzące się z nagraniem demo (np. przesterowany wokal). Ogromy szacunek dla zespołu za podjęcie takiej decyzji. W Polsce panuje przekonanie, że jak już uda się cudem uzbierać pieniądze na studio, trzeba nagrać wszystko tak, żeby błyszczało jak narzędzia na sali operacyjnej. W efekcie mamy dziesiątki brzmiących identycznie płyt. L.Stadt brudząc swoje ładne piosenki zdecydowanie wyróżnili się z tłumu. Co prawda wiele zespołów na świecie stosuje podobny zabieg, ale w naszym kraju jest to raczej nowatorskie podejście. Inna sprawa, również dotycząca brzmienia. Na płycie L.Stadt każda piosenka brzmi inaczej. Słychać, że chłopcy wraz z realizatorem dźwięku świetnie się bawili przesuwając suwaki i kręcąc gałkami stołu mikserskiego.
Najlepsze piosenki? Ciężko wybrać. Na pewno March, za pierwsze zauroczenie, za ten bluesowy temat otoczony zadziornymi smyczkami. No i za wokale, oczywiście! Pewnie też Fagot, za klimat kojarzący się z piosenkami Eels (klawisz, przybrudzony wokal). Macca – za ciężkawy gitarowy riff towarzyszący falsetowym wokalom i plumkającym klawiszom. Stop – za elektroniczny bit rodem ze Sneaker Pimp. Wait – za podniosłą atmosferę budowaną prostymi środkami (posłuchajcie, jak pięknie wykorzystano tu pianino). Londyn – za odwagę (jedyny tekst po polsku) i katarynkowe motywy klawiszy. Velvet – za blackrebelmotocyleclubową atmosferę zadymionego klubu. Gore – za wyśmienite połączenie żywego grania z dyskotekowym bitem i fajnym odchyłem w stronę Depeche Mode. Superstar za mroczny nastrój i świetny duet Łukasz Lach – Iza Lach. Oraz wejście gitary akustycznej. Akademia – za ten porywający gospelowy feeling. Dobrze, dość. Zostały jeszcze może dwie-trzy piosenki. Odkryjcie je sami, bo również warte są pochwał.
Słowo końcowe: kandydatka do ścisłej czołówki płyt 2008? Kto wie, ale poczekajmy do końca roku.
Strona zespołu: www.lstadt.com
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Lista zespołów, których twórczość inspiruje muzyków Setting The Woods On Fire, jest dość pokaźna. Mamy na niej i Sonic Youth, i Appleseed Ca...
Zgadzam sie z kazdym slowem tej recenzji - rowniez sie uzaleznilem od L.Stadt.
OdpowiedzUsuńDario
dzięki za zwrócenie uwagi na zespół, muzyka ze strony tegoż bardzo bardzo
OdpowiedzUsuńświetna płyta. I'm addicted.
OdpowiedzUsuń