19 września 2014

Les Ki: Zaczyn EP (wyd. własne, 2014)


Człon „les” niczym przednutka przywodzi na myśl zaimek gramatyki francuskiej, z kolei zakapturzony tolerancyjnie Polak dzielący świat wyłącznie na czerwony i biały, dostrzeże w tym (nie)stosowny podtekst. Można także przeczytać od prawej do lewej jak Arabowie i dokonać niewielkiej destrukturyzacji, by dowiedzieć się, że chodzi o rozmiar „iks el”, przypuszczalnie przyzwoicie męski. Drugi człon „Ki” nie jest niczym innym, jak japońskim słowem oddającym znaczenie wyrazowi „drzewo”. Ta cała mozaika wielokulturowa udowadnia, że jak pod trzycentymetrową warstwą puchu kremowego w ciastku zawsze znajduje się dżem, tak w tym wypadku Les Ki – to krajan, który na podobieństwo indie-popowych melodii stworzył cztero-piosenkowy Zaczyn

Podobnie jak o chlebie pszennym, tak o całym albumie można powiedzieć, iż jest zwyczajny, powszedni, na co dzień i od święta. Na pozór proste, bezpretensjonalne melodie nie aspirujące do statusu hitu, mimochodem takim, w niewielkim stopniu, się stają za sprawą łatwego „wpadania” w uszy. Rzecz oczywista – od ekso-radiowego pułapu ogłuszających decybeli dzielą zbyt duże różnice kulturowe, by muzyka Zaczynu w punkcie 0 stykała się z muzyką masową. Wprawdzie to piosenki o najprzyjemniejszej fazie miłości, mianowicie jej wygasaniu, stąd nie desperackim „krzykiem serc rozdartych” pisane, lecz „ostrzem zobojętnień”, po którym zamiast spienionej krwi zranionych kochanków, cieknie niewzruszony spokój. Mimo pogodnej aury – jak z reklamy soków ze świeżo wyciśniętych owoców – pogrążającej wydawnictwo w optymistycznym obłoku, opadające frazy Dezertera dyskretnie koszą, lecz nie młócą, nie zmieniają zastanego stanu muzycznego ukojenia. Budowa piosenek oscyluje wokół prostoty konstrukcyjnej cepa, ale czyż to nie jeden z tych pospolitych wynalazków, które swoją (nie)zwykłością stały się powodem uniesień niejednego rolnika samotnego w dolinie?

Les Ki swoim opusem nr 1 wpisuje się w „bezpieczny” nurt polskiego, alternatywnego popu. (Nie)wielkie ryzyko podejmuje, nadając prym akustycznej gitarze, na której niejeden muzyk struny zszarpał (nerwowe lub głosowe od wyzywania niewinnego instrumentu), mimo to nie odczuwa się spodziewanego zmęczenia schematycznym potraktowaniem instrumentu. Towarzyszące jej odprężenie, w dużej mierze osiągnięte zostaje śpiewnością oraz ciepłą, młodzieńczą barwą głosu artysty. Wróżyła babka na dwoje, gdyż dużo trudniej znudzić słuchacza czterema piosenkami podobnie brzmiącymi, niż długogrającym albumem, na którym znajduje się krotność takich utworów. Nie każda babka posiada zdolności nadprzyrodzone, toteż zamiast na dwoje wróżyć, lepiej na dwa dzielić to co jest, powściągnąwszy swój entuzjazm do czasu pełnowymiarowego debiutu. [Adrian Matuszak]



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni