10 listopada 2008

Von Zeit: Ocieramy się (Biodro Records, 2008)

I ty, drogi czytelniku, znasz pewnie to uczucie pojawiające się gdy płyta, co do której nie miałeś żadnych oczekiwań, nagle zaczyna stale pojawiać się w twoim życiu. Nispodziewanie okazuje się, że poświęcasz jej znacznie więcej czasu niż planowałeś. Nagle zaczynasz rozumieć, że odkryłeś coś fascynującego, świeżego, twojego. Nieczęsto miewam ostatnio to uczucie, ale przytrafiło się przy okazji tej płyty. Von Zeit – ta nazwa nic mi wcześniej nie mówiła. Jednynym właściwie argumentem do zdobycia płyty był markowy wydawca, który kiepskich rzeczy raczej nie wypuszcza. No i stało się. Ocieramy się to jedna z moich płyt roku. Bezdyskusyjnie.

Ty, drogi czytelniku, masz ten komfort, że nie musisz strzelać na ślepo. Możesz się kierować śladami zawartymi w tej recenzji, by ocenić, czy chcesz, czy nie chcesz otrzeć się o muzykę Von Zeita. Na początek kilka haseł: Wybrzeże, brzmienie sceny trójmiejskiej (choć Tczew to nie Trójmiasto), Kobiety, Olaf Deriglasoff, Apteka, halucynogeny, jod, Pogodno... Czy już zanurzasz się we właściwy klimat? A raczej zawiesinę, gęstą jak tężejący kisiel. Von Zeit skupia w swojej muzyce to co najlepsze z wymienionych haseł. Krócej? Wolność, melodia, psychodelia.

Pewnie zastanawiasz się, drogi czytelniku, co mnie tak zauroczyło w muzyce Von Zeita, skoro składa się ona ze znanych i od dawna stosowanych elementów. Co w niej takiego ciekawego, że aż włoski jeżą się na rękach? Dla mnie takim objawieniem jest styl gitarzysty Jacka Kuleszy – facet ma rzadki dar grania z wirtuozerską arogancją. Gra jednocześnie niedbale i do bólu perfekcyjnie. Potrafi rozciągnąć kompozycje o długie partie solowe, które jednak nie tylko nie sprawiają wrażenia wciśniętych tam na siłę, a wręcz nadają piosenkom charakterystycznego soundu. Nie mówiąc już o takim drobiazgu, jak gwałtowny opad szczęki w „momentach” (chociaż tu też zasługa zaproszonych gości, również świetnych wioślarzy, czyli Wojciecha „Garwola” Garwolińskiego” i Damiana Szczepanowskiego). Ale nie byłoby tego znakomitego efektu, gdyby nie pozostali członkowie zespołu. Romek Puchowski to prawdziwy lider, nie tylko śpiewa, pisze teksty i komponuje, ale też gra na basie, gitarze akustycznej i dobro. Jeśli dodamy do tego bębniącego z niewykłym wyczuciem Sebastiana Szczepanowskiego, otrzymamy niekwestionowany dream team.

Płytę otwiera prawdziwy kiler. Ocieramy się natychmiast wbija się w mózg, definiując styl grupy. Precyzyjny gitarowo-basowy riff, punktująca perkusja, niski wokal deklamujący poetycko niedomówiony tekst i cudowne eksplozje elektryzującego hałasu. Kiedy gitara wchodzi na brudny, stonerowy przestar, całe stado mrówek zaczyna galopować wzdłuż kręgosłupa. Idealny początek! A dalej jest równie ciekawie. Zaskakujący zmieniającymi się płynnie nastrojami Step Down, niemal wiejsko skoczny numer Myśli jak szczury, w którym wstawka w wykonaniu chóru akademickiego dosłownie ścina z nóg, fajnie nawiązująca do stylu Kobiet Pina Colada (ależ te gitary robią tu jazdę!), transowa Autostrada nocą, z sonicznymi brudami sprzęgającego dźwięku, szalone Serce serce, wreszcie Niezapomniane chwile, które za sprawą rozwalającego finału (kobiecy góralski wokal – miazga!) na pewno pozostaną niezapomniane.

Czy wspomniałem, że album składa się z dwóch płyt? Nie? Przed chwilą zapoznałeś się z pierwszą. Na drugiej jest pięć dłuższych utworów oraz film-klip autorstwa Barbary Świąder. Ale to muzyka nas najbardziej interesuje. A są tu dwa utwory, które zasługują moim zdaniem na wyjątkową uwagę. Pierwszy to Przystanie, niesiony przez riffy gitar akustycznych, z powalającą – powtarzam: powalającą – solówką. Powiem szczerze, jeszcze nie słyszałem, żeby polski muzyk zagrał tak po „amerykańsku”, z takim beztroskim, kowbojskim feelingiem. Cudownie zrealizowane, rozlewające się dźwięki, które dosłownie opływają umysł jak fale ciepłego morza. I jeszcze finałowe nagranie, 3.50. Psychodeliczne słuchowisko, z tekstami w rodzaju: Znowu wizja tego samego mózgu wątrobowego wariata w pewnym wariancie. Potwór gadzi pterodaktytylowaty chlipiący ten mózg z głową zanurzoną, wyjął głowę i popatrzył na mnie drwiąco. Miał grzebień jak dinozaurus i żółto świecące fosforyczne oczy. Uśmiechał się ironicznie zakrwawionym pyskiem. Jest tego więcej, i ta bajecznie kolorowa, krwawa opowieść o skutkach używania używek płynie wartkim nurtem do zadziwiającego zakończenia (znowu w akcji chór akademicki).

A wszystko to brzmi niezwykle plastycznie i selektywnie dzięki temu, że album miksował Maciej Cieślak, zaś masteringiem zajął się sam Tom Mayer ze studia Master & Servant w Hamburgu. Ci panowie wydobyli z brzmienia Von Zeita samo mięso, dynamikę i czystość, która wcale nie kłóci się z wszechobecnym brudem. I tak właśnie powinna brzmieć alternatywna gitarowa muzyka. Polecam bez wahania. [m]


Strona zespołu: www.vonzeit.pl

3 komentarze:

  1. i wlasnie za to lubie ta strone przeczytalem odsluchalem i bardzo mi sie podoba lubie takie mile niespodzianki

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie nie nie. Ta plyta wydaje sie dobra jak sie ją słucha pierwsze 10 razy dajmy na to. Później zaczyan sie nudzić. Poza tym każdy kawałek ma w jakimś sensie skopane zakończenie.

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni