4 sierpnia 2015

Lilly Hates Roses: Mokotów (Sony Music Poland, 2015)


Na debiucie byli brzydkim kaczątkiem. Wyrósł z nich paw z dużym kolorowym ogonem.

Do tej pory słucham Something to Happen. Lubię tamtą nieśmiałość, introwertyczność i ascetyczność brzmienia. Nie jestem w tym osamotniony. Płyta spodobała się wielu słuchaczom, a Katarzynę Golomską gdzieniegdzie okrzyknięto pop-sensation. Nic więc dziwnego, że na drugi album wytwórnia sypnęła groszem, naklejka na płycie krzyczy nazwiskiem Dawida Podsiadło, a producentem został pan, co „maczał palce przy Grandzie Brodki”. Dość nieoczekiwanie duet Golomska/Durski stanął w szranki o rząd dusz młodego, nowoczesnego słuchacza, który czuje się w pełni Europejczykiem i oczekuje produktu na równie wysokim, europejskim poziomie.

Na Mokotowie spotykamy zupełnie inną Lilkę. Już nie zawstydzoną, już nie skromną i lekko przestraszoną. To dojrzałe dziecię, pewne swego, ambitne i przebojowe. I coraz trudniej mu ukryć rozkwitający seksapil. Choć jeszcze nieco zagubione w ogromie możliwości. Gdyż na dzień dobry duet strzela sobie kulą w stopę. Fajnie, że tym razem odważniej Kasia sięga po polskie teksty, ale akurat Feng Shui mogłaby zaśpiewać Marcelina i nikt by nie zauważył różnicy. Lekkie seplenienie i postawa lolitki tak łatwo nie przejdzie. Na szczęście im dalej, tym z wokalem Golomskiej już znacznie lepiej, bez większych i oczywistych skojarzeń. Dalej w Katarzynie dużo młodzieńczej energii, czystości i pasji. To się ceni. Szkoda tylko, że Kamil Durski mocno odsunął się w cień. Na Something to Happen najlepsze kawałki były te męsko-damskie, rozłożone sprawiedliwie po połowie. Tu taki wyraźny duet jest jeden. Z Dawidem Podsiadło. To zdecydowanie za mało.

Za to dużo się dzieje muzycznie. Ale, jak już wspomniałem, ta płyta aspiruje do wyższej ligi, więc nie można sobie pozwolić na folkowe pitu-pitu znane z debiutu. I tu znów jest mało Durskiego, a na jego miejsce wskakuje Bogdan Kondracki, mile połechtany odbiorem albumu Comfort and Happiness. I gość zaczyna szaleć. Z basem i bębnami w Predictable.  Albo z dreampopową mgłą w L.A.S. Czy z „kozim” folkiem stanowiącym podstawę Kosów i bzów. Choć i tak szczęka opada w prześwietnym Enternal o lekkim industrialnym (!) zabarwieniu. Czasami sobie odpuszcza na rzecz dość klasycznego folku i powstaje takie Sound of Bells czy wilgotne No Regrets.

A więc tak. Mokotów to produkt. Towar wysokiej jakości. Słuchacze chcą młodości i świeżości oprawionej w modny szalik i trampki. I to dostają. Miks rytmiczności Brodki, pozytywności Pauli & Karola i melancholijności Dawida Podsiadło. Tu są naprawdę dobre melodie! Lifeboat, Mokotów, Ghost - można przy tym potańczyć, można też się zwyczajnie wsłuchać we wszystko. Lilly Hates Roses są fajni, są swojscy, są naturalni.  I mają to szczęście, że mają pod ręką dobrego producenta. Co prawda ów producent zbyt często zasłania „ID” duetu na rzecz swoich rozpoznawalnych zagrywek, ale... cieszmy się takimi płytami, póki nie obrzydną w zalewie kolejnych brodkopodobnych aranżacji. Mokotów broni się talentem do pisania piosenek, ale nasze dziewczę i chłopiec muszą szybko przekonać fanów, że warto na nich czekać, nawet gdy nie będzie obok nich topowego producenta. [avatar]



Strona zespołu: https://www.facebook.com/LillyHatesRoses

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni