26 czerwca 2017
Eric Shoves Them In His Pockets: With Love (Thin Man Records, 2017)
U nich po staremu, wszystko dobrze.
Eric Shoves Them In His Pockets to jeden z moich najulubieńszych gitarowych zespołów polskiej sceny indie. Od czasu swojego debiutu grają właściwie to samo i tak samo. I to jest piękne, bo mimo upływu lat ta trójka chłopaków pozostaje sobą. I to jest takie fajne!
Właściwie mógłbym opisać tę płytę tylko jednym zdaniem: Jeśli pokochałeś (łaś) Walk It Off, to z miłością podejdziesz również do drugiego albumu Huberta, Christofa i Szymona. Nic się nie zmieniło, może tylko poprawiło brzmienie, które stało się jeszcze bardziej wyrafinowane, zniuansowane. Co nie znaczy, że wypolerowane i nijakie, przeciwnie. Wciąż sporo w nim garażu, uroczych indiepopowych melodii, chłopięcej bezczelności i karaibskiego bujania.
Pierwsze trzy piosenki przemijają trochę niezauważalnie – ot taki Ericowy standard. Nie zapadają w pamięć, choć świetnie kołyszą i mają chwytliwe melodie. Dopiero Bring Color chwyta za serce swoją łagodną falującą linią rytmiczną, plamami klawiszy i czymś niewymownie słodkim ukrytym w tęsknych partiach gitary. A utwór tytułowy, With Love, to już prawdziwy killer. Najpiękniejsza piosenka Erików, jedna z najlepszych piosenek tego roku – nie żartuję. Jak ten bas kręci w głowie, jak ta perkusja nakręca do tańca, jak gitara perliście podbija temperaturę, jak staroświecki klawisz prowadzi do boskiego finału, wreszcie jak tu brzmi krzykliwy, kapitalnie wyważony wokal, wyśpiewujący ten cholernie dobry, choć wcale nie natarczywy refren. Oh man, doczekali się wreszcie piosenki, która w latach 90. sprzedałaby ich płytę w milionowym nakładzie. Gdyby były lata 90., w Stanach. A tak, w roku 2017, w Polsce, są tylko umilaczem codzienności dla takiego dziada jak ja, żyjącego ciągle muzyką z tamtej epoki.
Żeby nie było, że jest to płyta jednego przeboju. Ciekawie wypada Sour South, bardziej zrytmizowane i nie tak miękkie wokalnie jak zazwyczaj (lekkie echa dance i post punka tu słyszę). Daydreamer to już parkietowy wymiatacz pełną gębą – bardzo fajny, taneczny kawałek, z akordami gitar niczym z soundtracku do Rejsu (wiecie, chodzi mi o ten klimat upalnego nieróbstwa nad Wisłą). Bardzo lubię też On Death – ten moment kiedy chłopaki się wyciszają i grają na pół gwizdka, ale robią to w wielkim stylu, z pełną klasy blazą.
Z początku ta płyta wydawała mi się trochę nijaka w porównaniu do Walk It Off. Ale już po kilku przesłuchaniach stała się nieodłącznym towarzyszem spacerów i samochodowych tras. Znowu się zakumplowaliśmy. [m]
Strona zespołu: https://www.facebook.com/ericshoves
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
...a wszyscy, którzy podnieśli kradzione, to kurwy. Tak jest, również ci wierni, kochani fani chodzący na każdy koncert, każde juwenalia, w ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz