Płyty Mitch&Mitch są jak najlepsze filmy Tarantino: gatunkowy miszmasz, czerpanie pełnymi garściami z dorobku innych twórców (przy zachowaniu dla nich szacunku), ogromne poczucie humoru i dystans do własnej twórczości, a przy tym wszystkim – niesamowity wręcz perfekcjonizm wykonawczy. Na swojej drugiej płycie osiągnęli mistrzostwo mistyfikacji, nagrywając dwanaście coverów... nieistniejących kompozytorów! Wśród tych zapomnianych przez dzisiejszą publiczność starych mistrzów znaleźli się Fin Arkiun Tekkelaki, Niemiec Jürgen Hans Maier, japońska formacja noise-bluesowa Hekoki Motherfuckers czy warszawski bard uliczny Antek Sobol. Ile przebiegłych aluzji czai się w tych zmyślonych nazwiskach i ich biografiach! Mitche wymyślili to tak sprytnie, że spora część recenzentów w sieci dała się nabrać i bezboleśnie łyknęła te informacje jako pewnik! Ostrzegam zatem, że mamy do czynienia z grupą niebezpiecznych wykształciuchów, którzy będą was wodzić za nos, tak że nigdy nie będziecie mieli pewności, kiedy żartują, a kiedy są całkiem serio.
Tytuł mówi wszystko: 12 chwytliwych melodii, które chcielibyśmy skomponować. Rzeczywiście, są to melodie ujmujące, chwytające za co tylko się da, przezabawne, liryczne, wariackie, odpalone... i tak dalej, i tak dalej. Mamy tu zarówno urokliwe mambo rodem z jakiejś archaicznej komedii pomyłek, wypełnione perlistym brzmieniem marimby (Mambo ’63), klimaty westernowe, i to w wersji zarówno spaghetti (Frankkus’ Dilemma), jak i Lemoniadowego Joe (yea, ktoś pamięta? She’s Mine, Na-Na-Na-Na), zabawy z archaicznymi efektami elektronicznymi (Karateporno), rozpaczliwą balladę o miłości w stylu wielkich festiwali piosenki (Moving Far; ależ bosko!), zawadiacką melodyjkę z powojennej warszawskiej Prażki (Warjatuncio), no i oczywiście japoński blues (Sammu; Tarantino powinien wziąć ten numer do Kill Billa!). Jak sami widzicie, płyta jest kompletnie zwariowana, a przy tym brzmi tak, że szczęka opada. Każdy numer brzmi jak „z epoki”, jednocześnie w każdym wyraźnie odciska się piętno niepowtarzalnego stylu Mitch&Mitch. Do tego produkcja jest taka, że gwiazdy polskiego mainstreamu mogą o takiej tylko pomarzyć w swoich najbardziej różowych snach. Perfekcyjna rozkosz!
Trzon tego pięcioosobowego duetu (dlaczego nie wzbudza to mojego niepokoju?) tworzą Mr. Moretti i Mr. Magneto ze Starych Singers. Oba zespoły grają genialną muzykę, toteż naprawdę ciężko mi powiedzieć, czy czekam z niecierpliwością na nowych Mitchów czy kolejną płytę Starych? [m]
Band site: http://www.mitch-and-mitch.com/
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Lista zespołów, których twórczość inspiruje muzyków Setting The Woods On Fire, jest dość pokaźna. Mamy na niej i Sonic Youth, i Appleseed Ca...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz