Bruno Światłocień: Czerń i cień II (New Experimental Art)
Pierwsza płyta ekipy z Wejherowa nie doczekała się u nas recenzji. Druga przegrała z czasem, a właściwie jego brakiem. Cóż, ten kto pływa w mroku, ze zrozumiałych względów ma pod górkę. Ale odrzućmy żarty na bok.
Bruno Światłocień po raz wtóry oferuje mroczną odmianę zimnej fali. O ile na jedynce światła było stosunkowo niewiele, to na II jasne promyki przebijają się częściej przez ołowiane chmury. Co czyni album ciekawszy w stosunku do debiutu. Owszem, bas Mieszka Weltrowskiego niezmiennie wpędza w depresję, perkusyjne zabawki Kordiana Sikorskiego niewiele mają wspólnego z czymś żywym, a efekty specjalne tworzone przez Bronisława Ehrlicha oscylują między industrialnym kurzem a trupim całunem Dead Can Dance. Jednak już gitara Mateusza Ostapiuka pozwala zaczerpnąć oddechu i rezygnując z produkcji wyłącznie beztlenowych partii.
Pieśń III, Wierny Sługa, Czerń i cień - w tych kompozycjach można dopatrywać się okruchów Sisters of Mercy, Joy Division czy naszej Siekiery. Mimo że wciąż ciężko mi polubić niewyraźne mamłanie Ehrlicha, to nową propozycję Bruna przyjmuję z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Strona zespołu: https://www.facebook.com/bswiatlocien
Iza: Painkiller (wyd. własne)
Iza Lach w 2011 roku zadebiutowała (i to jak!) albumem Krzyk. Następnie boostu do kariery dołożyła współpraca ze Snoop Dogiem. Potem były EP-ki, na których młoda Iza pokazywała jak fajnie być „czarną białą dziewczyną”.
Na szczęście do drugiego długograja artystka się przyłożyła. Painkiller muzycznie stoi mocno dalej od Krzyku i to wcale nie - co dość nieoczekiwane, przynajmniej dla mnie - za sprawą hip-hopu i soulu, którego na wydawnictwie oczywiście nie zabrakło. Pozostał zmysł do niezłych linii melodycznych i wyczucie nowoczesnego myślenia o popie.
Co ważne - Painkillera ciężko zestawić z zeszłorocznymi synth-popowymi płytami. Iza to nie The Dumplings, Xxanaxx czy We Draw A. Tu są i smyczki, i bębny, i mnóstwo modern stuffu podanego w taki, wiecie, „niepolski sposób”. Brakuje może hitów, które szalały na Krzyku, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że to rzecz gorsza od debiutu. Pani Lach intrygująco zmaga się ze słowiańskimi genami i czarnoamerykańskością. Co dobrze rokuje na przyszłość, gdyż nic nie wskazuje na to, że siostra Łukasza Lacha lubi łatwe rozwiązania.
Strona artystki: https://www.facebook.com/IzaLachMusic
Kormorany: Majaki (Rita Baum)
Ciężko o Kormoranach napisać „zespół”. To działająca od 25 lat formacja happeningowo-teatralna zaznaczająca swoją obecność na wielu płaszczyznach sztuki awangardowej. Jej działalność muzyczna została skatalogowana w kilku płytach live; Majaki są pierwszym studyjnym wydawnictwem i przynoszą trzy kwadranse ilustracyjnych dźwięków z pogranicza post-rocka i ambientu.
Jak głoszą materiały promocyjne, płyta „powstała jako koncert do grania i słuchania w ciemnościach, nastawiona na obcowanie z samym sobą”. Brzmi skromnie, choć większość z siedmiu premierowych kompozycji to bogato zaaranżowane przestrzenie z wybijającym się charakterystycznym dźwiękiem "piszczałkowej" gitary. Pomińmy dronowe Tyfonie i Nutnie. Post-rock w wykonaniu Kormoranów ma charakter organiczny, plemienny, rytualny wręcz. Zwraca uwagę Wewnątrz nigdy, który strukturą przypomina rozwierający się pąk kwiatu po letniej burzy czy wielowarstwowe Przedarcie. A najbardziej z Majaków pamięta się gitarę, lekko floydową, ale nieziemsko żywotną i wszędobylską. Dużą zasługę w utrzymywaniu niezmąconej uwagi mają pozostałe instrumenty, które ubogacając drugoplanowe pejzaże, powodują że czterdzieści trzy minut Majaków pozostawia wręcz lekki niedosyt.
Strona zespołu: www.kormorany.net
Moanaa: Descent (wyd. własne)
Skrzywdzić debiutancką płytę ekipy z Bielska-Białej powierzchniowym słuchaniem jest łatwo. Ot, kolejna kapela grająca sludge. Na wsześniejszej EP-ce przyjemnie dokładała do pieca, ale po drodze Blindead nagrał Affliction XXIX II MXMVI i później nic już nie było takie samo - rejestrowanie czystej, sludge'owej rzeźni zaczęło być passe, a w dobrym tonie odważniejsze flirtowanie z post-rockiem/metalem.
Takie jest też Descent - diabelski growl przeplatany jest melancholijnymi wstawkami, naparzanie w gitary przeciwstawione akustycznym plumkaniom, a czas kompozycji rozciągnięty do dziewięciu minut byle tylko pokazać, jakim progresywnym się jest. Tyle teoria. A w praktyce? To wydawnictwo jest świetne! Co z tego, że zmajstrowane według przewidywalnych reguł, skoro panowie z Moanaa strugają porywający riff za riffem? A Maciej Proficz ma ciekawszą skale głosu od lidera Bindead? Przypomina mi się casus Entropii, która rok temu równie udanie przewietrzyła black/doom metalowe podwórka. Teraz ze swoimi melodiami i pomysłami aranżacyjnymi Moanaa niech idzie po swoje.
Strona zespołu: https://www.facebook.com/Moanaaband
Słuchał [avatar]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz