3 sierpnia 2015

Disweather: 4/4 (wyd. własne, 2015)


Gdańszczanie od kilku lat próbują przebić się z drugiej ligi do wyższej klasy rozgrywek sceny alternatywnej. Tym razem może się udać!

O Disweather pisaliśmy dwukrotnie i za każdym razem nie były to pochwalne peany. Mówiąc delikatnie. Jednak z wydaniem 4/4 coś się zmieniło. Właściwie to wszystko.

Zarzucaliśmy Disweather nieudolne podpinanie się pod grunge, a wokaliście kopiowanie Kurta Cobaina. Coś się musiało wydarzyć w świadomości muzyków, bo Jan przestał śpiewać jak Cobain i zaczął szukać własnego stylu. Na razie to wypadkowa Briana Molko z Black Francisem. Muzycznie również jest tu więcej poszukiwań, eksploracji. Tu się wręcz za dużo dzieje! Album podzielono bowiem na części, każdą w nieco innym stylu. Płyta jest przez to nierówna, ale za to jak już traficie na swoje ulubione piosenki, to... o rany, robi się narowiście.

Początek świetnie obrazuje wspomnianą przemianę. Zmanierowany wokal na obowiązkowym pogłosie, bardzo melodyjne partie przeplatają fragmenty wykrzyczane. Niepokojąca atmosfera Script For Losing Monday, gdzie wyciszony fragment przechodzi w prawdziwie desperacki finał, robi spore wrażenie. Po nim ulotne akordy gitary w Whenever It Comes To Flying i zupełnie niesamowity dysonansowy, jazgotliwy Cars Got Fast These Days, smithsowe fragmenty rozcinane stonerowymi w Guts, wreszcie jadąca niczym czołg o nazwie Therapy Persona Non Grata. Dziwacznie wśród nich brzmi Lights z deklamowanym wstępem i następującym po nim plastikowym bitem.

Cięcie.

Część akustyczna.  A raczej takie pół-unplugged. Czyli gitara z pudłem zamiast odkręconych wzmacniaczy, dyskretniej nagłośnione bębny i bardziej organiczny bas. I Jezusie, te trzy kawałki, jak one żrą! Thirsty? Drink Some Streetdust! na rozgrzewkę z tak cholernie intensywnym... refrenem? Tu przecież nie ma refrenu, tylko ekstatyczny finał zwieńczony wywołującym ciary zdaniem it starts to melt down, as a humanity drowns in sin.  Hangman to mój ulubiony fragment 4/4. Nieważne, że zbyt mocno trąci zrzyną z Pixies. Nawet te okrzyki przypominają Black Francisa. Chrzanić, bo kawałek jest absolutnie genialny. To co dzieje się od ok. drugiej minuty. To najlepsze muzyczne trzy minuty, jakich doznałem w tym roku. Upajająca się melodią gitara i wykrzykiwane chóralnie Hang-man, hang-man! - hey, chyba czas znowu posłuchać paru płyt Pixies. Ale to za chwilę. Bo jest jeszcze trzeci do kompletu numer – Cat Mom. A tu już zupełnie inna bajka. Ciężki, ponury nastrój, ale i niezwykle podniosły za sprawą kunsztownej, wyjątkowej linii wokalu. Piękna rzecz. Doczekajcie tylko do końca, bo czeka tam spora niespodzianka.

Cięcie.

Diswether znowu wracają do łojenia na przesterach. Niestety, już tak dobrze nie jest. Toporne muzycznie 4 Plates ratuje tylko świetny wokal. Standstill to bardzo długi stonerowy wstęp, który wydaje się na siłę rozciągnięty – po nim na szczęście następuje ciekawa żonglerka tempem, poziomem hałasu i nastrojami. Nieco lżej i bardziej przebojowo jest w zamykającym album Tabula Rasa.

Koniec.

4/4 jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Z zespołu bez potencjału Disweather awansował na formację, która świadomie bawi się konwencjami i robi to momentami w kapitalnym stylu. Cześć akustyczna zasługuje na spiżowy pomnik, a i wśród elektrycznych utworów znajdzie się sporo bardzo udanych. Tak trzymać! [m]



Strona zespołu: https://www.facebook.com/Disweather

3 komentarze:

  1. chujowe, juz wole El Dente Aligator

    OdpowiedzUsuń
  2. Słuchałem, beznadziejne. Mam nadzieję że pierwszy i ostatni album.

    OdpowiedzUsuń
  3. Posłuchałem "Hangman" - niestety nie zachęcił do sięgnięcia po resztę numerów :(

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni