9 sierpnia 2010

Off Festiwal – Katowice, 6-8.08.2010


Pierwszy raz w Katowicach, piąty raz w ogóle - to była wyjątkowa edycja Offa. Chociaż chyba każda była wyjątkowa, bo to nie jest zwykły festiwal – to impreza, o której każdy jej uczestnik mówi z miłością, nawet jeśli nie wszystko było tak, jak sobie tego życzył. Poniżej kilka refleksji i relacji z paru koncertów polskich (tym razem tylko polskich) zespołów.

Zacznijmy od nowej lokalizacji. Off znalazł sobie miejsce w ustronnym kąciku Katowic znanym pod nazwą Dolina Trzech Stawów. Na teren festiwalu wykrojono niewielki kawałek dużego kompleksu parkowo-leśnego w sąsiedztwie lotniska sportowego Muchowiec (na którym ulokowano pole namiotowe). Dojazd z centrum bezproblemowy, miasto uruchomiło „gorącą linię” i autobusy jeździły co 15 minut. Od przystanku trzeba było przejść spory kawałek wzdłuż krótszego boku lotniska aż do bramek festiwalu. Sam teren... przypominał Słupną w Mysłowicach. Nieduży obszar położony wśród drzew, mam wrażenie, że jego powierzchnia była bardzo zbliżona do tego w Mysłowicach. Przemieszczanie się między scenami zajmowało góra trzy minuty od najbardziej oddalonych od siebie miejsc, czyli Sceny Eksperymentalnej i namiotu Offensywy. Zachowano nazewnictwo scen z poprzednich edycji, a więc obok wymienionych wyżej, była Scena Główna (mBank) i Leśna.


Poprawiło się zaplecze żywnościowo-wypoczynkowe. W sektorze ulokowanym wokół zarośniętego stawu znajdowały się piwopoje, stoiska z jedzeniem (kiełbasy, szaszłyki, zapiekanki, naleśniki, kukurydza, gofry, jedzenie tajskie) oraz używkami. Do tego sporo wygodnych miejsc odpoczynku i telebim wyświetlający m.in. filmy z Charlie Chaplinem :) Płaciło się kuponami o wartości 2 zł każdy. Piwo Grolsch 0,4 l kosztowało 3 kupony, jedzonko odpowiednio drożej. W głównej alejce ulokowały się stragany z płytami i koszulkami w liczbie nieco większej niż w Mysłowicach. Z tego co wypatrzyłem, na tegorocznym Offie miała premierę tylko jedna płyta – debiut Cieślaka i Księżniczek. Szkoda, że nie było tego więcej, wydawcy zmarnowali szansę nagłośnienia swoich premier. I przy okazji sprzedania kilkudziesięciu egzemplarzy od ręki. Może w przyszłym roku będzie lepiej?

Jak w ubiegłym roku, tak i w tym uczestnicy wraz z mapką festiwalu dostali grubą książeczkę z opisem wszystkich wykonawców i wydarzeń, a także płytę z 11 polskimi zespołami grającymi na tej edycji. Dobry pomysł, wreszcie sensownie wydane pieniądze.

Oblężenie Sceny Eksperymentalnej podczas koncertu The Tallest Man On Earth. Chyba nikt się tego nie spodziewał (równolegle grało Lao Che)

Organizacyjnie nic nie można tej edycji zarzucić. Koncerty zaczynały się punktualnie, ochroniarze byli jakby łagodniejsi niż w Myslo (na minus należy policzyć obmacywanie przy wejściu), ogólnie dało się odczuć znacznie większy luz i tolerancję. Tu muszę nadmienić, że (ale nie jestem bywalcem festiwali, więc może to żadna rewelacja) na Offie panuje naprawdę przesympatyczna atmosfera. Wszyscy są wobec siebie mili, nie ma chamstwa, nie zauważyłem żadnych prób wywołania zadymy. Europa!

Dwa słowa o pogodzie. Piątek i sobota były ciężkie. Były burze i intensywne opady oraz chwile przejaśnienia. Było też parno i duszno. W niedzielę zrobiło się naprawdę przyjemnie – słonecznie, ale nie za gorąco, wręcz idealnie. Komary cięły wieczorem :)

No dobrze, dość tych ogólników. Czas na koncerty! Niestety, opuściłem jeden dzień (sobotę), dlatego sprawozdanie będzie bardzo wybiórcze.

Hotel Kosmos słyszałem tylko jednym uchem. Akurat próbowałem wbić się na teren festiwalu, a zespół grał na jego otwarcie w piątek. Kolejka do punktu wydawania opasek była sporych rozmiarów, do tego na dzień dobry zmoczyła nas potężna burza. Hotel grał przyzwoicie, brzmiał – z tego co wyłapałem – jak coś pośredniego między Von Zeitem a Kobietami. Zdaje się, że na stałe dokooptowali do składu trębacza. Ich dość ponura muzyka dobrze korespondowała z czarnymi chmurami.

We Call It A Sound. Nie oczekiwałem wiele, ale młodziaki i tak zawiodły. Ciągłe problemy techniczne, przerywanie utworów, trudności z wzajemną komunikacją sprawiły, że czułem się jak na próbie z nowymi członkami zespołu. Do tego ich materiał nie zabrzmiał przekonująco. Jedyny godny zapamiętania moment to Random Ambient.


Newest Zealand to nowy zespół Borysa Dejnarowicza, w wydaniu koncertowym wspieranego przez muzyków Excessive Machine. Powitani piskami podnieconych nastolatek (dziewczyny, ale macie gust, no naprawdę) zagrali „Borysowy pop”, czyli mieszaninę połamanych melodii z nieco zbyt dużą ilością słodyczy. Póki co mają na koncie jeden przebój Yours Sincerely, zobaczymy co będzie dalej. Mimo szczerych chęci nie wytrzymałem do końca i pobiegłem zobaczyć końcówkę Potty Umbrella (nieźle wymiatali).


Po Tin Pan Alley spodziewałem się trochę więcej. Niestety, chłopaków zjadła trema, bo jak sami przyznali (a może to była ironia), do tej pory grali najwyżej dla kilku osób, z czego kilka to ich znajomi. Nie najlepiej ułożyli program zaczynając od najbardziej nieprzystępnych dźwięków. A można było przecież wybrać te trochę bardziej przebojowe kawałki z płyty Palm Waves. Grali też coś nowego. Było głośno, a klawiszowiec widowiskowo rzucał się po scenie.


Kim Nowak. To był strasznie głośny koncert. Gitara Michała Sobolewskiego maksymalnie przesterowana, często łapała kontrolowane sprzężenia. Bracia W. potężni jak bogowie heavy metalu. Zagrali prawie całą płytę. Najlepiej wypadły te najbardziej rokendrolowe czady, czyli AAA! i Dres. Nóż też kopał dupę.


Cieślak i Księżniczki. W czasie gdy na głównej szaleli bracia Waglewscy ze swoim surowym rockiem, trójkowy namiot za sprawą Macieja Cieślaka i jego Księżniczek, czyli tercetu smyczkowego, na chwilę zmienił się w elegancki salon. Było bardzo kameralnie, intymnie, ale też trochę usypiająco.

Z pozdrowieniami dla [avatara]

19 Wiosen zagrali bardzo ostro, punkowo, ale i hipnotyzująco. Wpatrywanie się w złowieszczą postać Marcina Pryta wrzeszczącego do mikrofonu było przeżyciem wywołującym ciary na plecach. Nawet nie wiem czy grali głównie nowy materiał, czy przeplatali go starszymi kawałkami. Utwory tak szybko przechodziły jeden w drugi i brzmiały na tyle podobnie do siebie, że ciężko coś na ten temat powiedzieć.

Voo Voo grało Sno-powiązałkę, więc powiązałem ich (za głośny) występ z wizytą w namiocie Trójki, gdzie grał aktualny idol indie-młodzieży Toro Y Moi. Nawet przyjemne, ale fenomenu nie załapałem. A wracając do ekipy pana Wojciecha – druga młodość!


Something Like Elvis. Na tę reaktywację bardzo czekałem. I nie zawiodłem się. Panowie dali znakomity koncert, pierwszy z piątkowych (a była już godzina 18.50), który naprawdę mnie porwał i wywołał żywsze bicie serca. Pełny profesjonalizm, świetne zgranie po półrocznych próbach i nieźle skonstruowany program. Postrockowe transy z Cigarette Smoke Phantom (Song For Alexandra, Rolling Tape) przeplatały hardcore’owe hity z Shape (rewelacyjny Screaming Madmen) i debiutanckiego Personal Vertigo (Red River, Holy Wars). Był słynny akordeon, były zamiany instrumentów między gitarzystą i basistą. Czuło się chemię między muzykami a publicznością. Oby wynikły z tego jakieś nowe kompozycje i płyta.


Let The Boy Decide – wymarzony początek ostatniego dnia. Specjalnie gnałem na ten koncert i nie żałuję. Choć grali w pełnym słońcu i przy polegującej na trawie publiczności, pokazali, że są jedną z najbardziej wartościowych polskich kapel młodego pokolenia. Pięknie snuli te swoje łagodnie melancholijne, ale czasem pokazujące pazur piosenki. A Magda Noweta udowodniła, że ma najlepszy głos spośród wszystkich śpiewających kobiet na tegorocznej edycji (może poza Kasią Nosowską, ale to już inna liga). Był Ghost In Your Road, zabrakło Moira’s Hero (to zabolało). Krótki koncert zakończyło (chyba) premierowe nagranie. A może to był jakiś cover? Zespół nie był zbyt wylewny. Mimo to chcę więcej na jakimś dłuższym koncercie.


Bipolar Bears objawili się jako mocno hardcore’owy skład. Tyle że zamiast gitar i perkusji do robienia hałasu używali klawiszy i elektronicznych zabawek. Wzrok przyciągał widowiskowo rzucający się po scenie wokalista oraz zaproszona do zaśpiewania Dream-Hunger Paradox Ala Kalinowska. Było nieźle, choć te pół godziny z twardymi bitami nieco mnie zmęczyło.


Indigo Tree wystąpili w wersji dość elektrycznej i hałaśliwej. Tych dwóch kolesi robiło całkiem sporo hałasu, nie zapominając jednak o melodii. Masę ludzi na nich przyszło, a to oznacza, że debiutancka płyta duetu rzeczywiście namieszała na naszym rynku.

Ed Wood – na tym koncercie znalazłem się żabim skokiem z namiotu, w którym grali Indigo Tree. Potężny kontrast, bowiem Ed Wood, trio, w którym lideruje TMWWTH z Tin Pan Alley, a na basie zagrał gościnnie Macio Moretti, generował taką dawkę jazgotu i chaosu, że dosłownie urywało głowę. Miotali się po scenie jak epileptycy, siekąc nieco zdezorientowaną publikę morderczym, połamanym i rozłażącym się w szwach charkotem przeciążonych wzmacniaczy. Fajnie było :)

Ten pan był innego zdania...

Happy Pills – ale oni wyglądają! Jak De Mono z młodą wokalistką. Na szczęście energii mają trochę więcej.. Zaczęło się od Midnight z nowej płyty, potem wybrzmiał Miles z debiutanckiego Soft (dawno temu). Euforię publiczności wzbudził Gigantic z zupełnie innej płyty. Niestety, potwierdziły się moje przypuszczenia, że Natalia Fiedorczuk nie poradzi sobie z przekrzyczeniem ściany dźwięku generowanej przez trzy gitary i energiczną sekcję. Ma po prostu zbyt niski głos, który nie jest w stanie przedrzeć się nad instrumenty. Dlatego najlepiej brzmiała w spokojniejszych fragmentach koncertu. A poza tym oczywiście mocno przykuwała uwagę wszystkich facetów (te, koleś metr dziewięćdziesiąt, mógłbyś się przesunąć?). Zespół nieźle się bawił, panowie hałasowali jak za młodu, było sporo funu ze sprzęganiem i podrzucaniem gitar w powietrze. Koncert zakończył się rasowym grunge’owym buczeniem dogasających brumów. Ech, łezka się w oku zakręciła.


Widziałem jeszcze fragment koncertu duetu Niwea. Trudne to było i męczące. A poza tym miałem wrażenie, że chcą nas w tym namiocie zagazować. Przezornie zwiałem, jeszcze przed Miłym, młodym człowiekiem.

Oczywiście koncerty, które opisałem, to zaledwie ułamek wydarzeń tegorocznego Offa, według niektórych pewnie mniej ważny. Opisy koncertów gwiazd znajdziecie w relacjach innych serwisów, a mnie pozostaje wierzyć, że kiedyś to właśnie polskie kapele będą rządzić w „dłuższym paśmie” (powyżej 30 minut na scenie), zamiast tak przeciętnych kapel jak Art Brut (doceniam sceniczną sprawność i widowiskowość), No Age (dobrze brzmieli dopiero z odległości pół kilometra) czy Casiokids (bez urazy, ale to strasznie kiepskie było). Póki co bardziej liczy się miejsce urodzenia niż umiejętności i talent...

I tym optymistycznym akcentem żegnam się do przyszłego roku – również w Katowicach!

Tekst i zdjęcia [m]

14 komentarzy:

  1. A co z ST JAMES HOTEL?

    OdpowiedzUsuń
  2. ed wood to nie trio, macio zagrał gościnnie tylko... mateusz jagielski nie gra w ed wood, ani nie jest wokalistą tin pan alley... następnym razem niech ktoś bardziej ogarnięty pisze relację lub niech nie pisze jej wcale

    OdpowiedzUsuń
  3. ^ może ty napiszesz, bardziej rozgarnięty człowieku? chociaż chyba nie, bo czytanie ze zrozumieniem ci nie wychodzi (na basie zagrał "gościnnie" Macio Moretti). Ed Wood jest duetem, ale na offie wystąpił jako trio. jakiś problem?

    co do Jagielskiego, mój błąd, dzięki za zwrócenie uwagi.

    OdpowiedzUsuń
  4. ja będę mniej agresywny... ;)
    zgadzam się co do wiekszości opinii autora. po pierwsze super festiwal. co do tego nie ma wątpliwości. oczywiscie dla tych którzy siedzą głównie w alternatywie.
    something like elvis super. indigo tree też. za hałaśliwie dla mnie nie było, ale to może dlatego że nie stałem pod sceną. w ogóle problemem namiotu offensywy było nagłośnienie (w przeciwieństwie do sceny głównej, która była nagłośniona rewelacyjnie). stanie z przodu było udręką, od mniej więcej połowy namiotu było już ok.
    suma sumarum plusów bardzo dużo. pozwolę sobie tylko nie zgodzić co do jedzenia. dla mnie dramat. to akurat jeden z niewielu elementów, w których off powinien się wyraźnie poprawić. plus ilość stoisk z ciepłym piciem. stać pół godziny po herbatę to trochę za dużo na mój gust.
    tak czy inaczej to najlepszy polski festiwal jak dla mnie i jeden z najlepszych w całej Europie.

    OdpowiedzUsuń
  5. aaahahahaha, żeś dojechał Borysowi, zastanawiało mnie co napiszesz o jego występie, ale zazdrosnych wrzut na jego wygląd nie spodziewałem się ujrzeć - zaskoczyłeś mnie, stary!

    OdpowiedzUsuń
  6. myślę że masz zaniżone wymagania co do organizacji festiwalu, albo line-up zbyt Cię radował by odczuć wady organizacji Offa. ja przyjechałem na parę koncertów i obserwowałem z boku wiele i to co było największym minusem festiwalu, to głośność koncertów- znacznie za duża. z jednego końca terenu festiwalu było słychać dokładnie co dzieje się na dużej scenie z drugiej strony. poza tym podczas koncertów w namiotach często było słychać bardzo głośno próbę ze dużej sceny znajdującej się obok. a poza tym zdecydowanie na takim festiwalu powinno być miejsce gdzie jest cisza i spokój, a takiego nie było. nie przeczę że wolnego czasu nie można było spędzać w dobrze zorganizowanych miejscach na dworze, ale namiot paypassu, który był jedynym takim zadaszonym miejscem był w centrum dobiegania dźwięków ze scen i do tego z głośnikami z bardzo dużą głośnością. ze strony organizatorów zagospodarowanie terenu pod tym względem było zupełnym nieporozumieniem i przeszkadzało zarówno gdy się było słuchaczem koncertu, jak i podczas czekania na kolejny.

    OdpowiedzUsuń
  7. ^ rzeczywiście, masz rację, pisząc relację dość szybko zapomniałem o tych mankamentach. scena główna była zdecydowanie za głośna, a podczas koncertów Cieślaka czy Black Heart Procession przeszkadzały odgłosy próby na leśnej. co do namiotu paypassu to nagłośnienie chyba już leżało w gestii właściciela, a nie organizatorów festiwalu?

    teren był trudny, w każdym punkcie nakładały się na siebie fale dźwiękowe i nie dało się przed nimi uciec. ale pytanie - lepiej tam czy na otwartej przestrzeni, np. pobliskiego lotniska?

    OdpowiedzUsuń
  8. opnie każdy swoje rzeźbi...zwrócę uwagę na brak uwagi - w sobotę 8-ego sierpnia wystąpił zespół Manescape - w dwóch utworach towarzyszył im Maciej Cieślak. A i mimo tego prezentowali zacny występ - szkoda, że bez zauważenia >>> niemniej - pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  9. uff...przecież autor wspomniał, że opuścił sobotę dlatego koncertów, występujących tego dnia artystów nie mógł zwyczajnie ocenić. zwróć najpierw uwagę na cokolwiek podczas czytania, żeby później nie pokpić się przy wytykaniu błędów. a manescape swoją drogę wypadli nieźle. pozdr

    OdpowiedzUsuń
  10. jea jea, lubie wszystkich ktorzy nie lubia borysa narcysa de. hyhy!pozdro od magdeczki!

    OdpowiedzUsuń
  11. mimo twardej elektroniki BiPolar Bears dość spora publika nie wyglądała na zmęczoną :] mam jeszcze taki kłeszczyn, czy to wokalista The Flaming Lips siedział na ich /bipolar/ scenie podczas koncertu? mi sie wydaje, ze to był on, taki charakterystyczny srebrny? gajer, zaimponowało mi to w sumie, i trochę rozpraszało:P a tenże srebrny gajer dał nieźle czadu tego dnia wieczorem, świetne zakończenie festiwalu

    OdpowiedzUsuń
  12. tak, to był Coyne

    OdpowiedzUsuń
  13. nie no SLE wypadło blado. Rozumiem, że dla osoby, która jara się Muchami i Heyem słuchanie nawet przeciętnego gigu SLE jest gigantycznym orgazmem, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Panowie zagrali poprawnie, ale to był piknik, a nie gig na który czekało wielu.

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni