Utwór tytułowy w wersji podstawowej to potężny kawał dyskotekowego wyziewu. Trwa ponad dziewięć i pół minuty, ale ani przez chwilę nie ma się wrażenia nudy i monotonii. Począwszy od wstępu a la LCD Soundsystem w wydaniu dla joggerów, przez słodki etap new romantic, rozbuchaną do granic możliwości część „solówkową” (ach te cudowne plastikowe lata 80!), aż po dynamiczne, transowe zakończenie z hałasującym cowbellem – to wszystko robi naprawdę spore wrażenie. Panowie przygotowali też mocno poobcinaną wersję radiową – całkiem przyjemną, choć zdecydowanie rządzi wersja długa. Z kolei w roli bisajda wyśmienicie spisuje się Le Jaguar. Otwiera go fajna kanonada elektronicznych bębnów i zapętlony w stylu Moby’ego wokal, do tego wręcz absurdalny funkowy bas (kiedyś grano tak na poważnie; wiem, że trudno w to uwierzyć). Porządny kawał ruszającego disco – nie ma to tamto!
Myślę, że to już ostatni balon sondujący opinię publiczną przed nagraniem dużej płyty. My już wiemy, czego możemy się po Kampie spodziewać. A chłopaki wiedzą, że my wiemy. Teraz powinni też wiedzieć, że bardzo niecierpliwie czekamy na płytę i trzymamy kciuki, aby okazała się tak dobra, jak to, co wydali na małych krążkach. [m]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/kampmusik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz