8 sierpnia 2011

Off Festival – Katowice, Trzy Stawy 5-7.08.2011


Kolejny Off, kolejna relacja na WAFP! Jak zwykle będzie głównie o polskich wykonawcach, choć mam wrażenie, że w tym roku było ich jakoś mało... No cóż, widocznie organizatorzy nie spoglądają na polską scenę tak rozradowanym okiem, jak my. I tym nieco marudnym akcentem relację czas zacząć!

Piątek




Pierwszy koncert, jaki zobaczyłem, to kameralny występ Joanny Kuźmy w wydaniu solowym, pod szyldem Asia i Koty. Spłoszone dziewczę grało na gitarze akustycznej i elektrycznych organach. Mimo widocznej tremy nie dało się ukryć, że potrafi robić wielkie rzeczy ze swoim głosem. Trudno nazwać ten koncert idealnym, brak scenicznej pewności siebie był aż nadto wyraźny. Ale będzie jeszcze z tej dziewczyny pociecha.


L.Stadt to koncertowe zwierzęta. Duża swoboda, nieco gwiazdorskie zachowanie Łukasza Lacha, a przede wszystkim normalne odegranie krótkich piosenek, bez silenia się na improwizacje i udziwnienia – po prostu energetyczny rokendrol na dobrym poziomie. Były głównie kawałki z nowej płyty (Ciggies, Death Of A Surfer Girl, Fashion Freak, a nawet Jeff), ale to te z debiutu naprawdę zarządziły, zwłaszcza świetnie wykonane Stop (ale Londynu nie zagrali). Miałem przemożne wrażenie, że zespół pozostaje pod wielkim wpływem Blur z okresu 13 – a wy?


The Car Is On Fire – powiem tak: fajnie grali, rytmicznie, z niezłymi melodiami, ale na miły Bóg, wystarczyło, że otworzyli paszcze i jakoś mi się odechciewało. Nowy wokalista skrzeczy jeszcze bardziej od starej gwardii. Tego się nie da słuchać na dłuższą metę! Chciałbym być milszy, bo kilka kawałków naprawdę ruszało dupę, ale cóż... moje uszy nie radzą sobie z dźwiękami generowanymi przez wokalistów. Sorry. BTW, zgodnie z planem miałem być na Wojtek Mazolewski Quintet, ale powiem szczerze – jazz to nie moje życie jest. Myślałem, że będzie coś bardziej z pogranicza różnych gatunków, a zespół zagrał po prostu klasyczny jazz. Odpuściłem.


Za to Lech Janerka nie zawiódł. Mocny, konkretny występ, momentami wręcz punkowo-nowofalowy (zwłaszcza, że dominowały stare rzeczy, jak Ewolucja, rewolucja i ja, Muł pancerny czy Ogniowe strzelby) i to mimo udziału nowego członka zespołu – flecisty Krzysztofa Popka. W sumie nic nowego, tradycyjne the best of Janerki i Klausa Mitffocha, ale to spojrzenia pana Lecha, którym obdarzał publiczność, było takie ojcowskie, dawało takie poczucie bezpieczeństwa, że trudno było odejść w połowie i sprawdzić, co grają na innej scenie.

Kurde, no i wylądowałem na Dezerterze! Kto by się spodziewał takiego obrotu spraw? Powziąłem decyzję - będę dezerterem!


Baaba Kulka. No to wiadomo. Ostatni występ w tym składzie. Big fun, wygłupy non stop i kolor. Pląsające z wymalowanymi na kartonie szóstkami mniszki, Gaba z Rolandem na ramieniu, Moretti dekonstruujący każdy rytm, zabawne (lub nie) wstawki pomiędzy kowerami Ironów (a to DeMono, a to socjalistyczna piosenka o metalowcach) – było tego na tyle dużo, by się rozerwać i zrelaksować.

Sobota

W sobotę nad festiwalem wyraźnie ciążyło jakieś fatum. Od początku organizatorów dręczyły drobne wpadki i wypadki. Koncerty zaczynały się z opóźnieniem, a paru wykonawców miało spore problemy techniczne. Podczas występu Kur nastąpiła awaria prądu (dźwięk był, ale padły wszystkie światła, więc Tymański i koledzy grali na zaciemnionej scenie), w strefie gastronomicznej chodziło się po omacku (sprzedawcy ratowali się świecami – średniowiecze!). Kulminacją pechowości okazało się odwołanie występu Polvo, na który bardzo mocno się nastawiałem. Tzn. przeniesienie – podobno chłopaki, którzy utknęli gdzieś w drodze do Katowic, wystąpili o 2.40. Podobno...


W każdym razie sobota rozpoczęła się od gigu Olivii Anny Livki. Duet dwóch dziewczyn (bohaterka + perkusistka) wyglądał bardzo efektownie, a sceniczne zachowanie Olivii przyciągało wzrok – widać inspirację paroma charyzmatycznymi artystkami. Bardzo energetyczne dwa numery wypełnił mocno bity rytm i brawurowa gra na basie. Wokalnie było nieźle, choć efekt psuły chórki puszczane z komputera. Na miejscu Olivii postawiłbym na surowość, tym bardziej, że zaawansowana technika zdawała się sprawiać sporo trudności panom dźwiękowcom. Dość powiedzieć, że w wyniku ciągłych przerw wokalistce udało się zagrać ledwie cztery kawałki i w pewnym momencie usłyszeliśmy soczyste what the fuck?! Zapowiadało się obiecująco, ale z oceną repertuaru Olivii muszę się na razie wstrzymać.


Merkabah – tak, podobało mi się. A właściwie podobałoby mi się, gdyby nie fakt, że ktoś w namiocie eksperymentalnym chciał pozabijać ludzi. Było nie do zniesienia głośno. To nie był koncert, to była tortura. Widziałem ból na twarzach wychodzących stamtąd ludzi i sam po zrobieniu zdjęć musiałem zrobić to samo. Nie wiem, co za idiota ustawiał tam dźwięk (również na AIDS Wolf, na które zajrzałem), ale powinien dostać za to w ryja. Zespół grał fajnie, motorycznie, ciężko, hipnotyzował jednostajnością bazy, drażnił agresywnymi wejściami saksofonu. Szkoda, że ktoś popsuł przyjemność odbioru tej muzyki (może dzisiejsza młodzież jest głucha, ale ja nie jestem dzisiejszą młodzieżą – to tyle o hałasie, choć przy okazji koncertów na innych scenach też mógłbym coś na ten temat powiedzieć. Ja chcę słuchać muzyki, a nie dudnienia, panowie!).

Szybki skok na Kamp! Ale ponieważ panowie postanowili zacząć od swojego najdłuższego kawałka, czyli Breaking A Ghost’s Heart, nastąpił odwrót na scenę główną, gdzie grali już tres.b. Na nich nie można się zawieść. Były jeszcze świeże piosenki z drugiej płyty The Other Hand (tytułowa, The Visionary, Resolve At Midnight i inne), ale też chwila zadumy dzięki zaśpiewanej przez Antony’ego Flooding Empty Holes z debiutu. Energetycznie, ostrzej, trochę niedbale. Nie było puszczania baniek ze sceny!


Ballady i Romanse zaliczyły obsuwę, więc poleciałem zerknąć na Asi Minę z jej dziecięcą orkiestrą. Tu również opóźnienie dało w skórę, a gdy już zabrzmiały pierwsze piosenki, zrobiło się zbyt słuchowiskowo-dzięcięco, by dłużej zostać. No więc powrót na Ballady (nabiegałem się), by usłyszeć jak dudni z daleka gdzieś bas Armii Krajowej Tras, a także powrót do pierwszej płyty w wyśmienitym Kto przepłynie. Siostry wspierane przez mocno brzmiącą sekcję wypadły bardzo przekonująco. Chętnie wybrałbym się na normalny, długi koncert.

D4D – bardzo mięsiste, tłuste brzmienie, super profesjonalnie wykonane bezlitosne taneczne wymiatacze. Love Is Dangerous z premedytacją zagrane pod koniec występu. Wiadomo, większość ludożerki przyszła właśnie z powodu tego kawałka, ale trzeba było przeczekać kilka dość trudnych momentów. Panowie nam jakoś spoważnieli.

Kury odegrały kultowego P.O.L.O.V.I.R.U.S.-a dość luźno nawiązując do oryginalnego brzmienia płyty. Z jednej strony wiadomo, to są kolesie, którzy mogą w każdej chwili zacząć dziką improwizację, z drugiej zabrakło mi dyscypliny. A Jesienna deprecha wyszła bez ironicznego dystansu, w takim współczesnym festiwalowym stylu... Na pocieszenie super wykonany Trygław, Sztany glany i Kibolski. Pojawił się nawet bardzo rzadko grany Lemur. Dobre i to!

Niedziela

O ile do tej pory pogoda dopisywała, a w sobotę deszcz tylko trochę postraszył, to w niedzielę nastała typowo festiwalowa aura. To znaczy urwała się chmura, tu i tam zalało, Abradab wyleciał z grafika (ponoć by po drugiej w nocy), a wszelkie miejsca z zadaszeniem przeżywały prawdziwe oblężenie.


Blisko Pola (w rozpisce mapkowej nazwani Plisko Pola) grali dobrze, nawet bardzo dobrze jak na tę wczesną porę. Szkoda, że widziałem tylko końcówkę, ale za to z przejmującym songiem I’m Shaken Towards The oraz minimalistycznym Hear.


The Lollipops zgodnie z przewidywaniami wypadli bardzo w porządku. Słychać, że są „rozegrani”, komunikacja w zespole wzorowa, gitarzyści hałasują wtedy, kiedy trzeba, a wokalistka nie boi się śpiewać na pełnej mocy. W namiocie Trójki było piekielnie gorąco, a oni jeszcze tę atmosferę podgrzali. Szkoda tylko, że gitary nie do końca były idealnie nagłośnione, ale to problem większości koncertów na tym festiwalu, że bas i perkusja zagłuszają wszystko, czasem nawet wokal.


BiFF – wiecie, ja lubię Anię Brachaczek i jej śmieszne pogaduszki, ale mam wrażenie, że tylko jej się chciało podczas tegorocznego występu. Grali bigbitowo i wyszło to jakoś średnio. Nowe piosenki – niby fajne, ale nie porwały. Może na płycie będzie lepiej.

Za to Bielizna grająca Taniec lekkich goryli – klasa. Bez udziwnień, jak na koncercie Kur, po prostu wykonali piosenkę po piosence zgodnie z kolejnością na płycie. Konferansjerka Janiszewskiego stonowana, bez robienia wielkich jaj (chociaż była anegdotka o miłości oralnej i sporo na temat życia prenatalnego lidera). Piosenki z 1987 roku brzmiały świetnie! Terrorystyczne bojówki, Stefan, Kołysanka dla narzeczonej tapicera, Kuracja doktora Granata – po prostu petardy (wygląda na to, że najlepsze polskie koncerty to te starych dziadków, hm..., wnioski?). Fakt, że przez cały koncert Bielizny padało, pod koniec zaś lunęło jak z cebra, tylko podkreślał realizm i absurd czasów, w których powstawały teksty Janiszewskiego.

O, skończyły nam się zespoły z PL w rozpisce.

Eus deus kosmateus, czyli krótko o najlepszych koncertach zagranicznych

Oczywiście oglądałem też wykonawców zagranicznych, po to się przecież jedzie na Offa, żeby zobaczyć, jak się teraz gra na świecie. Oto moje skromne the best of Off:

dEUS – jeśli ktoś wam powie, że nie warto było czekać w tym cholernym deszczu na występ najlepszego zespołu Belgii, a może i całej Europy, wyśmiejcie go. To, co zrobili panowie pod przewodnictwem Toma Barmana, to prawdziwy spektakl z niesamowitą dramaturgią i zabójczą muzyczną precyzją, która ani na chwilę nie wymknęła się spod kontroli. Uwielbiam te ich długie kompozycje, które zaczynają się niemalże ciszą, by w końcówce zabić furią rozszalałych gitar. To był jedyny koncert, na którym odleciałem i nie czułem nawet śladu zmęczenia. Oby spełniło się życzenie Toma, oby wrócili do nas na prawdziwe, długie koncerty. Najlepszy koncert festiwalu.

Anna Calvi. Tak wiem, że bardziej trendy było pójść na Liars. Ale ta kobieta ma taki głos, że ciary chodziły po plecach bez przerwy. Osobowość, charyzma, skromność. Zgiełk, szaleństwo, teatralność, efektowne kulminacje i przepiękne chwile ukojenia. Cudnie, tylko czemu tak krótko?

Deerhoof – po prostu fajni. Śmieszne piosenki, czasem pozginane jak figurka origami, czasem jadące na starym dobrym indie rocku. Sympatyczni, bez zadęcia.

Nie widziałem i żałuję: Blues Explosion – podobno było super, Sebadoh – grali o nieludzkiej porze w niedzielę (a właściwie już w poniedziałek), Polvo – przeniesieni na nieludzką porę.

Organizacja, technikalia

Ogólnie pod tym względem było dobrze, choć parę spraw „zmaszczono”. Na plus ochrona, która była bardzo dyskretna i niemal niewidzialna. Na plus niezłe zaopatrzenie strefy gastro, ze sporym wyborem dla wszystkich, bez względu na przekonania żywieniowe. Stoiska z płytami, gadżetami – nooo, powiedzmy, że w porządku, choć dziwi mnie, że tak mało wydawców wykorzystuje okazję do sprzedaży swojego towaru w takim zagęszczeniu skłonnych do wydawania pieniędzy fanów muzyki. Czemu nie było w Katowicach Mystica?


Na minus ceny niektórych dóbr. Koszulka festiwalowa za 59 zł? Zgłupieli? Piwo z butelki za 8 zł? Poszaleli? Za te siki? Ciągle nie mogę dojść do tego, na cholerę komu te kupony na żywność, skoro koszulki i płyty sprzedaje się za gotówkę. Może po to, żeby zaokrąglać ceny w górę?

Toi toie ustawione wzdłuż jedynego przejścia między scenami – gratuluję pomysłu. Przemyślcie to jeszcze, chłopaki. Brakowało jakiegokolwiek systemu informacji – dlaczego na Offie nie ma radiowęzła, przez który ogłaszano by zmiany w line-upie (a takie były)? Nawet nie myślę o jakichś sytuacjach kryzysowych, kiedy trzeba by pokierować spanikowanym tłumem.

Jak zwykle na większości scen było za głośno. Tego nie potrafię zrozumieć i nawet nie chcę, ale podczas niektórych koncertów zbliżanie się do scen było dość ryzykowne.

Rzekłbym też coś na temat doboru artystów i ogólnej wizji festiwalu, która trochę się zaczyna rozłazić, ale nie chcę kończyć relacji negatywnym głosem. W sumie było przecież bardzo fajnie!

Zdjęcia i tekst [m]

4 komentarze:

  1. Jak dla mnie taka różnorodność wykonawców to świetna sprawa! To nie ma być indie rockowy feścik

    Wujek_Lemisz

    OdpowiedzUsuń
  2. "Ciągle nie mogę dojść do tego, na cholerę komu te kupony na żywność, skoro koszulki i płyty sprzedaje się za gotówkę" - żeby cieszyć się koncertem zamiast stać w przedłużającej się kolejce w której personel zamiast sprawnie realizować zamówienia liczy 20 groszówki i wydaje odliczoną reszte.

    OdpowiedzUsuń
  3. kupony są po to, byś założył sobie konto w mbanku z kartą mastercard paypass i nie stał w tych kolejkach ;)


    z polskich rzeczy najbardziej podobały mi się baaba kulka, tres.b i olivia livki.

    polvo mistrz, razem z yachtem najlepszy koncert soboty, warto było czekać do wpół do 3 nad ranem. sebadoh równie świetnie. więc masz czego żałować :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Liars potwierdzili świetną dyspozycję koncertową, szkoda tylko, że akustycznie koncert ten był najgorszym spośród wszystkich, które słyszałem na Offie. Ekipa nagłaśniająca przegrała walkę z chaosem, jaki nastał po ulewnym deszczu, który przeszkodził wcześniej Abradabowi. Rozumiem, nie jest łatwo powrócić w podobnych warunkach do docelowych ustawień (które notabene też zbyt dobre nie były - odpowiednie wyważenie nagłośnienia to był problem tego festivalu), ale za tak zmasakrowany akustycznie koncert powinni najpierw przeprosić publiczność, a później jakieś trzy godziny masować stopy wykonawcom, których eksploatacja sceniczna (wyjątkowo wciągająca zresztą) nie osiągnęła zamierzonego celu, bo nie połączyła się z jakością widowiska od strony muzycznej.

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni