30 sierpnia 2011

Po nazwie nas poznacie + wypowiedzi muzyków


Gracie świetną muzę, znajomi was kochają, chcecie zrobić karierę w internecie? A jak się nazywacie? The Jabols? No to życzę powodzenia. Dziś o czymś równie ważnym jak pomysł na muzykę i umiejętności wokalno-instrumentalne. O identyfikacji zespołu, a konkretnie o nazwie. Uwaga, w tekście zostało potencjalnie skrzywdzonych kilka/kilkanaście zespołów!

Kreatywność vs. mamy to w dupie

Często poszukuję nowych twarzy na serwisach gromadzących amatorskich, niezależnych artystów, jak Myspace, Megatotal, Sellaband czy Bandcamp. Ponieważ są ich niezliczone rzesze, jednym z kryteriów decydujących o tym czy kliknąć w dany profil, czy przejść dalej, jest właśnie nazwa. Mowa tutaj o błyskawicznej intuicyjnej ocenie, jak to ma miejsce z ludźmi, których widzimy po raz pierwszy. Choć podobno nie szata zdobi człowieka, to i tak podświadomie dokonujemy wstępnej oceny po wyglądzie, ubiorze, sposobie zachowania. Ten sam mechanizm obowiązuje przy ocenie nazwy zespołu. Co robię widząc na Megatotalu nazwę The Jabols? Natychmiast zmieniam stronę. Nawet nie wejdę na profil takiego zespołu. Być może wcale nie jest to grupa żałosnych małolatów grających covery obleśnego polskiego punk rocka. Być może są to utalentowani (a przynajmniej pełni zapału) młodzi muzycy, grający akurat to, czego szukam. Co z tego, skoro nie chciało im się zastanowić nad swoją wizytówką. Pewnie na próbie ktoś od niechcenia rzucił: „To może tak dla jaj nazwijmy się The Jabols?” Miało być tymczasowo, zostało na stałe. Oni się już do tej głupiej nazwy przyzwyczaili, ale zapominają, że ludzie obcy mogą ją negatywnie kojarzyć i odrzucą ich z miejsca, nawet nie słuchając umieszczonego na stronie dema.


Przykłady złych i bardzo złych nazw: V.I.N.O., WarZone, Autism, Robal, Devil, RafaLarge, The Clinkers, Jupa, Yaniu, Chee-Psy, MOPI, Seweryn, Alexandra, Bolek, imBeer, Love n’ Faith.

Przykłady dobrych i zaciekawiających nazw: Czechoslovakia, Uda, Lu-Li, Mikirurka, Fifty Foot Woman, Negradonna, Pedro y Mari.

Przyjrzyjmy się nazwom zespołów, które odniosły sukces, a przynajmniej zyskały pewną rozpoznawalność: Muchy, The Car Is On Fire, Renton, Kawałek Kulki, L.Stadt, Elvis DeLuxe, Sensorry, Organizm, Oranżada, Powieki, Setting The Woods On Fire, Muzyka Końca Lata, Manescape, Kyst. Te nazwy niosą w sobie ładunek emocjonalny, w pewien sposób określają charakter muzyki, są dźwięczne i łatwe do wymówienia (przy odrobinie wprawy), są na swój sposób pomysłowe.

My name is Brzezinsky

A co z solistami? Zgódźmy się z tezą, że nie każde nazwisko nadaje się na okładkę płyty. Czy kupilibyście album sygnowany przez artystę o nazwisku Marceli Frączek? Niżej podpisany, posługujący się nim, na pewno by tego nie zrobił. Są nazwiska zbyt pospolite, są też nazwiska, które po prostu źle brzmią, zwłaszcza jeśli taki posiadacz całego zestawu ą, ę, ś, ź planuje karierę międzynarodową. Co w takim przypadku? Odpowiedź jest prosta: pseudonim. Za przykład niech posłuży Karotka. Co prawda Magdalena Turłaj to niepospolite i ciekawe nazwisko, ale raz że zawiera trudne „ł”, dwa, że kojarzy się raczej z piosenką poetycką niż lekko eksperymentalnym domowym popem, którym zajmuje się artystka. Za to pseudonim Karotka wywołuje tylko pozytywne skojarzenia: jest w nim coś dziecięcego, ale i kobiecego, podkreślającego osobowość artystki.


Nieciekawe nazwiska to z kolei: Patryk Pietrzak, Dominika Łuczyńska, Michał Jaros, Sebastian Nawrat, Adrian Robak, Dominika Zioło – brzmią banalnie, nie obiecują żadnej artystycznej przygody (wszystkie przykłady pochodzą z Megatotalu i Sellaband).

Niektórzy mają z kolei nazwisko zbyt trudne do swobodnej wymowy. Taki Marcin Awierianow. Batonik dla każdego, kto bez kilkukrotnego powtórzenia sobie na głos poprawnie wymówi to nazwisko. Artysta znalazł na to sposób – z imienia i nazwiska skonstruował pseudonim Marcinera Awaria, który bezpośrednio do nich nawiązuje, niosąc dodatkowo przekaz, że mamy do czynienia z kimś niepokornym, niezależnym.

Inny sposób na pospolite nazwisko – przetłumaczyć je na język obcy. Piotr Jan Brzeziński – takie nazwisko idealnie nadaje się dla pisarza, ale czy dla artysty reprezentującego popularny nurt singer/songwriter? A więc dokonajmy dosłownego tłumaczenia, a otrzymamy – Peter J. Birch. Lepiej? I jak pasuje do ekologicznego przesłania gatunku!

Inna sprawa to nazwisko ciekawe i nietypowe. Można z niego uczynić atut przyciągający potencjalnych słuchaczy. Przykład: Michał Alenowicz nazwał swój projekt muzyczny M. Alenowicz & His Imaginary Companion. Prawda, że brzmi to lepiej niż Bartek Chaciński & His Cover Band (przykład od czapy)? Intryguje i zapowiada przygodę. Podobnie, choć może mniej mrocznie wypada np. Filip Pokłosiewicz.

Oczywiście, wszystkie wyżej przedstawione rozważania biorą w łeb, jeśli kolejność jest odwrotna, tzn. NAJPIERW poznajemy muzykę, a w drugiej kolejności nazwę/nazwisko wykonawcy :)

Opowiedz mi swoją historię

Skąd wzięła się wasza nazwa? Czy ma dla was jakieś istotne znaczenie, drugie dno? Te i inne pytania zadałem kilku polskim artystom alternatywnym. Oto, co odpowiedzieli...

Antek Murza-Mucha, Sex Architects:

Nazwa SEX Architects została zaczerpnięta z serialu How I met your mother, w którym to właśnie takim tytułem mianował się pewien gwiazdor porno. Ponieważ wszyscy jesteśmy architektami, to od początku spodobał nam się pomysł, żeby właśnie tak się nazwać. Przy okazji nazwa fajnie nawiązuje do znanej kapeli, która też zaczyna się na „sex”. Nasza nazwa nie niesie za sobą przekazu, raczej pokazuje nasz lekko sarkastyczny stosunek do nas samych i przy okazji ma trochę intrygować.

Fajnie, gdy nazwa zespołu w jakiś sposób przekazuje charakter muzyki. My się śmialiśmy, że będąc architektami seksu pragniemy naszą muzyką sprawić przyjemność publice. Natomiast nigdy nie konfrontowaliśmy naszej muzyki z nazwą, po prostu tak się nazywamy, a gramy to co wychodzi z nas samych, na pewno nie z nazwy.

I tak najważniejsza jest muzyka i zazwyczaj tak to wygląda – jak jest dobra muza, to i nazwa od razu się podoba, a jak do bani muzyka, to i najfajniejsza nazwa nie pomoże. Ale prawda jest taka, że non stop zwracam uwagę na fajne nazwy zespołów i dopiero to mnie zachęca do słuchania.

Mateusz Romanowski, Lora Lie, The Spouds:

Odnośnie The Spouds, wszystko wyszło bardzo spontanicznie. Nazwę podrzucił nasz przyjaciel Filip Zamojda, który wcześniej z Grześkiem i ze mną grał w składzie Aparat Represji. Wszyscy wówczas byliśmy zafascynowanie filmem Trainspotting i byliśmy pewni, że bierzemy nazwę od Spuda. Z tym, że dopiero potem byliśmy na tyle mądrzy, żeby sprawdzić, jak się rzeczywiście pisze ksywę tego bohatera. Zostało The Spouds, bo zanim Grześ uświadomił resztę składu, że powinniśmy nazywać się The Spuds, zagraliśmy już parę razy jako The Spouds.

Z Lorą mieliśmy poważny problem, wymyśliliśmy razem masę nazw, z których właściwie żadna nie spełniała naszych oczekiwań. Wcześniej wystąpiliśmy raz jako Parisian Lark. Nie pamiętam już, kto z naszej czwórki wpadł na Lorę, ale zostało. Szczególnie, że wymawia się naszą nazwę jak największy przebój Kapitana Nemo [Twoja Lorelei – przyp. m].

Nazwa The Spouds na pewno nie niesie ze sobą żadnego przekazu, chyba że przekazem jest to, że do swojej muzyki podchodzimy spontanicznie, tak jak do pisowni. Jeśli zakładamy, że nasz styl odznacza się czymkolwiek, to zawsze istotne jest pewne nieogarnięcie, nieokrzesanie jeśli chodzi o dźwięki. Lora to ładne imię, a kłamanie jest brzydkie, mimo że wszyscy to robią, więc może chodzić o jakiś melanż brzydkiego z pięknym - kiedyś bardzo interesowałem się tego typu tematyką, bardzo też swego czasu pociągała mnie poezja Baudelaire’a, czy Rimbauda, gdzie piękno i brzydota są wymieszane w należytych proporcjach.

Ola Rzepka, Drekoty:

Specyfiką naszej sytuacji było to, że miałyśmy już gotowe piosenki, a nie miałyśmy jeszcze nazwy. Początkowe próby dopasowania nazwy do piosenek kończyły się niepowodzeniem, aż wreszcie poprzez przekształcanie kolejnych słów pojawił się pomysł na Drekoty. Z każdym kolejnym dniem nazwa wydawała nam się coraz bardziej naturalna i własna. I tak już zostało.

Nie szukałyśmy nazwy, która zawierałaby w sobie jakiś jawny lub ukryty przekaz. Wkrótce jednak okazało się, że nazwa wzbudza emocje, zarówno pozytywne, jak i negatywne, a także zachęca do zadawania pytań o znaczenie. Pomimo tego, że nazwa Drekoty była dziełem przypadku, można na siłę doszukać się w niej pewnych wskazówek, a słowem kluczem są tu przysłowiowe udry, na które chciałybyśmy pójść z ogólnie przyjętą definicją muzyki alternatywnej, która naszym zdaniem z powodzeniem może być przyjazna dla każdego.

Po jakimś czasie ukułyśmy takie powiedzenie nawiązujące do nazwy, które na swój, dość enigmatyczny sposób, definiuje naszą muzykę: darcie kotów czy terkoty trykotów? Generalnie uważam, że nazwa zbytnio nacechowana jakimś znaczeniem może w przyszłości okazać się dużym ograniczeniem horyzontów. My nie przywiązujemy się do jednego konkretnego stylu muzycznego, a nasza nazwa nam w tym pomaga, bo nie jest ani gitarowa, ani elektroniczna, ani rockowa ani wodewilowa.

Sama nazwa może intrygować, ale nie zawsze przekłada się to na zainteresowanie samą muzyką. Przykładem może być zespół Sutki Prostytutki, którego nazwa zawsze mnie intrygowała, a którego nigdy nie słyszałam. Wiele przykładów dowodzi, że nawet bardzo słaba i banalna nazwa zespołu nie przeszkadza w zrobieniu wielkiej kariery. Z drugiej strony nie ma nic gorszego niż sytuacja, w której pod ciekawą i intrygującą nazwą kryje się absolutnie nieporywająca muzyka. Zdecydowanie częściej zdarza mi się zainteresować jakimś zespołem ze względu na porównania do innych znanych mi zespołów, niż ze względu na nazwę, ale to tylko dowód na to, że żyjemy w świecie, w którym nie da się już uciec od porównań, a największą wartość mają te nazwy zespołów, które wykorzystywane są do tych właśnie porównań.

Adam Be, Milcz Serce:

Po skończonych nagrywkach, a przed wrzuceniem piosenek na rynek musieliśmy je skatalogować pod jakąś nazwą, żeby ułatwić dotarcie do nich. Nie było przy tym żadnych urokliwych historii, chcieliśmy tylko, żeby było to po polsku. Miłość była zajęta... Serce ładnie brzmi, a jak dziewczę nie wymawia „r”, to już w ogóle...

Etykieta pod jaką działamy nabiera konkretnego kolorytu poprzez naszą muzykę. Słyszysz Myslovitz, wiesz, że gitary, słyszysz Vader, wiesz, że coś się dzieje:)

Jeśli rozmawiamy w kategoriach czystego nazewnictwa, to mogę podać przykład nazwy odpychającej mnie na maksa - Kumka Olik. Jakby to wyglądało na mojej półce między taką śliczną Siekierą a np. Organizmem?

Magda Szkudlarek, Old Time Radio:

Tak naprawdę to była spontaniczna decyzja. Wysyłaliśmy demo do Sissy Records i stwierdziliśmy, że powinniśmy się jakoś nazywać. Mieliśmy zresztą wrażenie, że to tylko taka nazwa na chwilę. Nie sądziliśmy, że ta chwila przeciągnie się na tyle lat. Fajnie by było, gdyby nazwa wiązała się z czymś ważnym i poważnym, ale tak nie jest. „Old time radio” to po prostu nazwa efektu, którego w początkowym okresie naszej działalności często używaliśmy. Pewnie można by przeprowadzić daleko idące analizy - np. przy pierwszej płycie, że dużo było w naszej muzyce trzasków, jak w starym radio, a potem np. że piszemy nieco staroświeckie, bo mocno akustyczne i melodyjne piosenki... Ale to wszystko byłyby głupoty i zwykłe nadinterpretacje.

Tekst [m]

PS. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że naprawdę istnieje (lub istniał) zespół o nazwie The Jabols. I gra(ł) dokładnie tak, jak nazwa sugeruje...

10 komentarzy:

  1. Jest jeszcze jeden ważny aspekt: nazwa powinna być na tyle unikalna, żeby nie było problemów z wyguglowaniem.
    (Choć na przekór temu najlepsza nazwa zespołu w historii polskiej muzyki to oczywiście Gówno.)

    OdpowiedzUsuń
  2. The Jabols prawie tak słabe jak The Kurws

    OdpowiedzUsuń
  3. Filip Pokłosiewicz to pseudonim :) On nie ma tak na nazwisko :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przypominają mi się takie nazwy jak Compulsive Shopping Disorder, Kosmetyki Mrs Pinki czy Tubylcy Betonu. Wyrzygi mózgowe polskich kapel bywają przerażające. A odnośnie Renton: złamali mi serce, skojarzenie fajne, muzyka taka sobie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nazwa Renton jest słaba na maksa. A zastanawia mnie czemu Pedro y Mari jest wymieniona w dobrych nazwach - na pewno bym nie zachęcił się nazwą, bo brzmi jakiś zespół punkowych płaczków, jak Guernica y Luno. Chociaż nie wiem jak te dwa zespoły brzmią - brzmią tak odrażająco, albo jakies punkowe beczenie albo beczenie przy akustyku i flamenco...

    OdpowiedzUsuń
  6. Spośród nazw wymienionych jako dobre, do słabych zaliczyłbym ewidentnie Mikirurkę. Z polskiego "niezalu" jak dla mnie najfajniejsze nazwy to: Komety (np. takie The Comets brzmiałoby totalnie wieśniacko, ale po polsku brzmi krótko, konkretnie i mocno), Partia, Kawałek Kulki, Muzyka Końca Lata, Kobiety (niby banalna, ale bardzo odważna nazwa), Psychocukier, Starzy Singers, Organizm, Happy Pills, Jedyna Maść;). Poza tym podoba mi się nazwa Fonovel - takie dopieszczone, nic nie znaczące słówko, które jednak ładnie brzmi i dobrze wygląda na papierze/ekranie.

    OdpowiedzUsuń
  7. muza a nie nazwa jest najwazniejsza, pieprzonie totalnych glupot, jak grasz dobra muze to nawet naziesz sie idioci i tak cie ludzi znajda. Pozdrawiam Slawek

    OdpowiedzUsuń
  8. Czasem takie nazwy-potworki potrafią przekornie zaintrygować, jak np. mój ukochany Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach, jednak The Jabols przywodzi na myśl darcie ryja w garażu, brrr.
    Dobre nazwy - TheSIS, Trupa Trupa, Pokrak i Kamp!, które brzmią na swój sposób uroczo;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Samo nazywanie muzyki muzą, płyty płytką powinno być karane obcięciem języka.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nazwisko Zioło to strzał w dziesiątkę! Co za ignorant pisał ten tekst?...

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni