31 maja 2017

Obscure Sphinx: Epitaphs (wyd. własne, 2016)


O tym, że polska jest dziś ostatnim bastionem post-metalu, nie trzeba raczej nikogo przekonywać. To właśnie nad Wisłą powstały przez ostatnie lata projekty, które emanowały świeżością i oryginalnym brzmieniem, które nie były jednocześnie kolejnymi kopiami Isis lub Neurosis.

Jednym z takich projektów jest warszawski Obscure Sphinx, który parę lat temu przebojem wdarł się do post-metalowego panteonu. Do tej pory zespół ma na koncie trzy krążki i wyrobił sobie już znaną markę oraz wypracował własny charakterystyczny styl, który jest kolażem ciężkiego doomowego grania z ambientalnym post-metalem.

Nowa płyta warszawiaków z 2016 roku błyszczała na tle konkurencji, szczególnie gdy post-metalowi pobratymcy, nawet nie tyle, że nisko zawiesili poprzeczkę, co po prostu zawiedli na całej linii. Moanaa, w której pokładałem bardzo duże nadzieje, nie zrobiła żadnego kroku do przodu od albumu Descent, a swój brak pomysłu i nowej jakości nadrobili nagromadzeniem czystego, niemal refrenowego wokalu, przywodzącego na myśl The Ocean. Blindead, które dzięki swojemu Affliction XXIX II MXMVI dzierżyło tytuł króla na polskiej scenie post-metalowej, zaczęło niechybnie zbliżać się do konwencji progmetalowych piosenek; a ich nowa płyta przypomina mi bardziej dokonania Riverside, niż jakiegokolwiek post-metalowego bandu. Na szczęście Obscure Sphinx, wydając swoją trzecią płytę Epitaphs sprostało wyzwaniu i nagrało album trzymający poziom poprzednich dokonań.
To najdojrzalsza płyta w dorobku Obscure Sphinx. Muzycy opanowali wykorzystywane wcześniej patenty niemal do perfekcji, dzięki czemu kompozycje sprawiają wrażenie doskonale dopracowanych. Nie ma tu niedociągnięć, które były obecne na poprzednich materiałach; mimo to zauważyłem, że wiele osób narzeka na zbyt długie i rozwlekłe kompozycje, w których rzekomo jest za mało zmian i brakuje im rozbudowania. Mnie natomiast nie przeszkadza duch repetytywności, który unosi się nad Epitafiami, gdyż świetnie kooperuje on z post-apokaliptycznym klimatem oraz mrocznym konceptem płyty. Rytualności dodają jej ciągnące się w nieskończoność ciężkie doomowe riffy, które rozbijają się nagle o delikatne post-rockowe zagrania, tak jak w kawałku Memorare.

Charakterność tej płyty to także gęste brzmienie, kojarzące się z nieco przereverbowanym miksem, które nadają albumowi niemal ambientowego charakteru. Natomiast najbardziej rozpoznawalną jego cechą, jak i zresztą dwóch poprzednich, są popisy wokalne Wielebnej. Wokalistka ma pokaźny wachlarz możliwości głosowych. Potrafi oczarować nas swoimi delikatnymi zaśpiewami w spokojniejszych fragmentach, by chwilę później zaprezentować nam typowy dla sludge’ów bądź doomów wrzask o barwie, której nie powstydziłby się Scott Kelly z Neurosis. Najbardziej jednak urzeka mnie wokal w utworze Memories Of Falling Down, gdzie głos Wielebnej nabiera przeraźliwego, wręcz lamentacyjnego charakteru. O tym, że kobiecy śpiew świetnie koresponduje z ciężkim post-metalem mogliśmy przekonać się, obserwując bardzo dobry odbiór ostatniej płyty Cult of Luna, gdzie do współpracy została zaproszona wokalistka Julie Christmas. Choć niech mnie kule biją, ale w rywalizacji Wielebna vs. Julie dużo lepiej wypada Polka.

To co odróżnia najnowszy album od poprzednich materiałów warszawskiego składu to właściwie detale, które ciężko wyłowić po pierwszym odsłuchu. Dlatego też Epitaphs potrzebuje czasu, tak byśmy doświadczyli, że nie jest to tylko to samo granie długich post-metalowych walców okraszonych kobiecym głosem, które słyszeliśmy na poprzednich dwóch płytach. Co prawda singlowy Nothing Left to kompozycja bardzo w stylu tego co mogliśmy usłyszeć na Void Mother. Szybkie przejścia między spokojnymi a ciężkimi fragmentami oraz bogaty aranż kompozycyjny to hołd dla poprzednich dokonań grupy. Dlatego też mimo paru rewelacyjnych momentów oraz wyśmienitego tremolo pod koniec, które naprawdę chwyciło mnie za serce, nie mógłbym powiedzieć, że Nothing Left powaliło na kolana. Dużo bardziej zaabsorbował mnie drugi numer, którego pierwsza połowa jest moim faworytem na tym krążku – Memories Of Falling Down – ten sam, którego przywołałem wcześniej przy okazji rozpływania się nad pięknem wokaliz Wielebnej. Jednak nie tylko wokal sprawiał, że utwór ten był niezwykły. Za magią tego kawałka stała także gra instrumentów perkusyjnych, głęboki i dronujący bas oraz iście hipnotyczna gitara. W kulminacyjnym momencie Memories Of Falling Down brzmi niczym metalowa wersja Swans z albumu To Be Kind. W utworze Nieprawota i Memorare dało się usłyszeć, jak ciężki walec przeistacza się w duszny black metal. To również fragmenty, na które nie sposób nie zwrócić uwagi i których nie znajdziemy na poprzednich dwóch płytach.

Większego szaleństwa zabrakło mi w końcówce albumu. Co prawda kończące płytę At The Mouth Of The Sounding Sea to bardzo solidna i jakościowa kompozycja, to jednak nie gwarantuje nam zakończenia z przytupem. Tym razem post-metalowy Epitaphs to płyta, która uratowała polski post-metalowy rok 2016. Obscure Sphinx, serwując delikatne, czasami ledwo zauważalne eksperymenty i zmiany, dało nam nadzieję, że czwarta płyta będzie jeszcze lepsza i jeszcze odważniejsza. [Janusz Jurga]



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni