31 grudnia 2007

[The Best Of Polish Alternative] Happy Pills: Lo-Fi (Happy Pills Records, 1998)

Sympatyczny kwintet ze Swarzędza (pod Poznaniem) zdaje się być dzisiaj zupełnie zapomnianym zjawiskiem muzycznym na rodzimej scenie. Kiedy w zeszłym roku wydawali składankę 17 Songs zdawało mi się, że zainteresowali się nią tylko ludzie, którzy już znają Happy Pills i mają te piosenki na regularnych wydawnictwach. Szkoda trochę, bo tak bezpretensjonalnych indie-power-popowców powinno się podtrzymywać w świadomości ludzi z jak największą pieczołowitością.

Muzycznie nie było to nic oryginalnego. Jak na dłoni można było zobaczyć, że kochają Pixies (nawet nagrali jedną ich piosenkę), Weezera czy The Breeders. Nie przeszkadzało im to jednak konstruować na kanwie stylów innych zespołów własnych, niezwykle chwytliwych piosenek. Na służącym za aperitif, wyprodukowanym słabiutko debiucie nazwanym Soft - już można było poczuć tkwiący w zespole duży potencjał. Wprawdzie niektóre piosenki cechowała lekka "ogniskowość" ("harcerskość" to byłaby przesada, ale wiecie, co mam na myśli), jednak można było zauważyć, że mają rękę do dobrych melodii. Balladowe Wish wzruszało, lekko porywały kradnące progresje akordową z You Radiohead kompozycja Waiting wraz z jej instrumentalnym suffixem "...". Wprawdzie momentami Agi traktowała skale bardzo ambiwalentnie, co się nieszczególnie miało zmienić, ale słuchało się całości bardzo przyjemnie.

Rok po pełnowymiarowym debiucie wydali Lo-Fi, która służy nam za główną "gwiazdę". Zawierająca 9 kompozycji zespołu, 2 cudze i 1 przerywnik. Słychać, że tym razem potraktowano studio bardziej jako miejsce twórczego fermentu niźli przestrzeni, w której rejestruje się napisane wcześniej kompozycje. Zaczęły się odważniejsze eksperymenty, dodawanie nowych instrumentów. Poza tym, brzmienie. Pełne i naturalne, delikatnie lo-fi, ale selektywnie. Do dzisiaj płyta robi wrażenie jako jedna z najlepiej wyprodukowanych polskich płyt.

Ale jestem w stanie zaryzykować, że choćby ją nagrali w sali prób na dyktafon, byłoby świetnie. Bo te piosenki po prostu się bronią. Nawet kiedy kradną oczywiste progresje akordowe. Ot, taki przykład. Otwierające całość Yuppie strzela niczym post-Mascisowa petarda. Szybki, konkretny numer z fenomenalną pracą perkusji (ale u nich zawsze grali niesamowici perkusiści), wahwahową gitarą i cynicznym tekstem. Mocne wejście! A że oparte w jakimś stopniu na Gigantic słynnych bostończyków [Pixies znaczy – przyp. m], no cóż. Dalej jest już kompozycyjnie bardziej swojo. Johnny The Sweater to imponująco wyprodukowany (posłuchajcie plejady fx'ów w tle) gitarowy pop ze świetnym refrenem, trochę tylko nazbyt repetywny. Plan No. 10 to taki Weezer przefiltrowany przez delikatniejszą stronę Smashing Pumpkins. Czyli chwytliwie i z pomysłem. Ocean - przyjemnie rozbuchany, romantyczny, ze skrzypieniem klamki zamiast werbla (podobno). Bo takie ekstrawaganckie pomysły też się tutaj przejawiają. Np. moje ulubione, podszyte miłosną melancholią S1 jest w pierwszej części prowadzone przez melodię wygraną na klawiaturze telefonu komórkowego. Dopełnieniem tego smutniejszego obrazu stanowią jeszcze dwie ballady - wzruszające Home i zamykające całość, podniosłe Piano Song. Wszystkie świetne.

No, ale nie jest tak, że mamy ballady na balladach. Smutki na smutkach. Płyta ma w zanadrzu jeszcze kilka strzałów. Przede wszystkim bardzo zgryźliwe, duszne i motoryczne Radio & TV & Magazines. Oraz lekkie, z bardzo chwytliwą melodią gitary Misfit, podobno jedna z wcześniejszych kompozycji grupy. Obrazu całości dopełniają nam tez dwie przeróbki. Strange Galaxie 500 ma śliczne dzwonki, tamburyn, harmonijkę. Choć wypada trochę mniej magicznie od oryginału. A króciutki fragment Show Me The Way, który, jak sam zespół zaznaczał, wzięli od Dinosaur Jr., a nie Framptona (to wtedy było ważne, prawdopodobnie), sam w sobie ma chyba niewiele znaczyć wpasowując się jedynie w bieg płyty.

Podczas sesji zarejestrowano też trzy inne kompozycje. Przeróbkę Mountain Song Jane's Addiction oraz dwie własne kompozycje - pumpkinsowe Not Good Enough (energia!) i wzruszajace Song No. 3 wykonane jedynie na akustyk, głos i śmiech. Ostatniej tekst można znaleźć we wkładce. Chyba najlepszej wkładce, jaką kiedykolwiek została obdarzona polska płyta. I nie są to puste słowa. Muzycznie można się spierać, że kalka, że instrumentaliści imponujący to nie byli, ale kiedy przechodzimy do opraw albumów - nie mieli sobie równych. Lo-Fi ma podstawę budowy okładki z szarego papieru z wyciętym okienkem, w które można sobie włożyć którąkolwiek z 12 ilustracji. Coś w stylu "wybierz swój wariant okładki", jaki zastosowali Sonic Youth przy okazji Experimental Jet-Set, tylko bardziej ekstrawagancki. Co jednak zrobiło na mnie największe wrażenie to sposób publikacji liryków. Są one wydrukowane na stronie z gazety (czy raczej - stronie imitującej takową), która została później odpowiednio podarta. Ręcznie, w dodatku. Edycja CD miała też standardową dla tej i kolejnych płyt prezentację multimedialną z tekstami, teledyskami, zdjęciami.

Skoro już zahaczamy o to, co działo się z zespołem później. W 1999 wydali kolaborację z Dirkiem Dresselhausem, który w Polsce został znany jako twórca IDM i autor przeróbki Smiths The Light 3000. Z Pillsami zajął się jednak śpiewaniem, graniem na gitarze i klawiszach. Na wydanym z nim mini-albumie Happy Pills Meet Schneider zbyt wiele dobrego się nie działo. Kilka jamów, wspominay kawer Pixies (Allison; niezbyt rewelacyjny), dwie kompozycje poprzedniego zespołu Dirka - Locust Fudge; w nowszych wersjach. I jedna, zaśpiewana w części po niemiecku piosenka HP - I Know. Też bez rewelacji. Bardziej materiał ma wartość historyczną, aniżeli faktycznie merytoryczną. Bo ładnie przecież wygląda w muzycznym CV zespołu, nie?

Na rok przed tajemniczym rozpadem w 2002 roku wypuścili też za pośrednictwem Anteny Krzyku swój łabędzi śpiew, nazwany Smile (tutaj też chciałem zwrócić na oprawę płyty, ta okładka jest niesamowita po prostu). Jednak o ile wszystko brzmiało bardzo dojrzale i produkcja znowu była bardzo dobra (i ciekawa, jak zabawkowy pistolet Modern Life), to w jakiś sposób przesłodzono tę mieszankę.

Życie po zespole wyglądało różnie. Jakaś część stworzyła powerpopowe Pl.otki (ja się nie orientuję w tych scenicznych pseudonimach). Aga wyjechała za wielką wodę łamać serca Synów Wuja Sama. Niektórym zdarza się też raz na jakiś czas zagrać koncert jako Dixies, czyli coverband Pixies. Tak, tych samych. Z tym, że Gobo nie umie krzyczeć. Za to umie robić kliki i uskutecznia je pod nazwą Silver Rocket.

Mam nadzieję, że ten lekko mglisty tekst choć trochę przybliżył, osobom nieznającym, poczyniania wesołego kwintetu. A przynajmniej zachęcił do poznania, wbrew pozorom głównej, płyty, o której jest niejako napisany w mniejszej większości. Bo drugie polskie Songs About Airplanes [Death Cab For Cutie - przyp. m] może nam się już nie zdarzyć, więc lepiej nie przegapić tego pierwszego. [emil]

Strona zespołu: http://www.happypills.pl/

Emil – na co dzień i od święta szef bloga muzak!

3 komentarze:

  1. Fajna rzecz ta recka Lo-Fi. Aż mi głupio, że najfajniejszą dla mnie piosenką Happy Pills jest "Night Stop" z "Mit Schreider" :)

    OdpowiedzUsuń
  2. no cóż, twoja notka w zasadzie wyczerpuje temat zespołu Happy Pills, dodam jeszcze, co ja pamiętam na temat tej kapeli. pierwszy raz widziałem ich w 1999 roku jako support w Warszawie przed Pidżamą Porno. 2 lata później na koncercie w Remoncie Happy Pills/Pustki - nomen omen - dołujące pustki. ciekawe jak sytuacja z takimi 2 zespołami wyglądałaby dziś? pewnie niewiele lepiej.
    Aga przed każdą piosenką zwykła powtarzać "nazywamy się Happy Pills" i dopiero po paru latach skojarzylem, że mogła się zainspirować koncertówką "the name of this band is talking heads". lo-fi i soft mam nagrane na jednej MC 90-ce do dnia dzisiejszego i szczególnie na "soft" jest jednak kilka kapitalnych songów - "the rebel" czy "miles". cudowne refreny. potem trochę miałem fazę że irytował mnie wokal morawskiej, "smile" też raczej nie trawiłem, ostatnio sobie do tego wróciłem i jednak bardzo fajny longplej... zespół, który miał moim zdaniem potencjał na dużo większą karierę, ale jednak - jak napisał Paweł D-W w recenzji dla Machiny - gdyby takie kawałki śpiewane były po polsku, to zespół przebiłby popularnością Myslovitz. kompilka "Meet Schneider" przyjemna, więc właściwie 4 wydawnictwa na koncie i zero skuch. niezła seria

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamiętam trasę z Pustkami. Na połowie koncertów na scenie było Happy Pills a na sali Pustki. Albo odwrotnie... W Remoncie graliśmy podczas finału Ligi Mistrzów Bayern-Valencia. Pamiętam, że przed występem obejrzałem w Remoncie kawałek pierwszej połowy, a po koncercie rzuty karne :)

    Generalnie udało nam się wydać kilka niezauważonych płyt, a potem zniknąć w sposób tak niezauważony, że do dziś dostaję na majspejsie HP 2-3 propozycje koncertów miesięcznie.

    jk

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni