28 sierpnia 2008

Fight This Generation!

Fight This Generation to pierwsza cykliczna impreza z muzyką alternatywną w Częstochowie. Za jej organizację odpowiada grupa młodych ludzi, którzy poirytowani małą ilością koncertów w tym mieście wzięli sprawy w swoje ręce. Do tej pory odbyły się 3 edycje, na których wystąpiły zespoły: Dav Intergalactic i Elephant Stone, Setting The Woods On Fire oraz White Rabbit's Trip, a w ostatniej imprezie poprzedzającej wakacje wystąpił zespół Rotofobia.

Czwartą edycję zaplanowano na 19 września. Wystąpi zespół Kyte, który jest pierwszym zagranicznym wykonawcą w historii FTG, oraz dobrze znani polskiej publiczności Hatifnats.

Kyte to klimatyczne połączenie delikatnych ambientowych brzmień z typowym gitarowym post rockiem. Na swoim koncie mają debiutancki singiel Planet oraz jedną mini-płytę, której europejska premiera przypada na wrzesień. Wydana zostanie przez wytwórnię Erased Tapes, która patronuje m.in. Ólafurowi Arnaldsowi. Warto wspomnieć, że Kyte supportowali w Wielkiej Brytanii iLiKETRAiNS, a ostatnio regularnie grywali koncerty z innymi obiecującymi zespołami, jak np. Her Name Is Calla czy Glissando.

O zespołach:

http://www.myspace.com/kyteband

Więcej informacji o imprezie:

Hey: MTV Unplugged (QL Music, 2007)

Ubiegły rok był dla Kasi Nosowskiej bardzo udany - najpierw wiosenny sukces jej solowego UniSexBlues, następnie entuzjastycznie przyjęty MTV Unplugged, nagrany z jej macierzystym zespołem Hey. Oba projekty odniosły sukces zarówno artystyczny, jak i – co rzadkie w dzisiejszym rocku – komercyjny. Do tego stopnia, że MTV Unplugged sprzedało się w zawrotnej ilości 100 tysięcy egzemplarzy.

Kulisy przygotowań do tego znanego cyklu MTV znajdziemy w książeczce płyty. Autor, Bartek Koziczyński z Teraz Rocka, zdradza, że zespół miał obiekcje przed wystąpieniem w konwencji unplugged, gdyż niezbyt dobrze wspomina swój występ w takiej formie sprzed 13 lat. Na szczęście dali się namówić, czego efektem jest omawiane wydawnictwo.
Zanim będzie o muzyce, warto wspomnieć o opracowaniu graficznym albumu, które wykonane jest z niezwykłą precyzją i artyzmem. Szczególnie jest to widoczne w limitowanej edycji albumu, zawierającą dodatkową płytę DVD, która, oprócz audiowizualnej rejestracji koncertu, zawiera także galerię zdjęć i ciekawy materiał making of.

Hey postawił na niekonwencjonalne aranżacje. Znane piosenki zespołu zyskały nową, często ciekawszą barwę, zmieniając się nie do poznania. Na szczególną uwagę w tej materii zasługują otwierający całość Fate z „rwanymi” partiami sekcji smyczkowej, Missy Seepy z przeszywającym udziałem liry korbowej, klezmerski [sic!], latynoska Zazdrość oraz finałowy Teksański, w czasie którego na chwilę znajdujemy się na Dzikim Zachodzie. Mniej przekonująco dla mnie wypadają Ho, gdzie jednorodne, również „rwane” partie skrzypiec przeszkadzają oraz zbyt oszczędna Cudzoziemka w raju kobiet. Na szczęście niektóre piosenki nie zostały zbytnio przearanżowane, a jedynie wzbogacone o brzmienie instrumentów dętych lub smyczkowych (np. A Ty?, Mru mru, To tu).

Oczywiście są i niespodzianki. Zespół zaprosił tego dnia do Teatru Roma dwie znaczące dla polskiego rocka osobistości – Agnieszkę Chylińską i Jacka „Budynia” Szymkiewicza z Pogodno. Z Agnieszką Kasia zaśpiewała cover PJ Harvey Angelene, z Jackiem natomiast ich wersję Candy Iggy Popa.

Podsumowując – MTV Unplugged Heya to pozycja wyjątkowa, zarówno w dyskografii zespołu, jak i w dziejach polskiego rocka. Zespół pokazał nowe oblicze i wyszedł z tego obronną ręką. Sprawił, że albumu z rejestracją tego koncertu słuchają zarówno synowie i córki, jak i ich rodzice.[camel]


Strona zespołu: http://www.hey.pl/

26 sierpnia 2008

Obserwator: Monday Rebels

Jeśli miałbym wskazać debiutantów, których chętnie zobaczyłbym i posłuchał na którymś z wakacyjnych festiwali, bez wahania wymieniłbym Monday Rebels z Warszawy. Grają taką właśnie przebojową, gitarowo-melodyjną muzykę, jakiej najlepiej słucha się na dużych imprezach pod gołym niebem. Na Zachodzie funkcjonuje takich zespołów mnóstwo – fakt, że wiele z nich to tzw. jednorazówki (muzyka wpada jednym, wypada drugim uchem, a pomiędzy nimi nic nie zostaje). Chociażby tacy The Subways – fajnie się ich słucha, a równie fajnie zapomina o ich istnieniu, kiedy stacje radiowe przestaną grać promosingle.

Demo Monday Rebels to kilka niezobowiązujących, melodyjnych piosenek. Najlepsza z nich – powiem nawet, że to jedna z najczęściej przeze mnie nuconych piosenek tych wakacji – to Gateway Car. Ma wszystko, czego oczekujemy od letniego indieprzeboju: łatwą do zapamiętania melodię, odrobinę gitarowego hałasiku, rytmiczno-roztańczoną sekcję, handclapsy i przede wszystkim – porywający refren. Niedbały wokal Grześka Stompora na pierwszym planie, na drugim sympatyczne, młodzieżowo radosne chórki w wykonaniu reszty zespołu. Trudno się od tej melodii uwolnić! Rządzi również Friend Of The Band – bardziej rokendrolowy w klasycznym rozumieniu. Kłania się poszanowanie dla rockowej tradycji: dobrze zgrane gitary, odrobina hipnotycznego dudnienia basu, stonesowskie chórki. Koncertowy killer, tak sądzę. Co tam jeszcze? Hide And Seek długo się rozkręca, ale warto poczekać na przedniej jakości refren. Znowu te szalone chórki! Rebound Baby z kolei nawiązuje do brytyjskiego postpunka i również miło wchodzi, choć już bez tej świeżości, jaką mają poprzednicy.

Nie ma mowy o żadnej muzycznej rebelii – nikt tu niczego nie chce odkrywać na nowo. Monday Rebels dobrze bawią się doskonale znanymi motywami, ale robią to z wdziękiem i żywiołowością muzyków cieszących się z pierwszych udanych prób skomponowania własnej piosenki. [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/mondayrebelspoland

25 sierpnia 2008

Stop Mi!: Kod kreskowy miłości EP (wyd. własne, 2008)

Skacząc po stronach WWW natrafiłem na konkurs dotyczący definicji shoegazu, bez podawania nazw konkretnych wykonawców. Zwyciężyło coś takiego: "Shoegaze to granie gitarowe przy użyciu wielodźwięków generowanych z wszelkiego rodzaju "przetworów" dostępnych poprzez nogę gitarzysty. W ten sposób muzyk zmuszony jest do patrzenia na własne buty (shoes) i uzyskuje brzmienie np. typu: plim, plam szoooooouuuuuuuu". Nagrodą była debiutancka EP-ka młodej warszawskiej grupy Stop Mi! Nie brałem udziału w konkursie, lecz zachęcony pozytywną recenzją koncertu posłuchałem króciutkiego wydawnictwa (tylko 3 utwory) na myspace.

Grają przyjemnie chłopaki. Każdy z zaprezentowanych kawałków jest jakby z innej beczki, mimo że mieszczą się w konwencji shoegazu i dream-popu. Pierwszy krok w chmurach przywołuje nostalgię za latami 80. dzięki oldschoolowym syntetyzatorom. O tym, że mamy wiek XXI przypominają post-punkowe gitary nie pozbawione tanecznej werwy charakterystycznej dla dokonań Bloc Party. Powoli snujący się klimat to patent, na którym zbudowano Piosenkę dla dtarszych pań. Słuchając refrenu czuję ciary. Wokalista wyje wysokim głosem, po chwili dochodzi drugi głos ładnie go uzupełniając. Skąd w młodzieży bierze się tyle smutku i wyalienowania?

Najlepszy, najbardziej dopracowany jest utwór tytułowy. Kod kreskowy miłości to idealny koncertowy wymiatacz! Fuzja najmodniejszych dźwięków ostatnich lat: chłód Interpolu, ciętość gitar Bloc Party, skoczność Franz Ferdinand. Wszystko to sprawia, że kawałka chce się słuchać bez końca śpiewając pod nosem Nie dla mnie/ Świat na M/Sztuka przez duże Z. Paul Banks może być dumny, doczekawszy się takiej latorośli:)

Jestem na „tak”. W ich muzyce zbyt dużo się dzieje dobrego, by mówić o przypadkowości. Niech tylko wokalista pozbędzie się drażniącej, „meczącej” maniery. [avatar]

Strona zespołu: www.stopmi.pl
www.myspace.com/stopmi

Très.b: Scylla And Charybdis (wyd. własne, 2007)

Très.b to zjawisko charakterystyczne dla wielokulturowej sceny europejskiej. Założony w Danii, obecnie działa w Holandii, a jego liderką jest polska wokalistka i instrumentalistka, Misia Furtak. Muzycy mają korzenie w różnych krajach, ale to nie przeszkadza im wspólnie tworzyć. Scylla And Charybdis to debiutancka płyta tego kwartetu – wcześniej była jeszcze EP-ka Neon Chameleon. Nazwa zespołu oznacza z francuskiego „bardzo b.” i ma świadczyć o przywiązaniu zespołu do muzyki „klasy b”, czyli według ich rozumienia, surowej, nieoszlifowanej w procesie produkcji studyjnej. Ja proponuję inną interpretację: rozwińmy tę nazwę w słowa très bien, czyli bardzo dobrze. I to mi pasuje!

Na Scylla And Charybdis odnajdujemy muzykę wyciszoną, delikatną, emocjonalną, bardzo rzadko uderzającą w bardziej zdecydowane tony. Płyta rozpoczyna się może trochę niefortunnie, dwoma mało przystępnymi utworami. Zither to ambientowy wstęp przepuszczony przez brudzący filtr trzeszczącej czarnej płyty. Z kolei Southened-On-Sea to dysharmoniczna piosenka, która moim zdaniem powinna wylądować gdzieś w głębi zestawienia i czekać na lepiej przygotowanego słuchacza. Na szczęście kolejne utwory rozwiewają wątpliwości i rozpoczyna się prawdziwy festiwal pięknych piosenek, za które można Très.b naprawdę pokochać. Począwszy od łagodnego OK, w którym Misia wspina się na wyżyny soulowej wokalistyki, przez fenomenalny Flooding Empty Holes (im częściej słucham tej piosenki, jej miękkich, oszczędnych dźwięków, tym bardziej jestem zauroczony), rozedrgany Man Inside Wolf, wyrazisty, pełen napięcia utwór Ola, aż po niesamowicie klimatyczny, shoegaze’owy I Shula. Na wielkie uznanie w tej części płyty zasługuje też Winter In My Hands, z przepięknymi partiami Hammondów. Po nim następuje gwałtowne przełamanie nastroju i najostrzejszy numer na płycie, czyli Raisin. Przesterowane gitary i wysilony głos Misi – komuś to przypomina The Gossip? Mogłoby się wydawać, że od tego miejsca Très.b zaczną grać ostrzej, ale nie, znowu się wyciszają i tak jest już do końca. Na uwagę zasługuje jeszcze Addiction, z dynamicznym, hałaśliwym wtrętem.

Dobrze, że taka muzyka, popularna szczególnie w drugiej połowie lat 90. (tylko kto pamięta o takich zespołach jak June?), przetrwała new rock revolution i również dziś ma szansę czarować słuchaczy poszukujących ładnych, ale nie przesłodzonych melodii i szczerych emocji.

Na koniec informacja prosto z Holandii: jesienią ukaże się wznowienie Scylla And Charybdis wzbogacone o dodatkowy utwór, z poprawionym brzmieniem (tzw. remaster, chociaż sam nie wiem co tu poprawiać). Czy to wydanie pojawi się w normalnej sprzedaży w Polsce? Nie mam pojęcia, póki co opisywaną wersję z 2007 roku można czasem upolować w sklepach internetowych – i to za niewielkie pieniądze, ja zapłaciłem 25 zł. Polecam.[m]

Strona zespołu:
www.tres-b.com

21 sierpnia 2008

NYC w Krakowie

White Rabbit’s Trip: Holes In The Sky EP (wyd. własne, 2008)

Załoga z Krakowa debiutancką EP-ką postanowiła udowodnić, że swoją dziwną nazwę przybrała nieprzypadkowo. W pięciu utworach serwuje słuchaczowi całkiem przekonujący trip w wirujące kręgi muzycznej wyobraźni. Trochę tu sięgania do klasyki psychodelii, sporo porządnego rockowego rzężenia, przejść i zmian rytmu, kwaśnych wokali, oniryczno-narkotycznych dzwoneczków i wyciszeń.

Można mieć lekki żal do zespołu o to, że porzucił proste rokendrolowe granie z poprzedniego dema (szkoda, że usunęliście te piosenki z majspejsa, chłopaki). Te stereophonicowe jazdy w My TV czy Who’s Drivin’ to było coś bardzo, bardzo pożądanego i kręcącego. Z drugiej strony rozumiem – chcieli pokazać coś nowego, na co naprawdę ich stać.

Poza dość tradycyjnym gitarowym numerem Bury Me With My Mobile, płytka jest zdecydowanie pojechana. W nagraniu tytułowym zespół skacze po nastrojach jak rzeczony biały królik z Alicji w krainie czarów. Niepokojące brzmienie wibrafonu ustępuje ekstatycznym nawiązaniom do psychodelicznych Beatleasów (Lucy In The Sky). W Our Planet Is Alright leniwe zwrotki znienacka wskakują na wysokie obroty refrenu, w którym z zapętlonej, odtwarzanej jakby z przeskakującej w kółko w to samo miejsce płyty, wynurza się narastający zgiełk. W People Are Boring Mateusz Tondera daje popis wokalnej ekspresji w mocno maniakalnym stylu. Gitary wibrują, tempo skacze jak tętno pacjenta poddawanego elektrowstrząsom. A finał? Totalne „sajko”. Na koniec dostajemy całkiem przebojową piosenkę The Source. Z melodyjnymi chórkami, nastrojowymi partiami „butelek” i prostym gitarowym riffem.

Teksty też niczego sobie. Ironiczne i całkiem oryginalne. W Bury Me With My Mobile podmiot liryczny prosi o pochowanie go z komórką, aby mógł zadzwonić do swoich przyjaciół z miejsca, w które trafi po śmierci. Żart, a może klasyczna fobia przed pochowaniem żywcem? Można by tę myśl rozwinąć o antropologiczne rozważania na temat zwyczaju chowania nieboszczyków z dzwonkiem w trumnie, ale to chyba nie to miejsce, nie ten czas... W moim ulubionym Our Planet Is Alright narrator wieszczy zagładę świata, by w chwilę potem powtarzać jak w amoku, że ciągle wierzy, iż ta planeta może być całkiem miłym miejscem do życia. Eko-song? Znów można się pobawić w różne interpretacje, jednak to już pozostawiam każdemu z was.

Niespodziewanie z majspejsowej czarnej dziury wyłonił się bardzo dobry, intrygujący swoją muzyką zespół. Przypuszczam, że ich koncerty to prawdziwa eksplozja energii i dobrej zabawy. Warto sprawdzić to na własne oczy i uszy, więc wypatrujcie plakatów! [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/whiterabbitstrip

20 sierpnia 2008

Niebezpieczne tematy - rozmowa z Kawałkiem Kulki

Rozmowa z zespołem Kawałek Kulki

- Rozmawiamy tuż po waszym koncercie na scenie leśnej Off Festivalu. Nie jesteście zadowoleni z tego koncertu? Czuliście tremę?

Magda (skrzypce, głos): - Właśnie przez tę tremę trochę narzekamy na pewne pomyłki i błędy, które popełniliśmy – my je słyszymy, choć nie są słyszalne na zewnątrz. One w nas zostają i sprawiają, że czasem po koncercie jesteśmy niezadowoleni.

Błażej (głos, gitara): - Wchodząc na scenę nigdy nie wiesz, co cię spotka, czy nagle puszczą ci zwieracze przyzwoitości i staniesz się rozluźnionym kolesiem i będziesz grał siebie, a nie kogoś innego, czy po prostu zepniesz się tak, że staniesz się kimś innym. To polega na tym, jak zostaniemy odebrani, a nie jak my to odczuwamy – chociaż to akurat jest dla nas ważne.

- Ale publiczność się bawiła, więc chyba było w porządku?

Błażej: - Ktoś tam klaskał. Ludzie reagowali i to się liczy.

- Wszyscy chcieli Kolegi tatę...

Błażej: - No więc był.

- Mogłoby się wydawać, że niektórzy odbierają was jako zespół jednej piosenki.

Błażej: - Nie wiemy, jak jest naprawdę, może ludzie znają naszą płytę, ale jest takie ciśnienie na ten utwór... Zagraliśmy go dla ludzi, nie dla siebie.

- Jest jakiś problem z tą piosenką?

Błażej: - Ścigają nas za nią, ten kolega, o którym jest ta piosenka. To bardzo niebezpieczne tematy.

- Na koncercie sekcja momentami wyrywała się do przodu i grała dość szybko. Czy nie kusi was czasem, żeby zagrać ostrzej, dodać piosenkom więcej punkowej energii?

Jacek (perkusja): - Jeżeli czujemy, że trzeba przywalić, to walimy.

- Na koncercie graliście nowe utwory. Coś więcej na ich temat? Czy powstaje już nowy materiał?

Macio (bas): - Zagraliśmy trzy nowe utwory.

Magda: - Trzy nowe na dziewięć piosenek, to całkiem nieźle.

Macio: - Cały czas powstaje nowy materiał. Drugą płytę chcemy nagrać inaczej, na spokojnie. Pierwsza powstawała w pośpiechu, bardzo chcieliśmy pokazać to, co robimy. Teraz planujemy dłuższą pracę, chcemy zmienić naszą muzykę, żeby to nie była powtórka z debiutu.


- Płyta jest bardzo spójna, jednorodna. Czy wiecie już, co zdarzy się pod tym względem na drugiej?

Macio: - Ogólnie wiemy. Chcemy trochę namieszać. Wzbogacić instrumentarium na przykład.

Błażej: - To był zupełny przypadek, że płyta brzmi tak, jak brzmi. Mieliśmy okrojony czas pracy w studio, nie było czasu na eksperymenty. Ale tak po prawdzie, to jest kwestia naszego stanu w tamtym czasie. Ta płyta mogła być mocna, mogła być jazzowa, mogła być każda, a wyszła właśnie taka.

- Co z waszymi projektami alternatywnymi?

Magda: - To dla nas zupełnie inna płaszczyzna działalności. Nie odczuwamy ciśnienia, żeby nagrywać płyty itd.

- Scena gorzowska to Kolektyw Kawałek Kulki, czy jest jeszcze coś poza wami?

Błażej: - Scena gorzowska to my!

Magda: - Niedawno ukazała się kompilacja, która powstała w ramach obchodów 750-lecia miasta Gorzowa. Zdecydowana większość materiału pochodzi od nas, choć są też inni artyści, jak zespół Creska czy Waćpan P.

- Nie ma w Gorzowie innych zespołów?

Błażej: - Jest zespół deathmetalowy, reggae’owy i zespół densowy.

- Kto jest odpowiedzialny w Kawałku Kulki za teksty?

Błażej: - Ja przynoszę na próby gotowe teksty. O tekstach można by rozmawiać godzinami albo nie rozmawiać o nich wcale i ja obstaję przy tej drugiej wersji. Cóż, można je odbierać dosłownie, że jakiegoś kolegę bił tata, można też odbierać to jako takie odrealnione bajeczki.

- Przyznaję, że w waszym przypadku bardziej odpowiada mi ta druga interpretacja.

Błażej: - Druga płyta i teksty na niej będą na pewno inne, dużo mroczniejsze. To już nie będzie piaskownica, bardziej pierwsze wino za blokiem.

- Recenzenci uwielbiają etykietki, które mogą przyklejać zespołom. Macie niepowtarzalną okazję sami nadać sobie własne etykietki.

Błażej: - Reggae!

Magda: - Rock.

Macio: - Różne odcienie death metalu?

Jacek: - Muzyka progresywna.

Pytał i fotografował w trakcie Off Festiwalu w Mysłowicach [m]

19 sierpnia 2008

Jacek Kuderski: Xperyment 2004-2007 (EMI, 2008)

Cechą rasowego muzyka jest to, że nie potrafi odpocząć od muzyki. Myslovitz zrobił sobie roczną przerwę w aktywności. Można było się jednak spodziewać, że muzycy wolny czas nie spędzą wyłącznie na kontemplowaniu życia rodzinnego i przyrody. Akustyczne rzeczy Artura Rojka można znaleźć w przepastnych zasobach Internetu, jednak pierwszy z solowymi dokonaniami wystartował basista zespołu. Zgodnie z nazwą otrzymujemy zbiór utworów, które powstawały w latach 2004-2007. Muzyk na tym albumie ujawnia się jako multiinstrumentalista – stąd zapewne tytułowy eksperyment – partie basu, gitar, bębny, efekty elektroniczne, na wokalu kończąc są dziełem wyłącznie Kuderskiego.

Porównań z macierzystą grupą nie da się uniknąć. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Na płycie bez problemu odkryjemy ten sam duch brytyjskiego myślenia o kompozycjach przyprawionego duchem beatlesowskim. Jednak pan Jacek jest zbyt wytrawnym muzykiem by swoich fascynacji nie skierować w zupełnie nieoczywiste rejony. Wszystko dzięki elektronice.

Fajnie to sobie wykoncypował! Początkowe utwory wskazują jeszcze na powinowactwo do Myslovitz za sprawą akustycznej gitary; w następnych piosenkach sprytnie przesuwa środek ciężkości w stronę syntetycznych dźwięków. Zakończenie albumu to właściwie już elektro-pop. Tytuł Rolandsong mówi sam za siebie. Właśnie – elektroniczne wstawki są z rodzaju tych oldschoolowych. Jeżeli tęsknimy za syntetyzatorami na klasycznych albumach new romantic, na płycie znajdziemy dość smaczków, by się błogo uśmiechnąć.

Kompozycyjnie rzecz wypada... różnie. Są wzloty i są upadki. Do jaśniejszych punktów płyty na pewno należą Trudne pytania. Dość mroczny, nerwowy puls wraz z orientalnymi wtrętami nadaje utworowi kosmiczny klimat. Rzadka na płycie gitara elektryczna mile dopełnia syntetyzatorowy rytm. Powiedz mi to pewniak na singiel. Ładna melodia ubrana w ciepłe brzdąkania gitary akustycznej, pohukiwania elektronicznej sowy, a w tle od czasu do czasu łka wiolonczela. Dźwięki mandoliny przyjemnie niosą refren Zarozumialca. Tamburynowa perkusja w Krzywych lustrach, instrumentalny Rolandsong również wybijają wspomniane utwory ponad przeciętność.

Niestety, widać także, że Kuderskiemu brakuje rojkowej finezji w układaniu linii melodycznych. Są na płycie utwory, którym muzycznie nie można nic zarzucić (Samotność po zmierzchu, Nie oglądaj się za siebie), jednak miłe wrażenie burzą melodie. Nijakie. Natomiast chórki w Gdzie to jest? zdają się być żywcem wyjęte z Chciałbym umrzeć z miłości.

Czasami szwankuje również sama elektronika. Słuchając takiego Często gdy ma się wrażenie, że artysta chciał wypróbować wszystkie sample, jakie miał w katalogu. Efekt jest taki, że w wielu momentach pewne elementy nie pasują, gryzą się z głównym tematem lub co gorsza – są kiczowate.


I jeszcze kwestia (której niestety nie da się pominąć) umiejętności wokalnych muzyka. Sam przyznaje, że nie są wielkie. Co niestety słychać. Rozumiem, to płyta solowa, nie-wokalisty w dodatku, trzeba wziąć poprawkę, jednak... czasami to nie wystarcza. Ciężko za każdym razem przy słuchaniu albumu stosować taryfę ulgową. Wokal zwykle jest jednostajny, wręcz bezbarwny. I potrafi zburzyć dobrze zapowiadające się utwory (Nie oglądaj się za siebie). Ale mamy dowody, że można inaczej! Zbliżający się do falsetu tembr w refrenie Krzywych luster, zwiewność w Powiedz mi – tu nic nie zgrzyta! Może potrzeba większej śmiałości? Lekcji u Zapędowskiej?

Xperyment ciężko ocenić jednoznacznie. Sugerowałbym, by do następnej płyty zaprosić kilku gości, aby wspomogli Jacka wokalnie. Reszta powinna się obronić sama.[avatar]

Strona artysty: Myspace

Off Festival 2009 - lista życzeń

Ledwo skończył się tegoroczny, a my już myślimy o następnym. Pomarzyć zawsze można, dlatego wspólnie stwórzmy listę wykonawców, których chcielibyśmy zobaczyć w Mysłowicach w przyszłym roku. Także po to, aby pokazać organizatorom, że nie ma potrzeby zapraszać po raz drugi tych samych artystów - przecież jest tylu innych świetnych czekających na zaprezentowanie offowej publiczności!

Poproszę o wasze typy - wpisujcie je w komentarzach, a ja będę uzupełniać listę w poście.

Na dobry początek moje propozycje.

Artyści zagraniczni:

Kim - you are my fav! The Breeders

- Beck - ktoś musi wreszcie sprowadzić tego gościa do Polski. Niech to będzie Artur Rojek.
- The Breeders lub Black Francis - bo wszystko co związane z Pixies to moja wielka miłość. A i Kim Deal, i Frank Black nagrali ostatnio bardzo dobre płyty - są w świetnej formie. Jeśli nie teraz (tzn. za rok), to kiedy?
- Local H. - giganci amertkańskiego altrocka, w Polsce praktycznie nieznani. Na śniadanie zjadają takich Foo Fighters.
- Tito & Tarantula - mieli swoje 5 minut dzięki filmowi Rodrigueza Od zmierzchu do świtu. Wciąż gwiazda, choć już nie takiego formatu jak w latach 90. W tym roku wydali świetną płytę.
- The Do - duet francusko-fiński. Genialne piosenki definiujące indiepop. Obowiązkowo!
- Cats On Fire - również z Finlandii, w duchu The Smiths. Idealny zespół na letnie festiwale. I pewnie nie wezmą wielkiego honorarium:)
- Tres B. - zespół polsko-holenderski. Na żywo muszą dawać ognia!


Artyści polscy:

Zobaczyć bas Misi Furtak i umrzeć. Tres B.

- Gabriela Kulka - nie wierzę, że Artur Rojek mógł przegapić tę wokalistkę. Nie wierzę, Artur, nie wierzę.
- Julia Marcell - no co? Nie chcielibyście? Zwłaszcza gdyby przyjechała z perkusistą!
- Dav Intergalactic - rozbujają imprezę, żadnych wątpliwości.
- Organizm - jeden z ciekawszych młodych zespołów. Powinni być i basta!
- Orchid/ Pl.otki - bo chcę się spotkać z Natalią:) Tzn. fajnie grają, no przecież.
- CSU lub NCC - bo jakiś postrock powinien być, a te zespoły są w tej chwili najlepsze.
- Max Weber - bo w nich drzemie demon. I są coraz lepsi.
- Gentleman! - są na fali.
- White Rabbit's Trip - przeczytacie recenzję ich EP-ki, to zrozumiecie dlaczego na nich stawiam.

Na razie tyle. A to tylko kropla w morzu... [m]

-----------------------------------

No to lecimy z Waszymi życzeniami!

Artyści zagraniczni:

- The Breeders - fani czekają!
- The Flaming Lips - chyba do zrobienia...
- Les Savy Fav - czy są tego warci?
- Lightspeed Champion
- The Arcade Fire - o, tak. To byłoby wydarzenie!
- Modest Mouse - jw. Czy to naprawdę nierealne?
- Built To Spill - świetny pomysł
- Pivot
- Holy Fuck - już w Polsce byli, więc to pewnie nie problem
- Lefties Soul Connection
- Four Tet
- Bad Plus
- El Ten Eleven
- Blonde Redhead - o tak!
- The Eternals
- Bat For Lashes
- The Rapture - wydarzenie?
- Junior Boys - również byli w Polsce

- The Knife - genialna propozycja, jestem bardzo za!

- Marianne Faithfull

- Feist
- Hooverphonic

- New Young Pony Club
- Metric
- South
- Akron/Family
- Destroyer
- New Pornographers
- M83
- Dungen
- Radio Dept
- Yeasayer
- Antony and the Johnsons

- Silversun Pickups
- Gogol Bordello
- Yndi Halda
- Fleet Foxes
- Bon Iver
- Gregor Samsa
- Louis XIV

kilka ode mnie:

- Stephen Malkmus - skoro Pavement nie może...
- mewithoutyou - bo to zespół niebanalny i odważny w tym, o czym śpiewa
- Tapes'n'Tapes - bo wzięli na siebie kontynuację drogi Pavement
- 16 Horsepower - genialny zespół, największa gwiazda alt country
- Murder By Death - z płyty na płytę coraz lepsi
- Cat Power i Joan As Police Woman - gwiazdy niezależnej wokalistyki
- ...Trail Of Dead - czy trzeba uzasadniać?
- dEUS - giganci europejskiego altrocka. Koniecznie!
- Girls In Hawaii - dEUS w wersji light. Jeśli ci pierwsi nie wypalą, nie pogniewam się za zaproszenie GiH


Artyści polscy:

- powtarza się Kawałek Kulki - czekamy na dłuższy koncert zatem!
- Orchid
- George Dorn Screams - grali już jako debiutanci, czas na koncert w roli gwiazdy
- Contemporary Noise Quintet
- Organizm
- Leszek Możdżer
- Kanał Audytywny
- Towary Zastępcze
- Pustki
- Oszibarack
- Digit All Love
- Sorry Boys

- Elvis Deluxe
- Pawilon

- Loco Star
- Powieki

- Jacek Lachowicz

- Amuse Me

Off Festival 2008 – Mysłowice, dzień drugi (9.08.2008)

Drugi dzień festiwalu rozpoczął koncert Broadway Taxi (zdjęcie powyżej) z Łodzi. Zespół zaprezentował się naprawdę dobrze. Nie tak trywialnie przebojowo, jak na EP-ce, muzyka brzmiała zdecydowanie mocniej, dojrzalej i bardziej intensywnie. Ze starszych utworów rozpoznałem jedynie Lilie Suicide Disaster, chłopcy nie byli zbyt rozmowni i nie raczyli zapowiadać, co zagrają. Szatana, Wojtek!

Rotofobia, która zaraz potem wystąpiła w namiocie Offensywy, nie przekonała mnie do siebie. Piosenki zbudowane na jednym patencie, gitara na permanentnym pogłosie, pokładający się na mikrofonie, odziany w jakieś dziwne rajtuzy wokalista – rozlazłe to było. A miało być chyba energetycznie i ostro, takie przynajmniej odniosłem wrażenie słuchając solidnego bębnienia Arkusa. Z piosenek – m.in. było nowe 10. piętro i stare Muszę już iść. W trakcie tego utworu musiałem już iść, gdyż na głównej scenie zaczynali się rozgrzewać panowie ze Snowmana (zdjęcie poniżej).
Ciekaw byłem tego koncertu, a to dlatego, że ich piosenka konkursowa o wdzięcznym tytule Lazy to jeden z najlepszych kawałków, jakie usłyszałem tego lata. I to nie tylko spośród tych nagranych w Polsce! To kawał mięsistego rocka z fenomenalnymi wokalami, absolutna ekstraklasa. Tym dziwniejsza była dla mnie zapowiedź Tymona Tymańskiego (przewijał się tu i ówdzie jako zapiewajło na zmianę z Piotrem Stelmachem), który przedstawił Snowmana jako zespół grający... jazz. Po rozbudowanym intro, w którym rzeczywiście jakieś wpływy nowoczesnego jazzu były słyszalne, nastąpiło wyczekiwane Lazy. Paru fanów zyskali dzięki tej piosence, a świadczył o tym choćby fakt, że ci pod sceną klaskali we właściwych momentach. Kolejne utwory – mimo problemów technicznych – udowodniły, że mamy do czynienia z zespołem niesztampowym, eksperymentującym z melodią i rytmem. W pełni zasługują na debiut płytowy – i tu dobra wiadomość: ten debiut jest już gotowy i nastąpi w drugiej połowie września. Czekam!


The Poise Rite (zdjęcie powyżej) – widać po nich brytyjską szkołę grania (mieszkają na stałe w UK), nie tylko w muzyce, ale też image’u, stylu. Z poważnymi, skupionymi twarzami odegrali bardzo głośno kilka kawałków ze swojej ostatniej płyty Passagalia. Bez wielkich emocji, ale bardzo równo, świetnie technicznie i z potężnym wykopem. Mimo to ciągle nie mogę się uwolnić od skojarzenia z BRMC i Simple Minds.

Na Baabę chyba nie byłem przygotowany psychicznie, dlatego kopnąłem się na scenę Myspace, gdzie muzycy Kawałka Kulki wymieniali się instrumentami i nazwami składów. Były więc luzackie Wakacje (zdjęcie poniżej) z Karotką za mikrofonem i Neue Truppe, w którym basista KK Macio Parada jest wokalistą i gitarzystą, a gitarzysta i wokalista Błażej Król basistą. Trochę to zawile brzmi, ale mimo słabiutkiego nagłośnienia było całkiem sympatycznie. Zwłaszcza Neue Truppe wypadło bardzo fajnie, a to głównie za sprawą uroczo surrealistycznego (a właściwie bardzo realistycznego, co w przypadku PKP wcale nie jest absurdem, chociaż w przypadku PKP wszystko ma wyraźny posmak absurdu. Przepraszam za ten nawias) utworu Zupa regeneracyjna.

Na Czesława przyszedł straszny tłum. Jeśli ktoś (np. ja) spodziewał się rozbudowanego składu instrumentalnego, przeżył rozczarowanie. Był Czesław, była blondynka grająca na klarnecie, piszczałce i organkach i był Duńczyk w śmiesznym kapelutku, grający na tubie. Występ był bardziej kabaretowy niż muzyczny. Czesław płynął na fali alkoholowej miłości do całego świata, nawilżając gardło niepoprawnym politycznie piwem. Można było się złościć, że zamiast śpiewać odstawia cyrk i stroi głupie miny. Ale ludzie to kupili, widać było, że lubią tego kolesia takim, jaki jest, bo Czesław niczego nie udaje. Występuje nawet jeśli jest na bańce i wie, że publika wybaczy mu przerwy w utworach, zapominanie tekstu i inne ekscesy. „Odegrano” prawie całą debiutancką płytę Czesława (oczywiście największy entuzjazm wywołała Maszynka do świerkania), był też mały anglojęzyczny skok w bok do repertuaru Tesco Value. Do łez rozbawił nas Duńczyk, który wykonał swego rodzaju arię śpiewając: Jestem Polakiem i mówię płynnie po polsku.

Izrael’83. Ja rozumiem, legenda. Ale występ tej legendy to druga po Homo Twist pomyłka organizatorów. Natrętny, łopatologiczny przekaz w niestrawnej, archaicznej formie zupełnie nie pasował do formuły antyideologicznego festiwalu. Piosenki o zgniłym Babilonie, zdjęcia polityków na telebimie, morały prawione ze sceny przez Brylewskiego – przepraszam, gdzie ja trafiłem, do szkółki niedzielnej? Osobiście jestem przeciwny indoktrynacji w jakiejkolwiek postaci, dlatego z koncertu Izraela wyszedłem z niesmakiem.

Bajzel (zdjęcie poniżej) – krótko: zajebiste show. To, co zrobił na scenie w namiocie Trójki, wprawiło mnie w niemałe osłupienie. Przez dłuższy czas siedziałem zmiażdżony, potem jak inni ruszyłem w tany. Kolega z gitarą w pojedynkę zrobił taką imprezę, że nikt nie mógł pozostać obojętny. Choć patrzyłem mu pod nogi na te pudełeczka i pedały, nadal nie wiem, jak on robi te sztuczki z bitami i loopami. Bajzel w czasie rzeczywistym generuje podkłady, gitarowe i basowe pętle, pogłosy i efekty wokalne, wszystko to bez widocznego wysiłku, jakby robił magiczne sztuczki. Świetna taneczna impreza wypełniona szalonymi rytmami, jazgotem gitary i wykręconymi wokalami. Całość zamknął genialny utwór Window. Ta gitara ciągle wywołuje ciarki...

Renton – potwierdził, że gra muzykę dla dziewczyn, które szalały pod sceną i piszczały w ekstazie. Okej, zawsze to jakiś cel w życiu. Grali poprawnie, czasem nawet zmieniając nieznacznie kompozycje. Jak dla mnie – było nudno.

No i końcówka zagraniczna. So So Modern – wcale nie tacy nowocześni. To wszystko już kiedyś było – prawda. Ale prawda też, że goście wydzielali z siebie mnóstwo energii, miotając się po scenie jak dzikie zwierzęta i generując naprawdę potężną dawkę hałasu.

Menomena – moje prywatne festiwalowe odkrycie roku. Koncert był znakomity! Amerykanie nie mizdrzyli się do publiczności, nie próbowali nikogo zmuszać do tańca, bo „tak się teraz gra”. Między utworami bardzo sympatyczni i skromni, w trakcie grania tworzyli perfekcyjnie zgraną maszynerię. Skomplikowane struktury ich piosenek z czasem uwalniały zaskakująco urokliwe motywy melodyczne. Wrażenie robił głęboki ton saksofonu basowego (w ogóle basy były na takim poziomie intensywności, że miało się wrażenie, jakby z głębi ziemi nadchodziło niewielkie trzęsienie) oraz widowiskowe zachowanie perkusisty i wokalisty w jednym, który po każdym utworze niemalże osuwał się na deski sceny, jakby właśnie miał śmiertelnie zejść. Nie wiem, czy to tylko taki ekscentryczny styl, czy rzeczywiście był tak wyczerpany (jet lag?).

I to był dla mnie finał festiwalu. Opuściłem sporo koncertów, prawda. Z kilku zrezygnowałem bez żalu, kilka ominęło mnie z przyczyn niezależnych. Najbardziej żal sceny eksperymentalnej, która toczyła się całkiem niezależnym torem i wymuszała rezygnację z koncertów na scenach pod gołym niebem. Liczę, że ci z was, którzy widzieli te koncerty, podzielą się swoimi wrażeniami.

Był jeszcze koncert Iron&Wine w niedzielę. Kto chciał, ten był w kościele ewangelickim, inni mogli posłuchać transmisji w radiu. W Mysłowicach działo się też wiele ciekawego w ramach sztuki Something Must Break – niestety z powodu niesprzyjającej pogody nie obejrzałem tej żywej wystawy. Trudno – nie można mieć w życiu wszystkiego.


Tekst i zdjęcia [m]

W najbliższych dniach wywiady z Kawałkiem Kulki i New York Crasnals.

18 sierpnia 2008

Various Artists: Wyspiański wyzwala (Polskie Radio, 2008)

Sięgając po dowolną polską kompilację nagraną „w hołdzie dla...” możemy być pewni dwóch rzeczy: 1) poziom artystyczny będzie bardzo nierówny i 2) wśród wykonawców znajdzie się Agressiva 69 lub/i Hedone. Nie wierzycie?

Pomysł na płytę Wyspiański wyzwala ma swoją genezę w roku ubiegłym, kiedy to obchodziliśmy setną rocznicę śmierci Stanisława Wyspiańskiego. Zorganizowano wtedy koncert pt. Wyspiański Underground. Przedsięwzięcie zostało dobrze przyjęte, więc do zabawy wciągnięto większą grupę wykonawców i powstała ta nietypowa składanka. Nietypowa, bo założeniem jej twórców było pokazanie poezji Wyspiańskiego przez pryzmat przetwarzających ją artystów. Mieli odcisnąć na tych utworach własne piętno.

Ta recenzja również będzie nietypowa. Postanowiliśmy zawrzeć ją w formie lakonicznych esemesów. Krótko i treściwie o każdej piosence.

1.Pustki: Wesoły jestem
[m] Bezbłędny opener. Dynamika i przebojowość w stylu Do-mi-no. Łobuzerski, niedbały riff i kapitalne, zwariowane solówki klawiszy. Klasa!
[avatar] Wybór Pustek jako openera znakomity! Utwór chwyta i przyjemnie wierzga. Zespół nie bał się umieścić utworu, który na stałe wejdzie do żelaznego repertuaru grupy.

2. Soyka: O, kocham Kraków
[m] Piosenka z zupełnie innego towarzystwa, ale ta minutowa miniatura pokazuje klasę Soyki. Zaskakujące, ale podoba mi się.
[avatar] Głos Sojki to klasa sama w sobie. Tu towarzyszy mu fortepian, choć i bez niego ta krótka piosenka miałaby wiele uroku. Daję plus z nostalgii za Krakowem...

3.Whitehouse feat. Novika: Pociecho, moja Ty książeczko
[avatar] Zwiewny, delikatny, lounge’owy klimat. W sam raz na duszne, letnie wieczory. Wokal Noviki pełen gracji. Plumkanie z etykietą „business class”. Słucha się!
[m] Elegancki hip-hop, ładny muzycznie i wokalnie, ale nie wywołujący żadnych emocji. Niebezpiecznie blisko RMF-owej playlisty.

4. Digit All Love: W czyichże rękach byłem manekinem
[m] Niemal brat bliźniak Matulu z debiutanckiego albumu DigitAllLove, niestety pozbawiony tego napięcia i niepokoju. Monotonnie i rozczarowująco.
[avatar] Zespół "Mazowsze" spotyka Massive Attack! Efekt co najmniej interesujący. Utwór intryguje i poraża niecodziennym mariażem odległych gatunków.

5. Agressiva 69: Gdy przyjdzie mi ten świat porzucić
[m] A nie mówiłem?!
[avatar] Agressiva to Agressiva. Od tak doświadczonego zespołu ciężko oczekiwać złego utworu. Inna rzecz ze słucha się tego gładko, ale głębszych wrażeń nie uświadczymy.

6. NOT: Niech nikt nad grobem mi nie płacze
[avatar] Powrót do bardziej organicznych dźwięków. Mimo mocno zaznaczonej deklaracji „niech nikt nad grobem mi nie płacze” nie czuć ducha outsajderów. Ogólnie poprawne.
[m] Fani NOT będą zachwyceni. Ja nie jestem. Dość toporna interpretacja wybitnego wiersza. Ujdzie, ale to za mało.

7. Kanał Audytywny: O, kocham Kraków / Bądź jak meteor jak błyskańce
[m] Bardzo dziwna muzyka. Połamane rytmy, jazzowe trąbki, sample i różne takie. Fajne, ale tylko do czasu pojawienia się wokali.
[avatar] Nie jest łatwo odkryć tu wszystkie dźwięki. Pewnie dlatego utwór wciąga z każdym przesłuchaniem. Osobiście wolę cześć pierwszą, instrumentalną. Ten nu-jazz...

8. Oszibarack: Z i wg „Legionu”
[avatar] Oszibarack czaruje w swoim stylu. Do pobujania, do pokiwania. A jednak mnie nie przekonuje. I nie wiem dlaczego, skoro wszystko gra. Może tekst nie pasuje?
[m] Oszibarackowi udała się sztuka zrobienia z archaicznego wiersza dyskotekowego przeboju. Zasługa uniwersalnych słów, ale i talent do uchwycenia w nich tanecznego rytmu. Plus za świetne dęciaki!

9. Dr. No feat. Misia Furtak: Jakże ja się uspokoję
[m] Bardzo ładny utwór. Bronią się subtelne podkłady Dr. No i piękny emocjonalny wokal Misi Furtak. Jeden z moich ulubionych na płycie.
[avatar] Czy ktoś nazwał Misię diamentem polskiego r’n’b? To ja pierwszy!

10. Hetane: Nienawidzę
[m] Mocny tekst w mocnej interpretacji. Agresywne electro, barbarzyńska brutalność ludzi i zimna precyzja maszyny. Ja jestem z mojej nienawiści dumny – w każdej epoce znajdzie się maniak, który się pod tymi słowami podpisze. Skutki znamy wszyscy.
[avatar] Mocny tekst dobrze pasuje do industrialnej muzyki uprawianej przez Hetane. Jednak ciężko zaliczyć ich propozycję do najjaśniejszych punktów płyty. Bez pazura.

11. Wu.Hae: Veni Creator
[avatar] Od muzyki filmowej, przez Lao Che do mocniejszej łupanki. Fajnie pomyślane, skomponowane i zagrane. Szkoda tylko że najbardziej pamiętany motyw to wiolonczela.
[m] Ciekawe połączenie muzyki kameralnej, jazzu i ostrego hard rocka. Całkiem niezłe. Choć nie wracam zbyt często.

12. Hedone: I ciągle widzę ich twarze
[m] Nie przepadam za Hedone, ale piosenka wyszła im ładna (zasługa damskiego głosu w refrenie). Słynne: Teatr mój widzę ogromny - tego nie można było zepsuć.

13. Linia: Wesoły jestem
[avatar] Propozycja Linii to nie piosenka. To melorecytacje ubrane w rożne przeszkadzajki i przetykane elektroniką. Większej filozofii tu nie ma.
[m] Po ekspresyjnej wersji Pustek spore zaskoczenie. Elektro-akustyczne brzmienie, wolne tempo, szmery, trzaski, brudy. Intrygujące.

14. Klim: Ach krzywdzisz ludzi
[m] Przykład przerostu formy nad treścią. Koszmarny, pretensjonalny wokal, kojarzący mi się z finałami programu Idol. Całkowicie zbędne nagranie.
[avatar] Jak w przypadku Linii. Z tą różnicą że mamy tu więcej śpiewania. Niestety - w ciężkiej do strawienia egzaltowanej manierze Mietka Szcześniaka.

15. Pustki: Jakże ja się uspokoję
[avatar] Numer jeden płyty. Tu wszystko jest na swoim miejscu, żadnego niepotrzebnego dźwięku. Jak wiele zdziałać mogą proste patenty w głowach inteligentnych artystów?
[m] Zgadzam się w stu procentach. Cudowne w każdej swojej sekundzie nagranie. Łamiący się głos Basi Wrońskiej, napięcie eksplodujące porażającym crescendo sprzężeń i pisków, kojąca melodia smyków w końcówce. Dreszcze.

16. Made In Poland: Bądź jak meteor, jak błyskańce
[m] Mechaniczna, bezduszna zimna fala. Nie przepadam za taką muzyką, ale reaktywowany po latach zespół osiągnął cel – wywołał uczucie wyobcowania, wręcz grozy.
[avatar] Made In Poland z powodzeniem uprawia swe zimnofalowe poletko. Czuć rękę fachowca - pług ani na skibę nie zbacza na pole sąsiada. Choć czasami by się chciało...

17. Popupkiller: Świata kształt
[m] Ostry hardcore. Sympatykom pewnie się spodoba. Ja zwykle skipuję.
[avatar] Chłopaki postanowili hardkorowy warkot połączyć z twardą elektroniką. Ortodoksów to nie przekona. Mnie również nie powaliło.

18. Los Pierdols: Taniec chochoła
[avatar] I na koniec niezły roz-pier-dol. Wyspiański się w grobie przewraca, a ja szczerzę zęby. Nie dlatego, że utwór jest szczególny - płyty powinny kończyć się przytupem i już!
[m] Kuriozalne, niepotrzebne nagranie. Bezsensowne połączenie growlingu z industrialnym metalem. Po co? Chyba tylko po to, żeby na siłę urozmaicić składankę pod względem stylistycznym. Bez przesady!

Off Festival 2008 – Mysłowice, dzień pierwszy (8.08.2008)

Off Festival z roku na rok staje się coraz większą imprezą. Coraz więcej ludzi (tym razem 11-12 tys.), coraz lepsze gwiazdy (to oczywiście kwestia gustu) i coraz gorsze warunki bytowe na terenie festiwalu (a to już nie kwestia gustu, tylko fakt – w tym roku na polu żywieniowym organizatorzy dali ciała. Te nędzne odpustowe budy z kiełbasami z Biedronki czy odgrzewanymi pierogami stanowiły naprawdę żałosny widok. Gdzie się podziały stoiska z żywnością wegetariańską? Kiedy doczekamy się porządnej, zadaszonej jadłodajni ze zwykłą garkuchnią? Nie wszystkim do szczęścia wystarczy chlanie piwska w ogródku).

Pogoda również dostosowała się do aspiracji uczynienia z Offa czegoś więcej niż tylko lokalnej ciekawostki – była i burza z piorunami, i siąpiący deszczyk, i błotko pod scenami. W cenie były peleryny i nieprzemakalne obuwie.

Co do scen – tym razem rozmnożyły się do aż pięciu miejsc na mapie kąpieliska Słupna. Oczywiście główna, oczywiście leśna i eksperymentalna w sali Muzeum Pożarnictwa. Do tego wielki namiot Offensywy – bardzo profesjonalna i, co niezwykle ważne, sucha scena. Oraz Myspace Stage, miniscena ulokowana na boisku do siatkówki plażowej. Fajny pomysł, ale lokalizacja niefortunna, bo zagłuszana przez dużą scenę.

Tyle ogólników. Czas rozpocząć przegląd koncertów. Zwyczajowo skoncentruję się na polskich wykonawcach – gwiazdy zagraniczne potraktujmy jako nagrodę za ciężką robotę:)

Pierwszego dnia, o najgorszej porze, zaczynali debiutanci wyłonieni w konkursie internetowym – Elephant Stone z Częstochowy. Widziałem tylko finał ich występu – dwa utwory. Nie zrobili na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Ot, rzemieślniczo wykonany, solidny rock, jednak bez iskry szaleństwa czy choćby próby błyśnięcia czymkolwiek, co by odróżniało zespół od tłumu. Jednak chłopaki mają już umiarkowanie popularny przebój, grany przez radio - Cztery.

Phantom Taxi Ride (zdjęcie powyżej) na scenie Offensywy dali bardzo żywiołowy, rokendrolowy występ. Zagrali bez kompleksów (w sumie to już doświadczona załoga, czego mieli się bać?) i bez większych udziwnień w stosunku do wersji podstawowych. Zdecydowanie najlepiej w moich uszach wypadły starsze piosenki, takie jak Leave You Alone i Devil Taxi Ride. Trochę trudniejsze granie zaproponowali w nowym rozbudowanym, psychodelicznym utworze, zatytułowanym Love Drip. Momentami gwiazdorskie zachowanie lidera i świetna gra perkusisty (fajne okulary!) – to zapamiętałem najbardziej.

Pchełki to zespół, który wygrał konkurs w Mysłowickim Centrum Kultury (pomysł z wyłanianiem debiutanta spośród lokalnych kapel uważam za poroniony. Mysłowice vs. reszta kraju? Jaki w tym sens?). Duża scena sparaliżowała ten całkiem interesujący kolektyw składający się z zatopionego w swoich adapterach, laptopach i klawiszach DJ-a, wygimnastykowanego basisty i wokalistki grającej dodatkowo na flecie poprzecznym. Zaprezentowali ścianę basów i połamanych rytmów, na które rzucono słowiańskie przyśpiewki (niektóre całkiem zabawne). Moim zdaniem Pchełki lepiej by wypadły w bardziej kameralnych warunkach.

Kawałek Kulki – gorzowianie zagrali na scenie leśnej, ale nie byli z niego zadowoleni. Kiedy zaczęli się rozkręcać, już trzeba było kończyć. Były oczywiście głównie piosenki z debiutanckiej płyty (Nocny pociąg – klasa; oczywiście był też wymuszony przez publiczność Kolegi tata), ale też trzy zupełnie nowe piosenki (m.in. Góralski). Jakoś mało radości i luzu było w muzykach, może dlatego nie byłem po tym koncercie zachwycony.
New York Crasnals (zdjęcie powyżej) mieli pecha, tzn. ja miałem do nich pecha. Koncert na dużej scenie widziałem tylko w końcowym fragmencie. A ich majspejsowe jam session odbyło się w dość nietypowych okolicznościach. Gwałtowna ulewa zagoniła publiczność pod namiot-scenę. W efekcie zespół grał otoczony żywym murem kilkudziesięciu najbardziej wytrwałych fanów. Panowała fajna, intymna atmosfera, której nawet specjalnie nie popsuło zagrożenie porażeniem prądem przez zwilgotniałe wzmacniacze.

Koncertowi Budynia i Sprawców Rzepaku przysłuchiwałem się przez chwilę przy wejściu do namiotu Trójki. Dobrze zagrany koncert, ale maniera Szymkiewicza zaczyna mnie męczyć.

Potem nadszedł czas na mały koszmar z ulicy Wiązów – koncert Homo Twist. Co ten zespół robił na Off Festivalu? Po co było zapraszać pozera Maleńczuka na festiwal, który ma kształtować gusty i pokazywać sztukę nieszablonową, intrygującą? Nie chcę tu specjalnie jechać po panu M. Mam na jego temat swoje zdanie i nie każdy musi się z nim zgadzać. Co do muzyki HT – mocno się zestarzała, a gitara Maleńczuka brzmiała fatalnie (szkoda, że nikt mu nie powiedział, że jest bardzo kiepskim gitarzystą). To tyle narzekań.

Muchy – chyba najbardziej oczekiwany koncert na scenie Offensywy. Ludzi rzeczywiście mnóstwo, przedział wiekowy rzeczywiście niski (trochę go zawyżałem). Przekonałem się na własne oczy, że Muchy to dziś gwiazdy i autorytet dla polskiej młodzieży. Każdy gest, każdy ruch, każdy uśmiech Wiraszki kwitowany był piskiem uwielbienia. Publika znała wszystkie utwory na pamięć i nie omieszkała tego wykorzystać. Nikt (oprócz mnie, hehe) nie zwracał uwagi na ewidentne fałsze i pomyłki (Zapach wrzątku jest chyba trochę za trudny do grania na koncertach) czy na obciachowość otwierającego koncert utworu w konwencji punkopolo (chyba że to taki żarcik, którego nie załapałem). Nieźle wyszedł słaby w wersji studyjnej nowy numer Państwa – miasta. Ekstazę wywołał Najważniejszy dzień. Było też coś z domowej roboty EP-ek, m.in. Jane Fonda. Trochę kręciłem głową, bo koncert mnie nie porwał, ale widać było, że tylko ja mam taki problem. Niech i tak będzie.

Na dużej scenie w roli gwiazdy zagrał Hey. Wiadomo, Hey to Hey, niczym zaskoczyć nie mogli. A jednak spodziewałem się trochę większych emocji, tymczasem oni zagrali jak zwykle – porządnie, ale jakoś tak bezbarwnie. W dodatku te numery z zapominaniem tekstu przez Kaśkę Nosowską (wierzę, że naprawdę ich zapomina, może w takim razie czas zainwestować w karteczki przylepiane do statywu?) już mi się mocno znudziły. Z jakichś bardziej radykalnych zmian w aranżach zapamiętałem jedynie Heledore Babe w wersji zdecydowanie szybszej. W porównaniu z ubiegłorocznym występem Nosowskiej było tak sobie.

Tro Waglewski Fisz Emade grało już o bardzo późnej porze (ok. drugiej w nocy). Początkowo bardzo mi się podobało to czyste brzmienie – wreszcie perkusja nie zagłuszała reszty instrumentów. Miło było popatrzeć na uśmiechniętego pana Wojciecha i to, jaką frajdę sprawia tym trzem facetom wspólne granie. Później jednak zaczęły się popisy solowe, improwizacje i tego już było zdecydowanie za wiele.

Gwiazdy zagraniczne:

Rewelacyjny show dali Of Montreal. Duże widowisko z przebierankami, cyrkowymi sztuczkami, psychodelicznymi animacjami na telebimie, no i przede wszystkim szaloną muzyką, łączącą często gęsto bardzo odmienne stylistyki. Świetnie zabrzmiały zarówno hiciorskie „zróbmy-to-jak-Bee-Gees” Gronlandic Edit, jak i porażający swoimi rozmiarami i intensywnością doznań The Past Is A Grotesque Animal. Wielka klasa i jeden z najlepszych koncertów tej edycji Offa.

Te małe ludziki na scenie to właśnie Of Montreal:)

Clinic – świetny koncert. Neurotyczna, wściekła muzyka, wywołujący ciarki na plecach image (wszyscy muzycy mieli na twarzach maski chirurgiczne, a wokalista w swojej miał dziurę na usta, przez co wyglądał jak Hannibal Lecter – miazga!). Jak dla mnie wszystkie utwory Clinic brzmią tak samo, ale publika jakoś rozpoznawała te największe hity. Zespół nie oszczędzał ani siebie, ani widzów – zagrał bezkompromisowo i agresywnie.

Caribou – kolejny masakryczny występ. Dwie perkusje napierdalały (przepraszam co wrażliwszych) tak, że człowiek nie wiedział co z sobą zrobić. Samych piosenek nie zapamiętałem, ale ten koncert był bardziej doznaniem fizycznym niż estetycznym.

Mogwai – misterium wymagające maksymalnego skupienia. Te długie kompozycje, jak opowieści z 1000 i jednej nocy. Bajkowe melodie miażdżone monstrualnymi riffami gitary i basu. Szkoda tylko, że w tych najbardziej wyciszonych fragmentach przeszkadzała odbywająca się na sąsiedniej scenie próba. Podczas tego koncertu powinna panować absolutna cisza.

Jutro ciąg dalszy relacji!
Tekst i zdjęcia [m]

1 sierpnia 2008

Ładowanie akumulatorów, czyli przerwa wakacyjna

Kiedyś trzeba odpocząć. Chociaż przez 2 tygodnie. Zatem od dziś do 17 sierpnia na blogu nie będzie nowych wpisów.

Ale spokojnie, nie znaczy to wcale, że będziemy zbijać bąki i bujać w obłokach (albo chociaż w hamaku). No, przynajmniej nie tylko... W drugiej połowie sierpnia powrócimy z masą recenzji, z megarelacją z Off Festiwalu i być może czymś, o czym sami jeszcze nie wiemy:)

Udanych wakacji wszystkim tym, którzy dopiero teraz zaczynają wypoczynek. Widzimy się za 2 tygodnie! [m]

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni