19 sierpnia 2008

Off Festival 2008 – Mysłowice, dzień drugi (9.08.2008)

Drugi dzień festiwalu rozpoczął koncert Broadway Taxi (zdjęcie powyżej) z Łodzi. Zespół zaprezentował się naprawdę dobrze. Nie tak trywialnie przebojowo, jak na EP-ce, muzyka brzmiała zdecydowanie mocniej, dojrzalej i bardziej intensywnie. Ze starszych utworów rozpoznałem jedynie Lilie Suicide Disaster, chłopcy nie byli zbyt rozmowni i nie raczyli zapowiadać, co zagrają. Szatana, Wojtek!

Rotofobia, która zaraz potem wystąpiła w namiocie Offensywy, nie przekonała mnie do siebie. Piosenki zbudowane na jednym patencie, gitara na permanentnym pogłosie, pokładający się na mikrofonie, odziany w jakieś dziwne rajtuzy wokalista – rozlazłe to było. A miało być chyba energetycznie i ostro, takie przynajmniej odniosłem wrażenie słuchając solidnego bębnienia Arkusa. Z piosenek – m.in. było nowe 10. piętro i stare Muszę już iść. W trakcie tego utworu musiałem już iść, gdyż na głównej scenie zaczynali się rozgrzewać panowie ze Snowmana (zdjęcie poniżej).
Ciekaw byłem tego koncertu, a to dlatego, że ich piosenka konkursowa o wdzięcznym tytule Lazy to jeden z najlepszych kawałków, jakie usłyszałem tego lata. I to nie tylko spośród tych nagranych w Polsce! To kawał mięsistego rocka z fenomenalnymi wokalami, absolutna ekstraklasa. Tym dziwniejsza była dla mnie zapowiedź Tymona Tymańskiego (przewijał się tu i ówdzie jako zapiewajło na zmianę z Piotrem Stelmachem), który przedstawił Snowmana jako zespół grający... jazz. Po rozbudowanym intro, w którym rzeczywiście jakieś wpływy nowoczesnego jazzu były słyszalne, nastąpiło wyczekiwane Lazy. Paru fanów zyskali dzięki tej piosence, a świadczył o tym choćby fakt, że ci pod sceną klaskali we właściwych momentach. Kolejne utwory – mimo problemów technicznych – udowodniły, że mamy do czynienia z zespołem niesztampowym, eksperymentującym z melodią i rytmem. W pełni zasługują na debiut płytowy – i tu dobra wiadomość: ten debiut jest już gotowy i nastąpi w drugiej połowie września. Czekam!


The Poise Rite (zdjęcie powyżej) – widać po nich brytyjską szkołę grania (mieszkają na stałe w UK), nie tylko w muzyce, ale też image’u, stylu. Z poważnymi, skupionymi twarzami odegrali bardzo głośno kilka kawałków ze swojej ostatniej płyty Passagalia. Bez wielkich emocji, ale bardzo równo, świetnie technicznie i z potężnym wykopem. Mimo to ciągle nie mogę się uwolnić od skojarzenia z BRMC i Simple Minds.

Na Baabę chyba nie byłem przygotowany psychicznie, dlatego kopnąłem się na scenę Myspace, gdzie muzycy Kawałka Kulki wymieniali się instrumentami i nazwami składów. Były więc luzackie Wakacje (zdjęcie poniżej) z Karotką za mikrofonem i Neue Truppe, w którym basista KK Macio Parada jest wokalistą i gitarzystą, a gitarzysta i wokalista Błażej Król basistą. Trochę to zawile brzmi, ale mimo słabiutkiego nagłośnienia było całkiem sympatycznie. Zwłaszcza Neue Truppe wypadło bardzo fajnie, a to głównie za sprawą uroczo surrealistycznego (a właściwie bardzo realistycznego, co w przypadku PKP wcale nie jest absurdem, chociaż w przypadku PKP wszystko ma wyraźny posmak absurdu. Przepraszam za ten nawias) utworu Zupa regeneracyjna.

Na Czesława przyszedł straszny tłum. Jeśli ktoś (np. ja) spodziewał się rozbudowanego składu instrumentalnego, przeżył rozczarowanie. Był Czesław, była blondynka grająca na klarnecie, piszczałce i organkach i był Duńczyk w śmiesznym kapelutku, grający na tubie. Występ był bardziej kabaretowy niż muzyczny. Czesław płynął na fali alkoholowej miłości do całego świata, nawilżając gardło niepoprawnym politycznie piwem. Można było się złościć, że zamiast śpiewać odstawia cyrk i stroi głupie miny. Ale ludzie to kupili, widać było, że lubią tego kolesia takim, jaki jest, bo Czesław niczego nie udaje. Występuje nawet jeśli jest na bańce i wie, że publika wybaczy mu przerwy w utworach, zapominanie tekstu i inne ekscesy. „Odegrano” prawie całą debiutancką płytę Czesława (oczywiście największy entuzjazm wywołała Maszynka do świerkania), był też mały anglojęzyczny skok w bok do repertuaru Tesco Value. Do łez rozbawił nas Duńczyk, który wykonał swego rodzaju arię śpiewając: Jestem Polakiem i mówię płynnie po polsku.

Izrael’83. Ja rozumiem, legenda. Ale występ tej legendy to druga po Homo Twist pomyłka organizatorów. Natrętny, łopatologiczny przekaz w niestrawnej, archaicznej formie zupełnie nie pasował do formuły antyideologicznego festiwalu. Piosenki o zgniłym Babilonie, zdjęcia polityków na telebimie, morały prawione ze sceny przez Brylewskiego – przepraszam, gdzie ja trafiłem, do szkółki niedzielnej? Osobiście jestem przeciwny indoktrynacji w jakiejkolwiek postaci, dlatego z koncertu Izraela wyszedłem z niesmakiem.

Bajzel (zdjęcie poniżej) – krótko: zajebiste show. To, co zrobił na scenie w namiocie Trójki, wprawiło mnie w niemałe osłupienie. Przez dłuższy czas siedziałem zmiażdżony, potem jak inni ruszyłem w tany. Kolega z gitarą w pojedynkę zrobił taką imprezę, że nikt nie mógł pozostać obojętny. Choć patrzyłem mu pod nogi na te pudełeczka i pedały, nadal nie wiem, jak on robi te sztuczki z bitami i loopami. Bajzel w czasie rzeczywistym generuje podkłady, gitarowe i basowe pętle, pogłosy i efekty wokalne, wszystko to bez widocznego wysiłku, jakby robił magiczne sztuczki. Świetna taneczna impreza wypełniona szalonymi rytmami, jazgotem gitary i wykręconymi wokalami. Całość zamknął genialny utwór Window. Ta gitara ciągle wywołuje ciarki...

Renton – potwierdził, że gra muzykę dla dziewczyn, które szalały pod sceną i piszczały w ekstazie. Okej, zawsze to jakiś cel w życiu. Grali poprawnie, czasem nawet zmieniając nieznacznie kompozycje. Jak dla mnie – było nudno.

No i końcówka zagraniczna. So So Modern – wcale nie tacy nowocześni. To wszystko już kiedyś było – prawda. Ale prawda też, że goście wydzielali z siebie mnóstwo energii, miotając się po scenie jak dzikie zwierzęta i generując naprawdę potężną dawkę hałasu.

Menomena – moje prywatne festiwalowe odkrycie roku. Koncert był znakomity! Amerykanie nie mizdrzyli się do publiczności, nie próbowali nikogo zmuszać do tańca, bo „tak się teraz gra”. Między utworami bardzo sympatyczni i skromni, w trakcie grania tworzyli perfekcyjnie zgraną maszynerię. Skomplikowane struktury ich piosenek z czasem uwalniały zaskakująco urokliwe motywy melodyczne. Wrażenie robił głęboki ton saksofonu basowego (w ogóle basy były na takim poziomie intensywności, że miało się wrażenie, jakby z głębi ziemi nadchodziło niewielkie trzęsienie) oraz widowiskowe zachowanie perkusisty i wokalisty w jednym, który po każdym utworze niemalże osuwał się na deski sceny, jakby właśnie miał śmiertelnie zejść. Nie wiem, czy to tylko taki ekscentryczny styl, czy rzeczywiście był tak wyczerpany (jet lag?).

I to był dla mnie finał festiwalu. Opuściłem sporo koncertów, prawda. Z kilku zrezygnowałem bez żalu, kilka ominęło mnie z przyczyn niezależnych. Najbardziej żal sceny eksperymentalnej, która toczyła się całkiem niezależnym torem i wymuszała rezygnację z koncertów na scenach pod gołym niebem. Liczę, że ci z was, którzy widzieli te koncerty, podzielą się swoimi wrażeniami.

Był jeszcze koncert Iron&Wine w niedzielę. Kto chciał, ten był w kościele ewangelickim, inni mogli posłuchać transmisji w radiu. W Mysłowicach działo się też wiele ciekawego w ramach sztuki Something Must Break – niestety z powodu niesprzyjającej pogody nie obejrzałem tej żywej wystawy. Trudno – nie można mieć w życiu wszystkiego.


Tekst i zdjęcia [m]

W najbliższych dniach wywiady z Kawałkiem Kulki i New York Crasnals.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni