22 listopada 2014

Curly Heads: Ruby Dress Skinny Dog (Sony Music, 2014)


No i mamy swoje The Strokes. To znaczy mielibyśmy, gdyby nie wtrącili się Kings Of Leon. Tylko po co nam właściwie ci polscy The Strokes?

To właśnie Nowojorczycy są wymieniani przez zespół z Dąbrowy Górniczej jako największe źródło inspiracji. Jeśli tak jest, to czemu na Ruby Dress Skinny Dog słychać przede wszystkim Kings Of Leon? W dodatku w tej najgorszej, pretensjonalnej odmianie?

Ale po kolei. Jeśli, jak ja, nie oglądacie przeróżnych talentszołów na wszelkich możliwych kanałach TV, możecie nie znać tej historii jak z bajki o Kopciuszku. Jest sobie Dawid Podsiadło, który wygrywa jeden z tych szołów występując solo, po tym jak zespołowi się nie udało. Tenże Dawid Podsiadło nagrywa płytę, która osiąga spory jak na nasze warunki sukces komercyjny – jest wręcz nazywany „męską Brodką”. Dawid nie zapomina o kolegach z zespołu, wraca do Curly Heads i wydaje z nimi płytę – również pod skrzydłami majorsa. Sony zrobiło deal na lata: w krótkim czasie pozyskało dwie silne marki wywodzące się – powiedzmy – z lekkiej alternatywny, dzięki czemu poszerzyło ofertę dla nieco bardziej wymagającej publiczności. A teraz do sedna: Ruby Dress Skinny Dog to świetnie przygotowany produkt, produkt przeznaczony do wieloletniego rozwoju. Oczyma wyobraźni widzę Curly Heads na Stadionie Narodowym w Warszawie na wielkiej scenie – to oni są w roli headlinera. David Podsiadlo (przez „v” i „l”) zagaja wpatrzonych w niego fanów: „A teraz zagramy coś z naszej debiutanckiej płyty. Pamiętacie ją jeszcze?” Fani zgodnie ryczą: „Diaaadreeee!” I Curly Heads grają jeden ze swoich hitów z Ruby Dress Skinny Dog. Przesadzam? Kto wie, może nastał teraz czas na gwiazdy z Polski, które zaatakują Europę i zapełnią stadiony nie tylko w Warszawie czy Budapeszcie, ale też wielkie sale Berlina, Paryża czy Londynu.

Ten przydługi wywód wynika z tego, że Ruby Dress Skinny Dog to płyta naprawdę niezła i mające wszelkie predyspozycje, by za 10 lat nazywano ją „kultową”, jak choćby Barely Legal Strokesów. Ale sama ta świadomość tak naprawdę jest przykra, bo kiedy ukazywały się wszystkie dzisiaj kultowe płyty, nikt nie przewidywał, że kiedykolwiek taki status zyskają. I tu jest pies pogrzebany – to Sony, biorąc Curly Heads pod swoją opiekę, zadecydowało, że będą gwiazdami. Że będą w przyszłości nadęci i bombastyczni jak Muse i „najlepsi na świecie” – jak Kings Of Leon. Ja tego nie kupuję, ale znajomość mechanizmów marketingu podpowiada mi, że plan zostanie dokładnie zrealizowany. Produkt już jest, czas na kolejne punkty.

Co mnie wkurza w tej płycie? Kompletna wtórność. Nie ma na niej ani jednego nowego pomysłu, niczego świeżego, przełomowego, co zostałoby wspominane kiedyś jako „ta pierwsza płyta, na której po raz pierwszy pojawiło się takie brzmienie”. Curly Heads korzystają z do bólu ogranych schematów. Nawet Podsiadło śpiewa tak, że za cholerę nie zgadniesz skąd pochodzi i czy nie jest kolejnym wytworem komputerowych kreatorów gustów. Oczywiście, jest tu masa świetnych przebojów, które bardzo szybko wpadają w ucho i da się je zanucić już po jednym przesłuchaniu. Świetna produkcja idealnie wyważa brud, hałas i gładkie melodie. Wszystko jest tak idealnie światowe, że aż... nijakie. Chybabym się ucieszył, gdyby Dawid śpiewał z twardym słowiańskim akcentem, jakaś rysa na tym perfekcyjnym wizerunku dodawałaby mu wiarygodności. Ale nie, on równie dobrze mógłby się urodzić w Sztokholmie, jak w Leeds czy Pradze. Nie zrozumcie mnie źle, Ruby Dress Skinny Dog jest zajebistą płytą do samochodu czy energicznego marszu do pracy zimnym porankiem. Daje niezłego kopa i satysfakcję z obcowania z naprawdę solidną produkcją. Ale jednocześnie nie wywołuje żadnych emocji. Jest jak reklamowany w telewizji baton albo kolejny hamburger – daje chwilę nasycenia, ale zostawia z poczuciem pustki w żołądku i rozczarowaniem, że to wcale nie zaspokoiło mojego głodu.

Jeśli już miałbym wskazywać konkretne tytuły, które wywołują jakiś uśmiech czy wrażenie z obcowania z czymś ciut głębszym, to niech to będą Noadvice z ładnie poprowadzoną linią chórku, Burning Down z odrobiną tego Strokesowego nonkonformizmu, wreszcie M.A.B. – nietypową, niepokojącą balladę z przetworzonym wokalem Podsiadły. Cała reszta, z koszmarnym Synthlove na czele, to kawałki czerstwe i męczące już po czterech-pięciu przesłuchaniach.

Ale i tak będą kultowe. [m]


2 komentarze:

  1. W jakim znaczeniu kultowe? Chodzi o to, że wszystko odpowiednio podane może stać się obiektem kultu bezwzględu na zawartość?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chodzi o to, że wytwórnia jest w stanie wmówić słuchaczom, że coś, czego jeszcze nikt nie zna, już jest kultowe

      Usuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni