Kolejny miły wieczór w Chorzowskim Centrum Kultury. Za jedyne 7 zł!
Na pierwszy ogień poszedł duet Holly Blue, lansowany swego czasu jako mysłowicka odpowiedź na falę ambitniejszego światowego popu. Wydana w 2012 r. przez wówczas 17-latkę Sonię Kopeć i znanego m.in. z Gutierez Emila Blanta płyta First Flight miała swoje momenty, zwłaszcza, gdy duet próbował grać w stylu podobnym do skowerowanego 74'75, czyli lekko i przestrzennie.
Na koncercie to jednak nie zadziałało. Dwuosobowy skład nie radził sobie z bardziej rozbudowanymi kompozycjami, w związku z tym cały podkład leciał z komputera, a towarzyszyły mu niemrawe pacnięcia w syntezator Soni i partie gitary (całkiem w porządku) Emila. Gdy do tego próbowali rozkręcić jakiś numer do tańca (dwa kawałki zapowiadające nową płytę), robiło się biednie. Do tego ruch sceniczny wokalistki... nie, nie będę się wyżywał.
Wokalistka wypadała bardziej przekonująco, gdy pojawiały się utwory stonowane, jak Tic Tac Sound czy Stuck. Wtedy na pierwszy plan wybijał się jej naprawdę mocny i wyrazisty głos, wraz ze wszystkimi subtelnymi odcieniami. Fani Katie Meluy pewnie byli wniebowzięci. Szkoda, że nie pokusili się o stworzenie koncertowego składu z prawdziwego zdarzenia, bo takie piosenki jak Lemon czy Optimistic miałyby szansę zabrzmieć w pełnej krasie. A tak – wiało nudą. I na szczęście bisów nikt nie żądał.
Po występie K-Essence oczekiwałem tylko tyle, że w miarę bezboleśnie dotrwam do koncertu gwiazdy wieczoru. Lecz gdy na scenie pojawił się były frontman NeLL Bartek Księżyk z zespołem, proporcje gwałtownie się odwróciły. Nagle to K-Essence stali się najjaśniejszym punktem programu.
A wszystko to za sprawą charyzmy lidera. Księżyk szołmeństwo ma we krwi, jest urodzonym przywódcą, talent do błazenady i kabarecierstwa wyssał chyba z mlekiem matki. Od momentu wejścia na scenę ani na chwilę nie pozwalał oderwać od siebie wzroku. Komiczne ukłony połączone z pretensjonalnym „merci” po każdym utworze, dziwaczne wygibasy, ekspresyjna gra na gitarze, pozy podpatrzone od brytyjskich gwiazd popu, ale też gesty jak u Nicka Cave'a – to wszystko tworzyło magnetyczny show, na który patrzyło się z zachwytem, ale i ze śmiechem. Bo Księżyk doskonale wie, jak sterować publicznością i dać jej to, czego potrzebuje.
Była jeszcze muzyka. To znaczy, przepraszam – przede wszystkim muzyka! Na pierwszy ogień poszły nowe utwory z płyty zapowiedzianej na jesień 2015. Gitarowe, energetyczne, mocno kontrastowe, pełne hałaśliwych spiętrzeń i przesadnie efektownych finałów. Lidera na gitarze wspierał w nich Bartek Pokrywka. Powiem szczerze – kupuję to nowe oblicze K-Essence. Potem, gdy „drugi po Bogu”, czyli Bartek P. zasiadł do klawiszy i pojawiły się nagrania z płyty Prince of Pawns, dramaturgia trochę siadła – zaczął się Waitsowski kabaret. Ta twarz Księżyka mniej mnie przekonuje. Owszem, odrobina groteski i farsy to miłe urozmaicenie, ale jako że większa część koncertu była na nich oparta, szybko stało się to dla mnie męczące. Niemniej doceniam zaangażowanie artystów i to, że potrafili się tak przekonująco wcielić w wykreowane przez lidera postacie. W tej części najlepiej wypadło przegadane Suicide, podczas którego Księżyk wędrował po scenie z mikrofonem rozśmieszając i strasząc niczym postać z Burtonowskiej kreskówki.
Naszedł czas na Bad Light District, promujących swoją świeżo wydaną płytę Science Of Dreams. Od czasu debiutu, kiedy to BLD był solowym projektem Michała Smolickiego, zmieniło się sporo. BLD to obecnie 5-osobowy skład, który daje Michałowi znacznie większe możliwości. Nic dziwnego, że zespół brzmi dziś zupełnie inaczej, mocniej, bardziej organicznie.
Na koncercie przekładało się to na... głośność. To był naprawdę głośny koncert, zbliżony do tego, co od paru lat dzieje się na Off Festivalu. Do tego utwory zostały często przedłużone, a muzycy nierzadko pogrążali się w transie, zapominając się na długie minuty (monstrualne Spiritual Machines). Porównując to dzisiejsze oblicze do elektronicznego brzmienia z pierwszej płyty BLD – przepaść.
Nowa płyta wypadła przekonująco. Powolnie rozkręcające się utwory, schowany, czasem zniekształcony efektem głos Michała, przeplatające się partie gitar, potężne tąpnięcia basu i rytmiczna, zabójczo precyzyjna gra perkusji – to składowe występu, który trzymał w napięciu. Acz natężenie hałasu mogło sprawiać ból.
Wielkie brawa dla Macieja Kozłowskiego, który, odwrócony do publiczności tyłem, generował tyle noisu, jakby właśnie urwał się z trasy My Bloody Valentine. Nie zawodziła sekcja rytmiczna w osobach Macieja Pietrzyka na bębnach i Łukasza Lembasa na basie. Swoje trzy grosze wrzucał czasem stojący za laptopem i syntezatorem Jacek Dąbrowski.
Za podsumowanie tego koncertu niech posłuży zdjęcie główne tej relacji przedstawiające pudełka efektów gitarowych ustawionych wokół nóg Macieja Kozłowskiego. Tak, działo się.
Fajnie, że na lutowej edycji Innego Grania pojawiło się trochę więcej osób, niż na tych koncertach, które pamiętam z ubiegłych lat. Oby tendencja wzrostowa została utrzymana. Po raz kolejny: chwała Marcinowi Babce i dyrekcji ChCK za trwanie przy tej wartościowej, jedynej w swoim rodzaju na Górnym Śląsku inicjatywie kulturalnej. Dzięki! [m]
wartało być...
OdpowiedzUsuń