29 kwietnia 2016

Julia Marcell: Proxy (Mystic, 2016)


Julia Marcell na swoim czwartym albumie całkowicie rezygnuje z angielszczyzny na rzecz języka polskiego. Jej muzyka zdecydowanie zyskała na wyrazistości, ale niesie to ze sobą pewne konsekwencje – piosenki przestały być tak neutralne jak do tej pory. Proxy będzie miało tyle samo zagorzałych wielbicieli co wrogów i hejterów.

Ryzykowny manewr. Przyzwyczailiśmy się do światowości wokalistki, do jej naturalnej angielszczyzny. Słychać, że odkrywając dla siebie polszczyznę, artystka rzuciła się na nią łapczywie, z niepohamowaną miłością i zachłannością. Słychać to w potoku słów, które z siebie wylewa, i sposobu, w jaki je składa – nie zawsze zgodnie z zasadami sztuki, naginając je na podobieństwo raperów raczej niż wokalistek popowych, którym teksty piszą zawodowi tekściarze. Ma to swoje plusy i minusy. Minusy, bo pojawia się dysonans odbiorczy, ucho czasem aż cierpi od załamań rytmu i prób wciśnięcia długich słów w ramy wersu ustalone przez rytmikę muzyki. Plusy, bo ta nieporadność w przystosowywaniu wersów do rytmiki podkładów nie przeszkadza w świetnym odtworzeniu przez artystkę stanu niedojrzałości emocjonalnej dzisiejszej młodzieży (także tej starszej) – uzależnionej i bezradnej wobec otaczających ją technologii.

I tu dochodzimy do kolejnego problemu. Z jednej strony cieszy mnie „życiowość” liryków, to jak wypełnione są nazwami marek, przedmiotami codziennego użytku, technologiami, z których wszyscy korzystamy, nowymi słowami wynikającymi z ich używania. Z drugiej strony dość szybko zaczęło mnie to drażnić. To ściganie się na słowa, typowe dla młodej literatury. Zasada: nawrzucać do tekstów jak najwięcej nazw firm, marek, produktów, aby udowodnić jak bardzo jesteśmy na bieżąco. I ta portretowana postawa życiowa – sierot uzależnionych od smartfonów i laptopów, wyobrażających sobie, że życie to pasek ładowania, odpisujących na automatyczne listy od botów Amazonu (poważnie?). Naprawdę ciężko mi się litować nad tymi użalającymi się nad sobą emocjonalnymi kastratami. To wszystko sprawia, że najbardziej odpowiadają mi fragmenty najbardziej niepozorne, najzwyczajniejsze, jak ta fraza z Andrew: Jestem jedną z tych dziewczyn, którym zawsze zimno / Sypiam w swetrach, w lipcu pod kocem się chowam. Niby nic, ale dużo lepsze od podniecania się kapitalizmem w Tesco czy emocjonowania się tym, że mój smartfon wie o mnie więcej niż Google (w co nawiasem mówiąc wątpię, bo mój smartfon to właśnie czysty Google).

Muzycznie jest słabiej niż na Sentiments. Powtarzanie patentu z Supermana świadczy o pewnym zastoju kompozytorskim. Muzyka jest zresztą wyraźnie podporządkowana wokalowi, który przytłacza instrumenty. Zespół rzadko kiedy ma szansę wyjść na pierwszy plan. Do moich ulubionych piosenek zaliczyłbym Tetris, w którym wreszcie zachowano rozsądne proporcje między śpiewem a muzyką i jej pulsem, a także Andrew z naprawdę urokliwą linią melodyczną, której nie był w stanie zabić potok słów, no i tą przecudną smyczkową końcówką.

Płyta z pewnością przełomowa jeśli chodzi o karierę Julii w Polsce, ale pod względem artystycznym w najlepszym razie średnia. [m]



Strona artystki: http://www.juliamarcell.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni