Ohyeah, to był koncert! Ale zanim ten i inne okrzyki zostały wzniesione, trzeba było dotrzeć do punktu zero. Zero Instytut to dziwne miejsce, zakamuflowane, ukryte w podziemiach starego magazynu przeładunkowego, kompletnie nieoznaczone. Przy wejściu kasują cię dwaj ochroniarze (bardzo sympatyczni nawiasem mówiąc). Wewnątrz pozostałości po dyskotece sprzed kilku lat, surowizna i chłód. To akurat dobrze, bo kiedy publika się zagęściła, nie było duszno. Piwo – jak najbardziej.
Mitche najpierw próbowali przez ponad pół godziny, by potem zniknąć na długą godzinę. Warto było czekać. „Pięcioosobowy duet” wparował na scenę odstawiony w eleganckie marynarki, a baki Mitcha głównego robiły piorunujące wrażenie. Potem, co tu dużo opowiadać, zaczęło się szaleństwo. Zabrzmiały quasicovery z płyty 12 Catchy Tunes, w tym hitowe She’s Mine i Na-Na-Na-Na (przez chwilę powiało San Remo), a także Sammu (japoński talerz był również, a jakże) i Pizzaman. Przy Karateporno mieliśmy niezły ubaw słuchając i obserwując „najlepsze solo na keyboardzie ever”. W ogóle było bardzo rozrywkowo, jak to u Mitchów. Jak zwykle porozumiewali się z publicznością w sposób gwiazdorski, czyli tylko po „amerykańsku” (Don’t fuck with me! – i to wcale nie był Tony Montana). Były szalone popisy solowe, świecące telefony komórkowe i chóralne śpiewanie Oh yeah! No właśnie, zabrzmiało też sporo kawałków z Luv Yer Country, jak I’m On My Way, Donnowdaname czy I Can’t Get No Science-Fiction. Wszystko to zagrane z niesamowitym, punkowym wręcz wykopem. Paszcze się śmiały od tych wariackich dekonstrukcji melodii, rozłażących się dźwięków, bezładnego walenia w bębny i rąbiącego po uszach basu. Mitche rozbrajali swobodą operowania swoimi kompozycjami, które nieraz stanowiły zaledwie pretekst do improwizowanych jamów. Imponowali przy tym niesamowitą wręcz precyzją i zgraniem, kiedy dyrygowani przez Mitcha Z Bakami pozostali muzycy na bieżąco zmieniali tempo i strukturę utworów. Na finał zagrali radykalnie zmasakrowaną wersję It’s A Wonderful Life Blacka (pamiętacie pokazy mody w programie „Hity z satelity”?), a potem były jeszcze bisy (Ladies and gentlemen, this is very very very quick version of Ohyeah – i rzeczywiście było bardzo szybko) i zadymiarskie, kakofoniczne pożegnanie (Thank you, you classic rock people). Klub był pełny. Było super. [m]
21 kwietnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Spontaniczny projekt m.in. Marcina Loksia (dawniej Blue Raincoat) i Kuby Ziołka (Ed Wood, Tin Pan Alley) ma szansę przerodzić się w coś trw...
-
Lista zespołów, których twórczość inspiruje muzyków Setting The Woods On Fire, jest dość pokaźna. Mamy na niej i Sonic Youth, i Appleseed Ca...
mogłeś powiedzieć, że idziesz na ten koncert to byśmy się spotkali.
OdpowiedzUsuńmoja recenzja ukaże się mam nadzieję w majowym pulpie :)
a koncert świetny, w istocie..