24 października 2011

Julia Marcell: June (Mystic, 2011)


Julia z Olsztyna/Berlina nie jest już tą rozmarzoną panną sprzed paru lat, w zamyśleniu zasiadającą nad klawiaturą. Woli skakać po łące w krótkiej kiecce, czerwonych bucikach i żółtych rękawiczkach. I głośno walić w bębny.

Druga płyta, i jest przełom, w to chyba już nikt nie wątpi. O ile debiutanckie It Might Like You było płytą z założenia dla maniaków akustycznych, klasycznych brzmień i melancholijnych piosenek, to June jest albumem pop w najlepszym tego słowa rozumieniu. Są tu piosenki, które śmiało mogą śmigać po listach przebojów i pogodzić fanów modnych wokalistek, jak Glasser czy Florence And The Machine. Co nie znaczy, że zabrakło nutki amosowego romantyzmu. Nie zabrakło. Za to robi on jeszcze większe wrażenie w otoczeniu rozbuchanych technologicznie aranżacji.

Mocne uderzenie już na sam początek. Tytułowe June bombarduje uszy dwoma zestawami perkusyjnymi, z czego jeden został przepuszczony przez piękny brudny filtr. Do tego dzwoneczki i pełen ekspresji wokal. To jest nowoczesny – niech będzie alternatywny – pop, wściekle melodyjny, ale niebojący się używać rozwiązań melodycznych i brzmień zarezerwowanych do tej pory dla wykonawców eksperymentujących. Matrioszkę już wszyscy słyszeli i trzeba przyznać, że to singiel idealny. Delikatny wstęp, motyw przewodni grany przez flet, przyczajone orkiestrowe tło i potężne uderzenie sekcji rytmicznej. Finałowe crescendo smyczków niemal zrywa włosy z głowy. Świetne, niebanalne kompozytorsko (tylko dwa refreny i nietypowe zakończenie) nagranie. Potem tradycja zaczyna się mieszać z nowoczesnością. Utwory bardziej nastawione na akustyczne barwy, jak powoli rozkręcające się Since, Echo z przecudną partią smyczków (i fajnym chórkiem po polsku) czy instrumentalny przerywnik Shores sąsiadują z piosenkami odważnie eksplorującymi obszary elektroniki użytkowej (taneczne CTRL i Shhh, I Wanna Get On Fire, które mogłaby zaśpiewać Pati Yang). Nie da się ukryć, zarówno brzmienia (częste operowanie przesterem, efektami cyfrowymi), jak i same kompozycje są dobrane perfekcyjnie. Nie ma czasu na nudę, ciągle się coś dzieje. A to łzy wyciska zjawiskowe solo na skrzypcach, a to emocje chłodzi precyzyjna elektronika, na nogi podrywa bezczelny, hałaśliwy rytm lub frenetyczne partie dęciaków. No i rzecz jasna głos Julii, która zrobiła spore postępy w sztuce wokalistyki. Śpiewa w sposób bardzo urozmaicony, choć można by się przyczepić, że czasem za bardzo wyłażą inspiracje innymi wokalistkami.

Wątpliwości mam tylko w dwóch przypadkach. CTRL to naprawdę wkurzająca piosenka i chyba wolałbym, żeby jej na June nie było. Zwłaszcza to „o-o-ou” w refrenie wyjątkowo działa mi na nerwy (choć z drugiej strony syntetyczny bas i wtręty smyczków są zdecydowanie z górnej półki). Rozczarowuje też Crows. Numer zaczyna się z nerwem, fajnie nabijającym rytm pianinem i mocarnym wejściem bębnów – ale brakuje mu wyrazistego refrenu. Jednak na pewno bym go z płyty nie wyrzucił :)

June ma szansę zostać dużym przebojem tego roku, i to nie tylko w Polsce (choć na atak na kraje anglosaskie Julia chyba jeszcze nie jest gotowa). Są tu tzw. momenty, a i całościowo słucha się tego albumu bardzo przyjemnie. Sprawdźcie sami. [m]



Strona artystki: http://www.juliamarcell.com/pl

Przeczytaj też: Wykrzywianie brzmień – rozmowa z Julią Marcell o June

1 komentarz:

  1. fajny opis płyty, a sama płyta świetna. Nie mamy czego się wstydzić i czas jest dobry na podbijanie anglosaskich rynków!!!
    M.

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni