9 maja 2012

[Flashback] Wspomnienie o Europeans Records


W 2002 roku pochodzący z Gdyni Artur Maszota bezskutecznie szuka wydawcy dla swojego zespołu Supreme. Zniechęcony ówczesnymi realiami postanawia założyć własną wytwórnię, która ma wspierać młode, niezależne zespoły gitarowe. Przystań, która mogłaby być przeniesieniem na polski grunt tradycji wypracowanych przez słynne labele pokroju Sub Pop czy Dischord. Energii starczyło na cztery lata. W 2006 Maszota spasował w nierównej walce z fiskusem, opornymi urzędami oraz nikłym zainteresowaniem ze strony słuchaczy. Dorobek Europeans Records to kilkadziesiąt sprowadzonych tytułów (m.in. pozycje z amerykańskich wytwórni Deep Elm, Jade Tree, szwedzkiego Tender Version, czeskiego Samuel Records), dość prężna działalność koncertowa oraz osiem polskich płyt. Najwyższy czas je przypomnieć.

Supreme: Supreme (2002) 


God created the man and the man created the guitar - takie hasło przyświeca debiutowi macierzystego zespołu Artura Maszoty. Niesłusznie zapomnianego! W momencie gdy się ukazał porównywano grupę z Afghan Whigs, doszukiwano się wielu punktów wspólnych z Sonic Youth, The Walkabouts, wczesnym R.E.M. Dziś podobne dźwięki można usłyszeć także w wykonaniu wielu altfolkowych bardów, którzy nie boją się elektrycznej gitary. Płyta nieźle oparła się upływowi czasu - zbolały wokal Maszoty po dziesięciu latach wciąż nadaje płycie cierpki ton, przybrudzone, zabarwione bluesem gitary gawędzą opowiadając gorzkie historie, a wszystko to zamknięte jest w kilku porywających melodiach. Na płycie nie ma słabej piosenki – może najmniej tęskniłbym za Awakening). Całość otwiera dziwne intro - klawesynowe I Saw You Sad. Ale dwie minuty później trwa już ożywczy dialog dwóch gitar. Dose, Under The Wings, She Hopes, It's Raining - to przykłady potęgi koledżowego grania, w których swoje melodie wyśpiewuje nie tylko wokalista, ale także każdy z pozostałych instrumentalistów. A jest jeszcze przejmująca ballada Red Red Moon, w której schrypniętemu Maszocie towarzyszą jedynie pojedyncze dźwięki trącanych strun. Oraz surfowy Happy Star, z kapitalnie rozedrganym tłem, solidną sekcją rytmiczną i mądrze skonstruowanymi zmianami tempa. Warto zwrócić uwagę na instrumentalne Last Day - prawie sześć minut zespołowego jamu z wyczuwalną radością grania.

Supreme nie wydało nic więcej. Dotarłem do wywiadu, w którym założyciel wspominał coś o solowym projekcie, ale chyba nie ujrzał on światła dziennego. Panie Arturze, może warto wrócić do gry pod starą nazwą? Pewnie na takiej muzyce nadal nie da się zarobić, ale chyba czasy są bardziej sprzyjające...

Happy Star:



Saturnday: Fragile Structures (2003) 


Mimo że za datę powstania Saurnday przyjmuje się rok 2000 (w skład grupy wchodzili członkowie Kill Your TV, Stephans i człowiek powiązany z Anteną Krzyku), nie był to typowy zespół, lecz istniał na zasadzie „mieszkamy-w-różnych-miejscowościach-więc-działamy-tylko-wtedy-gdy-przypadkowo-spotkamy-się-w jednym-miejscu-na-próbie”. Mimo problemów logistycznych, udało się grupie zagrać kilka koncertów oraz zarejestrować parę utworów w swarzędzkim studio Czad. Fragile Structures to pierwsza część owej sesji. Zawiera tylko pięć utworów trwających szesnaście minut. Stylistycznie najbliżej Saturnday do drugiej fali emo. Fani Sunny Day Real Estate powinni w tej chwili mocno zastrzyc uszami. EP-ka zaczyna się z grubej rury. Nie sposób nie polubić zmieniającego się jak w kalejdoskopie Word Action vs. Word Action. Tu jest wszystko, co w takiej muzyce najważniejsze - świetny głos Bogusza Złotkowskiego, zadziorna praca gitar i spajające całość gary Krystiana Pilarczyka. Podobne zmyłki są jeszcze w A View Out Of My Window. Utwór, który wydaje się być podporządkowany Loksiowemu sposobowi grania, dość szybko zmienia się w nawałnicę w punkowymi elementami i pysznie wysilonym wokalem Złotkowskiego. Nieźle sprawdza się Disappeared Like a Seafoam. To instrumentalny utwór, ale wszystkie emo-zagrywki są tak poukładane, że nie odczuwa się potrzeby jakiejkolwiek linii wokalnej. Ale Saturnday ma także bardziej psychodeliczne oblicze. Tytułowa kompozycja, choć całościowo nie zachwyca, ujawnia inklinacje do bardziej transowego, lejącego się grania. Choć najdobitniej ujawnia się one w quasiakustycznym Hidden Days. Bogusz w tym kawałku coś mamrocze niezrozumiale pod nosem, co na tle poucinanych szumów i jesiennego podkładu sprawia deliryczne wrażenie.

Druga część wspomnianej sesji (zauważalnie słabsza) ukazała się parę lat później pod nazwą Song Of Ken Velo nakładem Every Color.

Word Action vs. Word Action:




Blue Raincoat: Small Town Addiction (2003) 




Najsłynniejsza płyta ze stajni Europeans. Poniekąd dlatego, że w przypadku drugiej płyty ekipy z Wołowa doszło do sytuacji bez precedensu. Mastering płyty wykonał Jack Endino. TEN Jack Endino. Dziś wiadomość, że polską płytę miksuje zagraniczny producent to żadna rewelacja - dziesięć lat temu było to do nie pomyślenia. A chłopcy z Blue Raincoat z głupia frant wysłali taśmę demo za ocean z pytaniem, czy coś z tego by było i ile by to kosztowało. Okazało się, że cena była zbliżona do stawek rodzimych magików od dźwięków. Et voila. Nikomu nie znany zespół wyskoczył z płytą, do której przyłożył rękę człowiek-legenda. Podobno to pierwsza polska płyta w stylu emo. Podobno. Ale pamiętajmy, że to jednocześnie druga płyta Blue Raincoat i nie zapominajmy o zasłużonym Stephans.

A sam album? Część utworów się niestety zestarzała. Stars Trying To Fall mimo że grzeje, to szybko wylatuje z pamięci. Podobnie jest z Objects In Mirror Are Closer Than May Appear. Grunge'owe riffy w Hendrix Meets Zen również kiepsko zniosły próbę czasu. Ale są kawałki, które miażdżą do dziś. Duszne Sanctify, rozespane 51o20'19"N 16o38'36"E 6AM czy jesienne Truly Waster Letter Number One. Wciąż doznaję przy Planes And Skylines, jestem zachwycony nieco zdartym śpiewokrzykiem Krzysztofa Stelmarczyka, który pojawia się w tym kawałku chwilami, wtedy gdy to jest potrzebne. Urzeka mnie riff Marcina Loksia w Letter #2 po pierwszej zwrotce oraz charakterystyczne frazowanie linii melodycznych. I wciąż mam ciarki słuchając Slow Changes On Water - ten marszowy rytm, ten obłąkany krzyk...

W kolejnych latach dyskografia Blue Raincoat powiększyła się o dwie płyty, na których zespół skierował się bardziej w stronę americany. Rozwiązanie grupy w 2008 roku nie przeszkodziło dawać okazjonalnych koncertów oraz nagrać świetny cover Words Neila Younga z połową składu Much. Ciekawa jest dalsza muzyczna działalność poszczególnych członków zespołu. Bodajże tylko Krzysztof Stelmarczyk poświęcił się wyuczonej pracy pedagogicznej, pozostali udzielali się w kapelach Last Train In The Slowest (kolejna niesłusznie zapomniana grupa), Let The Boy Decide czy Turnip Farm.

Planes and Skylines:





Charlie Sleeps: T. (2004) 




Przenosimy się do Bydgoszczy. Śpiący Charlie powstał na gruzach Piątej Strony Świata i przyniósł dziesięć postrockowo-psychodelicznych kompozycji. Już pierwsze minuty obcowania z T. pokazują, że bydgoszczanie mają swoją własną wizję budowania ścian dźwięku i jak najdalej oddalają się od dokonań z często porównywanymi w tamtym czasie Mogwai. After The Concert dość szybko owija percepcję bulgoczącym basem i nerwowym gitarowym tłem. Tu nie ma powietrza, atmosfery, przestrzeni znanej z płyt słynnych Szkotów. Zamiast tego jest duchota, ścisk oraz pełna napięcia nerwowość. Ta ostatnia wręcz wylewa się z I'm 2 3 4*** - pojedyncze uderzenia w struny są psychodelicznie wykręcone, co w połączeniu z noise’owym zakończeniem budzi obawy o kondycję psychiczną zespołu. Jednak najbardziej wybijającą się cechą albumu jest pojawiająca się znienacka transowość. Trzy gitary w składzie oraz uwypuklony bas bardzo często zapędzają się w narkotyczne rejony. Tak jest w Cool Heat, gdzie basista Piotr Michalski trzyma w ryzach rozbieganych kolegów, Morning T., w których okresy ciszy i wybuchów działają według chorego matematycznego wzoru, posiekanym Happiness czy Recuperated - motorycznej jeździe przez zamglone bagna.

Dużo dobrego robi wokalista Wojtek Kotwicki. Choć na tej płycie głosem nie zachwyca, stanowi dobry kontrapunkt dla rozszalałych instrumentów. Leniwy, ascetyczny sposób śpiewania zdaje egzamin w wolniejszych kompozycjach (Lost, Walking), w przypadku dynamiczniejszych jest niestety często zagłuszany. Niemniej jednak mądre użycie środków ekspresji - mruczenie, wokalizy, krzyk, wycieczki w falsetopodobne rejony - sprawia, że T. nie jest kolejną postrockową płytą, jakich wiele, a ma do zaoferowania dużo więcej. Minus stanowi produkcja - mimo że za konsolą stanął Grzegorz Kaźmierczak z Variete, to kwaśny sposób realizacji zupełnie się po latach nie sprawdza.

To jedyna płyta Charlie Sleeps. O dalszych losach członków grupy już za chwilę.


Plum: Unrest (2004) 




Witamy Stargard Szczeciński. A dokładniej braci Piekoszewskich i Zbyszka Jasińskiego. Po nieźle przyjętym w pewnych kręgach debiucie Out Of Confusion muzycy zarejestrowali 70 minut nowego materiału w legendarnym studiu Obuh. EP-ka Unrest to cztery wyselekcjonowane kawałki podane niejako jako przystawka przed pełnoprawnym albumem nr 2. O takiej muzyce nie wypada pisać długimi, rozbudowanymi zdaniami, więc rzucam luźne skojarzenia. Jesus Lizard, Shellac, Me vs Shark. Czyli wiadomo, że trio uderza tępym obuchem po głowie, przygryza wargi wydobywając spod palców cięte, wściekłe riffy i zmusza do figur niemożliwych połamaną rytmiką. Destroyer niszczy, Milk powoduje zachłyśnięcie, Mapplety świdrują głowę gwałconymi strunami, a Whale zasługuje na miano nowej jednostki chorobowej.


3moonboys: 3moonboys (2004) 


W plebiscycie na najbrzydszą polską okładkę to wydawnictwo zajęłoby wysoką pozycję. Co dziwi, gdyż klika miesięcy wcześniej trzech Księżycowych Chłopców, jeszcze pod nazwą Charlie Sleeps, dość ładnie oprawiło w tekturowe pudełko płytę T. Zresztą, mniejsza o to. Najwyższe uznanie wywołuje wykonany w przeciągu kilku miesięcy jakościowy skok. Jeśli na T. tlił się gdzieś ukryty za hałaśliwymi gitarami transowy klimat, to już na 3moonboys włada on niepodzielnie. Nieważne czy kawałek trwa trzy minuty, czy dziewięć - środek ciężkości zawsze stanowią leniwe, jakby zapętlone, postrockowe gitary. Od czasu do czasu zespół ucieka w hałas (Memories), ale o wiele częściej muzycy włączają do gry ambientowe tła (3moonboys (From The Dark Side)). Bardzo fajnie potraktowano na płycie kwestie wokalne. Śpiew Wojciech Kotwickiego jest zaledwie dodatkiem do rodzących się powoli skomplikowanych struktur – dodatkiem miłym i... niezobowiązującym. Bardzo często jest on zaledwie punktem wyjścia dla rozbudowanych gitarowych szarż (kapitalne Blushes). Evaded Me..., (a lon{e})g trip, World One Father to swoiste popisy wrażliwości muzyków i traktowania instrumentów w trudnej roli nośnika emocji. Po latach można pewne fragmenty zestawić z późną Ewą Braun, ale różnice widać jak na dłoni. Jedni, wyrośli na hardcore’owym podłożu, dążyli do eskalacji hałasu - drudzy zaprzęgli do swoich potrzeb specyficzną przestrzeń z regularną częstotliwością umieszczając ją w roli głównego dyrygenta.

3moonboys z każdym kolejnym wydawnictwem podnosili poprzeczkę coraz wyżej. Ostatnia płyta w ich karierze 16 z 2009 roku to jak do tej pory ich najlepsze dokonanie. Są wciąż aktywni koncertowo, więc może pora na nowy materiał?




Plum: Nothing Personal (2005)


Właściwa prezentacja wspomnianej sesji nagraniowej. Stężenie wściekłości przekracza stany ostrzegawcze, większość riffów powstała chyba pod wpływem przyłożonych do strun wiertarek elektrycznych, Marcin Piekoszewski z basem wyczynia rzeczy, które z uznaniem pochwaliłby Les Claypool. Owszem, są na płycie w miarę normalne kawałki zaśpiewane po ludzku (Te ludziki, A Lead), ale cała reszta to - cytując utwór nr 5 - Mental Crap. Elephant Man jest równie zeschizowany co dzieło Lyncha, wokal w Trap nie można nazwać inaczej niż chorym (nikt w przeciągu jednego wyrazu nie może jednocześnie krzyczeć i śpiewać), a Sonic Youth pewnie chcieliby nagrać coś takiego jak Youthfull Folly. Słuchanie tej płyty to prywatne, masochistyczne piekło. Wiem, że nie jest ze mną dobrze, ale.. I'm Happy, Anyway!

Plum łagodniał z płyty na płytę, wściekłość powoli przekształcając w finezję. Ale wcale nie zgrzeczniał. Dowód: wysokie notowania Hoax z ubiegłego roku. Nie sposób zapomnieć o side-projekcie Marcina Piekoszewskiego - basowo perkusyjnym łomocie o jakże wdzięcznej nazwie Woody Alien.

Trap:




Let The Boy Decide: Counting The Red Stars (2006) 


Najbardziej przebojowa i przystępna płyta z całej ósemki. Słuchać wpływy Pixies, ale dziś najrozsądniej byłoby położyć ją obok albumów Happy Pills. I pamiętajmy - Magda Noweta w 2006 roku nie była tą skromną kobietą o aksamitnym głosie, jaką znamy dziś. Sześć lat temu bardziej przypominała chłopczycę. Debiut ekipy z Ostrzeszowa można określić przymiotnikami „zadziorny”, „butny”. I mimo wszystko zaraźliwie piosenkowy. Dwadzieścia pięć minut i osiem przebojowych kompozycji, które są w stanie poruszyć i współczesnego indie-fana. Takie Play Music Play to afirmacja gitarowej zabawy, jaką pamiętamy ze Smile Happy Pills. Ale już Monster In My Room pokazuje pazurki i skręca w bardziej chore rejony. Uwielbiam Favourite Game za ożywczy krzyk Magdy i kłujący bas, rozpływam się przy drucianym riffie w No Air To Breathe, jestem pod wrażeniem perkusji Rafała Patacza i partii keyboardu w Love And Die. Nawet balladowe rzeczy dorównują tym szybkim - gorycz w Solitude wręcz wylewa się w głośników. Również nie ma co narzekać na Past And Present. Ale najbardziej miło mi, że najlepszą rzecz zostawiają na koniec. Travelling Without Oxygen to przede wszystkim szarpana gitara Krzysztofa Szymaska i rewelacyjne zmiany tempa z urwanym zakończeniem. Pychoty! Ciężko napisać coś więcej o tym albumie - to po prostu kwintesencja gitarowego, koledżowego rocka.

Pod nazwą Let The Boy Decide zespół wydał jeszcze album Like The Earth, Like The Sun, Like The Ocean In The Night (dość odmienny od debiutu). Po czym nastąpił rozłam. Magda Noweta rozstała się z zespołem skupiając się na solowej karierze pod nazwą Break Horses, a reszta muzyków z nowym wokalistą niedawno zadebiutowała jako Low-Cut.

Love And Die:




Memento 

W dostępnych na sieci wywiadach Artur Maszota wspominał o wydawniczych planach na przyszłość. Koniec Europeans Records pogrążył je doszczętnie. Nie mam pojęcia, czy któraś z niewydanych płyt ujrzała później światło dzienne w barwach innej wytwórni. Mam nadzieję, że tak, gdyż szef ER miał wyjątkowego nosa do ciekawej muzyki, a tą zawsze szkoda stracić bezpowrotnie. Na szczęście wszystkie opisane pozycje wciąż można kupić. Choćby w Serpencie - najdroższy tytuł kosztuje 20,90 zł, najtańszy - 9,90 zł. Tak niewiele za tyle frajdy. [avatar]

2 komentarze:

  1. w opisie Saturndaya sa niescislowsci :) ... te szemrane i wysilone wokale to nie kto inny jak sam Lokis :) , poza tym jeden czlonek z Blue R udziela sie rowniez do dzisiejszego dnia w Low - Cut :) i po malu ma juz dosc ... podobno

    OdpowiedzUsuń
  2. ponoć ten co ma dość gada tak już od paru lat :). W sumie to wszyscy z low-cut mają dość ale może jeszcze jedną płytę nagrają :)

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni