4 marca 2009

George Dorn Screams: O'Malley's Bar (Ampersand, 2009)

Gdyby ktoś pod koniec ubiegłego roku zapytał mnie o rozczarowania 2008 bez zastanowienia na pierwszym miejscu umieściłbym przypadek George Dorn Screams. Według wpisu na majspejsowym blogu w czerwcu miała mieć premierę EP-ka George Dorn meets Girth McGarth - owoc odpoczynku i próba nabrania dystansu od dotychczasowej działalności grupy. Jak wiemy, wydawnictwo nigdy nie ujrzało światła dziennego, a zespół poświęcił się pracy nad nowym albumem pod opieką uznanego światowego producenta Johna Congletona. I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie proste zdanie, która kłuło w oczy przy każdorazowym wejściu na strone myspace. We're searching a new label. Poszukujemy nowego wydawcy. Informacja ta wisiała ładnych parę miesiecy. Stąd moje rozczarowanie. Przecież to zespół, którego debiut zajmuje czołowe miejsce w zestawieniu najlepszych płyt pierwszej dekady nowego wieku! Firmy fonograficzne powinny walczyć o możliwość pracy z ludźmi, którzy dali Polsce Snow Lovers Are Dancing! Czy w tym kraju jest aż tak źle, że uwadze wytwórni umyka materiał, który w innych krajach byłby przyczyną sporego zamieszania? Czy ludzie tam pracujący żyją w na tyle zamkniętych światach by nie widzieć sporego zapotrzebowania na taką muzykę? Za duże ryzyko, wysoki czynnik niepewności, niska stopa zwrotu? Absurd?

Jednak udało się. Kontrakt został podpisany z Ampersand Records (satelitą iSound Labels), nakładem której w lutym ukazała się długo wyczekiwana płyta O'Malley's Bar.

Liczyłem na powtórkę debiutu. Spodziewałem się ciepłych, szarpiących duszę kompozycji. Tęskiłem do załamującego się głosu Magdy Pawlisz. A dostałem zabawkę, którą z początku nie umiałem się bawić. Jurek Dorn na debiucie był zagubionym człowiekiem, o wielkiej wrażliwości, spoglądającym na świat szerokimi, lekko zdziwionymi oczami. Na O'Malley's Bar dojrzał. Wyrósł z lekka gamoniowatego charakteru, już nie pakuje się w sytuacje, w których gubi spodnie. Często w jego głosie słychać gniew i furię. Jednak w głębi serca wciąż jest dobrym człowiekiem - doświadczenie życiowe uczyniło go po prostu lekko zgorzkniałym....

John Congleton ostatnio święci tryumfy jako producent popowej muzyki. The Roots, Erykah Badu, R.Kelly - za współpracę z nimi zdobył nagrodę Grammy. Z drugiej strony możemy cieszyć się nagraniami Modest Mouse czy Explosion In The Sky, w których również maczał palce. Dżordżom przedstawił opcję "nie ma zmiłuj się". Żadnych popowych naleciałości, wygładzania brzmień na potrzeby stacji radiowych. Jesteście młodymi, ambitnymi ludźmi i bez zahamowań utrwalcie na taśmie co w was siedzi. W efekcie powstała hałaśliwa i przecudnie gitarowa płyta.

Pierwsze sekundy otwierającego płytę Circles to potężne uderzenie w struny, jakiego nie uświadczyliśmy na debiucie. Chwilę później muzyka łagodnieje ustępując delikatnemu głosowi wokalistki. I tak sobie płynie przez resztę utworu wprawiając w lekko melancholijny nastrój, mimo że w tle gitary potrafią ostro zadrapać. Z łagodniejszej strony zespół pokazuje się wiele razy. Waterproof zaczyna się sielankowo, marzycielsko wręcz, by w niezauważony sposób przejść w kapitalne, huraganowe rozwinięcie. W Over pani Magda śpiewa w sposób najbardziej przypominający Snow Lovers..., konstruując charakterystyczne linie melodyczne. Trochę szkoda, że jej głos nie kojarzy mi się już tak z Beth Gibbons - obecnie jej wokale są bardziej zdecydowane, konkretne, często bliskie melorecytacji.

Nad całą płytą unosi się duch niepokoju połączony z wybuchami nieposkromionej furii. Doskonałym przykładem jest siedmiominutowy Clumsy Dance. Ściana schizoidalnego hałasu, neurotyczna praca perkusji, chore przenikanie się gitar. Wykrzyczane Fire jest jak amok szaleńca ulegającego samodestrukcji. W samych superlatywach można pisać o najlepszym na płycie Hangover Tune. Niesamowicie twarda, punktująca perksusja, kłująca gitara i ten prowadzący do zguby rytm. Można się zatracić. Mimo że całość nie przynosi ukojenia, wręcz przeciwnie - to obietnica zagłady. W Messages From A Drunken Broom pojawia się ciekawostka - męski wokal. Utwór jest właściwie wizytówką grupy, zawiera w skondensowanej postaci obecne poszukiwania zespołu. Ciepło miesza się z chłodem, delikatne muzyczne pejzaże z charkoczącymi przesterami, spokój z nadpobudliwością.

Brakuje w opowieściach z baru O'Malleya piosenek zapamiętywalnych, rzeczy na miarę 69 Moles. Najbliżej do "przeboju" ma Cul-Du-Sac (który zresztą został wybrany singlem) z charakterystycznym riffem i pełną pasji końcówką. Jednak to zbyt równa płyta, sprawiająca wrażenie nierozerwalnej całości i ciężko wykroić z niej coś, co by istniało samoistnie. Boję się również, że na koncertach nowe propozycje polegną, znudzą ze względu na sporą monotonię kolejnych utworów. Mimo wszystko stwierdzenie Congletona, że "to najlepszy europejski zespół, z jakim kiedykolwiek pracowałem" jest dalekie od kurtuazji. W swojej działce są oni - potem długo, długo nic.

Proszę tylko o adres do knajpki O'Malleya - z chęcią wypiłbym tam parę szklaneczek szkockiej, byle tylko mieć możliwość spotkania G.D. osobiście:) [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/georgedornscreams

2 komentarze:

  1. Dla mnie najbardziej wyczekiwana płyta roku. I pomimo moich wstępnych obaw, zespół dał radę. Co do produkcji to Congleton pojechał z nimi chyba zbyt bardzo, bo brzmi to nieźle, tylko nieźle. Perkusja zbyt bardzo w przodzie denerwi bardzo.
    Clumsy Dance zrobił na mnie największe wrażenie z tą niesłychaną Falą dźwięku...
    Wczoraj usłyszałem to wszystko na żywo, nie zawiodłem się.
    Zdecydowanie potrzeba temu zespołowi feedbacku, występu gdzieś na festiwalu na koniec dnia, trochę rozgłosu poza naszym krajem, bo predyspozycje ku temu są jak najbardziej słuszne.

    OdpowiedzUsuń
  2. http://polskieradio.pl/muzyka/plyty/plyta.aspx?id=90955

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni