6 sierpnia 2014

Off Festival – Katowice, Trzy Stawy, 1-3.08.2014


Jak co roku początek sierpnia należy do offowych Katowic. Jak co roku sprawdzamy polską reprezentację zaproszoną na ten festiwal.



Dzień pierwszy rozpoczął się od występu Admiration Is For Poets. Zespół obserwowany przez nas od pierwszych nagrań rozczarował swoją ostatnią EP-ką, na której obok genialnego Master Smokes Kools znalazły się trzy mizerne indierockowe wypełniacze. Na scenie głównej Offa, w pełnym słońcu zaprezentowali się godnie i intrygująco brytyjsko. Jak na „otwieracza” wypadli nieźle, ale nie miałem okazji obejrzeć ich występu do końca. Obowiązki wzywały, musiałem pomknąć do namiotu Trójki, gdzie już w najlepsze hałasowali...


...Bulbwires. Zacny był to hałas, ale żadna z piosenek mnie nie porwała. Co więcej, na żywo zespół wypada jeszcze bardziej jak parodia hard rockowego etosu niż na płycie.


Z występem Anthony’ego Chorale wiązałem większe nadzieje, ale okoliczności artyście nie sprzyjały. Wczesna pora i pełne słońce zupełnie nie korespondowały z pełną pogłosów, nasączoną retrobrzmieniem perkusji i basu muzyką. Do tego Anthony vel Olivier rozpoczął występ od dwóch nieznanych utworów o zupełnie niewyróżniającej się linii melodycznej, dopiero po nich serwując rozpoznawalny już singiel Ocean. Ale to nie było w stanie mnie zatrzymać przed Sceną Leśną i byłem już w drodze do namiotu eksperymentalnego, gdzie szaleli...



...Wild Books. Muzycznie nie zaprezentowali niczego wielkiego, ich kompozycje są wtórne do bólu i posklejane z ogranych motywów. Punktowali jednak widowiskowością i żywiołowością. Ten duet robił sporo melodyjnego hałasu, co zostało docenione przez znających repertuar fanów.


Na występie Kaseciarza zatrzymałem się na dłużej. Krakowski zespół okrzepł koncertowo i radził sobie zupełnie nieźle rozkręcając imprezę w namiocie pod egidą Sub Popu. Nie dziwota, że publiczność szalała, a gwóźdź programu stanowiło dostarczanie ochroniarzom petentów drogą powietrzną. Najlepiej wypadły moim skromnym zdaniem instrumentalne kawałki, w których zespół miał okazję pofolgować swoim wirtuozerskim zapędom. Eee, jakim? Trochę przesadziłem. Po prostu łoili i dobrze się tym bawili!



Najlepszym polskim koncertem dnia był zdecydowanie występ Kobiet grających w całości (no, prawie – zabrakło czasu na przedostatni kawałek) swoją pierwszą płytę sprzed 15 lat. Wyśmienita forma i chemia między muzykami (wliczając Macieja Cieślaka, producenta albumu, który wspomagał zespół na klawiszach i gitarze). Miło było przypomnieć sobie szalone przeboje Kobiet z wczesnego okresu (Ręce mam długie jak małpa!), tak bardzo urozmaicone, że mogłyby pochodzić z zupełnie różnych płyt.


Sobotę otworzył jeden z finalistów konkursu – Neon Romance. Nie był to dobry początek dnia. Zespół wyraźnie inspirujący się new romantic nie posiadł nawet ułamka charyzmy emanującej z ich idoli Super Girl & Romantic Boys. Pogapiłem się trochę na zgrabną, ale średnio atrakcyjną wokalnie dziewczynę za mikrofonem i pomaszerowałem na...


...Bobby’ego The Unicorna. Który nie rozczarował. Pełnoprawny zespół poradził sobie z materiałem z debiutanckiej płyty Utopia. Fajnie wypadł Wilk i Heart and Stone. Niestety, nie załapałem się na Ona ma broń


L.A.S., czyli solowy Jacek Lachowicz, zaprezentował uproszczoną, sprymityzowaną wersję piosenek z niedawno wydanej płyty. Wielka szkoda, że ich taneczny, przebojowy potencjał został zniszczony, a dźwięki generowane przez Lachowicza raniły nie tylko poczucie estetyki, ale i uszy. Ciekawie za to wyglądał artysta za postumentem zastawionym sprzętem – wyglądał jak mówca futurystycznego kongresu.



Czym prędzej poszedłem więc na Same Suki. Akustyczny folk zagrany na oryginalnych instrumentach ozdobiony współczesnymi, mocnymi tekstami wywarł na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Duża żywiołowość wokalistki i energia generowana przez nietypowe instrumentarium - kolejny plus.


Pictorial Candi. Drugi polski koncert, jaki obejrzałem od początku do końca. Charyzma Candi była jak magnes, nie sposób było oderwać wzroku od tej polskiej Argentynki. Kompozycje zespołu, niby leniwe, potrafiły zaatakować punkowym zgiełkiem i kontrolowanym chaosem. Kiedy indziej muzycy całkowicie zwalniali, snując z głośników elegancki staromodny pop. Na plus wyróżniało się brzmienie – nie do podrobienia.


Wydawać by się mogło, że tak zasłużony dla polskiej sceny zespół jak Variete powinien już dawno być wśród weteranów Offa, ale nie – pojawili się tu po raz pierwszy. Konsekwentny artystowski image, chłodne i precyzyjne brzmienie instrumentów (zwłaszcza gitary akustycznej) oraz repertuar, złożony głównie z Piosenek kolonistów (ostatniej płyty Variete) sprawiły, że ich występ trudno nazwać porywającym. Było, co tu kryć, dość monotonnie. Szkoda, że grupa nie zagrała bardziej przekrojowo, przecież jej historia sięga lat 80! Zamiast wykorzystać szansę i pokazać, jak zmieniała się ich muzyka, skupili się na najnowszych utworach i do tego skończyli grać wcześniej niż zakładał grafik.


W związku z występem Mistera D. nie miałem wielkich oczekiwań, liczyłem po prostu na poprawne odegranie materiału z płyty. Niestety, Doris była ledwie tłem dla egotyzmu towarzyszących jej klawiszowców, którzy zawłaszczyli sobie całą niemal przestrzeń wizualną i dźwiękową. Kompozycje, które na albumie wypadły interesująco minimalistycznie, zostały zmasakrowane i podane w sposób tandetny, by nie powiedzieć chamski. Dość szybko mnie to zmęczyło i dałem dyla z namiotu Trójki.


Niedziela. Długograj Die Flöte jest wśród najbardziej przeze mnie oczekiwanych albumów tego roku, ale sam zespół nie przekonałby mnie do siebie, gdybym słyszał go w Katowicach po raz pierwszy. Clappy ledwo się udało uratować, nieźle wyszło też coś w stylu Weezera (przepraszam, tytuł wyleciał mi z głowy). Przeszkadzali jednak niemiłosiernie fałszujący wokaliści. Trudne to było do zniesienia; sorry, boys.


A tymczasem po drugiej stronie działy się ciekawe rzeczy. Okazuje się, że Patrick The Pan to już nie smutny chłopak z gitarą, a pełnokrwisty band, który czerpiąc z emocjonalności Radiohead i agresji grunge’u gra muzykę rozbudowaną, wielowarstwową i wybuchową. To jak przeszli od ściskającej za gardło ballady do furiackiego, głośnego finału sprawiło, że przez dłuższą chwilę stałem bez ruchu, szczerze zdumiony ich sprawnością.


Furorę zrobił Ebola Ape - tajemniczy producent muzyczny przebrany za małpę. Jego drążące rdzeń kręgowy basami deep techno nie wzbudziło już u mnie takiego entuzjazmu co przebranie. Ot, ciekawostka. Warto dodać, że razem z polskim producentem miał wystąpić raper z RPA, ale nie został on wypuszczony z kraju.  


Również syntetyczne, ale bardziej "ludzkie" dźwięki zaproponował duet Hatti Vatti. Długie trip-hopowe kompozycje hipnotyzowały nie tylko powtarzalnością loopów, ale także zmysłowym głosem wokalistki (oraz jej tańcem).


Eric Shoves Them In His Pockets to był pewniak i te przewidywania się sprawdziły. Trio doskonale się bawiło swoją muzyką i interakcją z publicznością. Serdeczna, kumplowska atmosfera, doskonałe panowanie nad kompozycją i pozwalanie sobie na odrobinę szaleństwa – to wszystko sprawiło, że czułem się jak na koncercie dobrze znanego koledżowego bandu. Jak tak dalej pójdzie będą nazywani polskim Pavementem.


Chwilę oddechu zapewnił kameralny występ Stefana Wesołowskiego. Muzyk kontrolował sample puszczane z laptopa, dyrygował tercetem muzyków i wykonywał własne partie skrzypiec. 


Król czy WOR? Ten pierwszy potwornie mnie znudził. Minimalizm jest dobry, ale nie kiedy staje się istotą piosenek w zamyśle popowych. W efekcie po trzech czy czterech fragmentach wypełnionych zawodzeniem Króla i plastikowymi uderzeniami elektronicznej perkusji zbiegłem pod scenę główną, gdzie już od pewnego czasu rozbijał się WOR, czyli Warszawska Orkiestra Rozrywkowa, grająca piosenki Becka. 



Od ospałych kantrowych melodii po apokalipsę hałasu – WOR wypadł brawurowo i z humorem. Choć na bis mogli zagrać coś innego zamiast powtarzać motyw z ostatniej przed przerwą piosenki.

Artur Rojek występował już wcześniej na „swoim” festiwalu, ale nie pod własnym nazwiskiem. Tym razem zagrał repertuar z nowej, autorskiej płyty i był to – nie bójmy się tego słowa – pełnowymiarowy show. Oprawa świetlna, operująca barwami złotą i srebrną oraz wielkie logo AR wiszące nad sceną sprawiały wrażenie bardziej starannie dobranych niż w przypadku innych wykonawców. Niestety to wrażenie ekskluzywności szybko zostało zmienione w niesmak bombastycznością całego widowiska. Deszcz srebrnego konfetti, chór staruszków i dzieci na scenie, pani w teatralnej sukni siedząca za klawiszami – można to było odebrać jako chęć przypodobania się publiczności, kupienia jej efektownymi sztuczkami (nawiasem mówiąc zaczynam coraz bardziej wątpić w dobry gust kierownictwa Offa – występ niejakiego Andrew W.K. był chyba najbardziej żenującym przedstawieniem w dziejach tego festiwalu).

Płyta Składam się z ciągłych powtórzeń została odegrana w całości, momentami z zaskakującą brawurą. Fajnie było znowu usłyszeć Rojka wrzeszczącego do mikrofonu, fajnie było pośpiewać z nim kilka refrenów. Całość brzmiała dobrze, ale została zdominowana przez klawisze (gitara często znikała w tle) oraz momentami absurdalnie pompatyczne partie bębnów. W ogóle zauważam ostatnio wśród zespołów występujących na Offie skłonność do grania jakichś rozbudowanych, przesadnych - i niezasadnych - form muzycznych. Ta przypadłość dotknęła też występ Artura Rojka, ale powiedzmy, że była elementem tego show dla ludu, który wielbi sztuczne ognie i kolorowe stroje bardziej niż prawdziwą sztukę.

Różności

Właściwie nie mam żadnych uwag do organizacji, wszystko było tip-top. Ochrona bezproblemowa, gastronomia znośna, liczba miejsc, w których można było odpocząć wystarczająca.

Jest tylko jedna rzecz, która z roku na rok przybiera na sile i coraz bardziej psuje doświadczanie festiwalu – przyzwolenie na publiczne palenie papierosów. Po raz kolejny nie mogłem uwierzyć, że w państwie prawa, w którym obowiązuje zakaz palenia w miejscach publicznych, setki miłośników dymka bezkarnie zatruwają powietrze niepalącym. Uważam się za osobę tolerancyjną, ale widok kolesia bezczelnie palącego w namiocie bez żadnego przewiewu jest zdecydowanie powyżej poziomu mojej akceptacji. Uważam, że jest to obecnie jeden z większych problemów, które powinni rozwiązać organizatorzy. Jeśli potrafili wprowadzić zasady dotyczące napojów i żywności, niech zrobią coś z palaczami. Mamy XXI wiek, skończyły się czasy, kiedy pokornie znosiliśmy terror palaczy.










Poza tym – dobra impreza. Tylko tego black metalu trochę za dużo. Ale to tylko moja prywatna opinia.

Tekst i zdjęcia [m]

6 komentarzy:

  1. Wydaje mi się, że panuje zakaz palenia pod namiotami, przynajmniej to powiedział mi ochroniarz gdy odpaliłem tam papierosa. Wojna palących z niepalącymi trwa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja zauważyłem poprawę, jeśli chodzi o wyłapywanie palaczy. Tylko raz zobaczyłem w namiocie osobę palącą, ochroniarz świecił latarką w twarz tej dziewczyny, sugerując wyrzucenie peta. Może miałem szczęście nie natrafić na buractwo tak jak w poprzednich latach. W sumie nie wiem o co chodzi z tym scooterem, bo spałem poza polem, ale byłem na całym koncercie deafheaven, a jakoś tego nie usłyszałem.

    Muzycznie Patrick The Pan, mistrz! Nawet elementy post-rockowe można było wyłapać w tym występie. Jeden z lepszych koncertów globalnie na OFF 2014 :)

    OdpowiedzUsuń
  3. "Król czy WOR? Ten pierwszy potwornie mnie znudził. Minimalizm jest dobry, ale nie kiedy staje się istotą piosenek w zamyśle popowych."

    I źle Pan zrobiłeś, bo z utworu na utwór było coraz lepiej i generalnie można się było przy tym nieźle pobujać..

    Ktoś wspomniał o papierosach, a mnie już bardziej irytowali ludzie, którym zachciało się leżenia na eksperymentalnej gdzie popadnie. Ja wszystko rozumiem, ale bez przesady, w namiocie to g. pomysł jak 2/3 namiotu se leży, a reszta nie blokuje wejście.

    OdpowiedzUsuń
  4. Było sympatycznie ale muzycznie...no Slowdive uratował festiwal, razem z NOTWIST i Chelsea Wolf. W tym roku, pierwszy raz od wielu lat(jestem z OFF od Mysłowic) poczułem, że więcej jest rozmowy o dobrej muzie, niż dobrej muzy. Oczywiście to moje personale gusta i personalne zdanie. Bardzo brakuje mi uczucia, że odkryłem coś fantastycznego muzycznie i unikalnego jednocześnie, jak w przypadku The Ohh Sees, Warpaint, Deus. Bardzo brakowało też sprawdzonej metody "grają swoją najlepszą płytę' Kobiety zagrały, zrobiły to świetnie i byłem oczarowany. Ale podobnych występów trochę zabrakło. Kolejny minus - mało polskojęzycznej muzy przez cały festiwal. Mimo wszystko - za rok obowiązkowo.

    OdpowiedzUsuń
  5. A jak wypadli The Dumplings? Jakies opinie? Jestem ciekawa :)

    OdpowiedzUsuń
  6. To co za pieprzony malkontent?

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni