4 sierpnia 2014

Sunnata: Climbing The Colossus (wyd. własne, 2014)


Lubię polską scenę stoner doom. Lubię ją za prezentowane przez jej zespoły jakość. Za atmosferę braterstwa i przyjaźni, która łączy rozlicznych członków tego zacnego grona. Lecz przede wszystkim cenię ją za artystyczny indywidualizm i nieustanną dążność do samodoskonalenia. Polscy stoner doomowcy to ludzie odpowiedzialni za ewolucję gatunku, który z dawien dawna wydawał się być bezapelacyjnie zdefiniowany.

Zespół Sunnata jest doskonałym przykładem takiego twórczego podejścia. Przez szereg lat funkcjonował pod nazwą Satellite Beaver, wydając trzy mini albumy i budując markę dynamicznego, głośnego aktu koncertowego. W 2013 nastąpił moment przemiany. Stara, okołostonerowa stylistyka stała się za wąska dla nieustannie rozwijającej się kapeli, a ówczesna nazwa nieadekwatna do nowego, muzycznego kierunku. Tak narodziła się Sunnata. Słowo to pochodzi z sanskrytu i oznacza nicość, a stało się definicją dla burzy wściekłych gitar miotających się w psychodelicznym sosie.

Debiutancki Climbing The Colossus jest więc dzieckiem zespołu doświadczonego przebytymi latami, a jednocześnie młodego i pozbawionego niepotrzebnego balastu. Owocuje to muzyką wymykającą się prostym definicjom. Zespół klasyfikuje swoje dźwięki jako psychodeliczny turbodoom, ale jest to łatka, która laikowi nie powie nic. Prawdziwą definicją muzyki Sunnaty jest bowiem konflikt. Walka pomiędzy ścianami sfuzzowanych gitar, a motoryczną i potężną perkusją. Starcie pomiędzy dźwiękowymi odlotami rodem z lat siedemdziesiątych, a mocarnym riffem i groove. Zwarcie między rozdzierającym krzykiem i uduchowionym śpiewem a la Alice in Chains. Wreszcie jest to dialog pomiędzy sprasowanym dźwiękiem i ambientową ciszą. Utwory chłopaków orbitują gdzieś w tej przestrzeni niczym kwanty, będąc zarazem wszędzie i nigdzie.

Aby zrozumieć ten paradoks, warto zgłębić zawartość Climbing The Colossus, zaczynając od początku. Po krótkim intro, gitarowym zgrzytem rozpoczyna się Orcan. To zgrabny średniotempowiec, który buduje napięcie na powtarzalnych frazach gitar oraz zagęszczającym się perkusyjnym bicie. Wielkie wrażenie robią mocno skompresowane gitary, które sąsiadują z potężnym, psychodelicznym tłem i rozpuszczonymi w nim wokalami. Nigdy nie słyszałem podobnie wyprodukowanej muzyki. Wielka w tym zasługa Jana Galbasa (Ampacity, Sunworm), który miksując całość starał się mądrze okiełznać gotujące się tam żywioły. A to zaledwie wierzchołek góry lodowej.

Zawartość płyty to rzadko tak proste, rockowe strzały jak następujący potem Asteroid. Większość kompozycji to rozbudowane, transowe monstra, nasączone wyjątkowo kwaśnym klimatem, a przekraczające długością siedem minut. Mamy tu zarówno skondensowany Path, atakujący sludge’ową siłą swoich riffów, jak i czarujący gitarowymi mieliznami Monolith. Koroną tego kolosalnego posągu jest masywny Fomalhaut, w którym jak w soczewce skupia się cała zawartość debiutanckiego krążka Sunnaty. Warto też zwrócić uwagę na stanowiące odrębną całość ambientowe introdukcje. Są one kolejną istotną częścią składową płyty. Ich pełną wersję możecie odsłuchać na stronie zespołu.

Najlepsze w Climbing The Colossus jest to, że choć kompozycje brzmią jak precyzyjnie przemyślane, są de facto rezultatem bardzo spontanicznych aktów tworzenia. I tę swobodę udało się zespołowi uchwycić. Debiutancki album prezentuje go więc jako dojrzałą bestię, która będzie miała dużo do powiedzenia na coraz bardziej zapełniającej się scenie. Jeśli umiecie wyobrazić sobie hybrydę psychodelicznego rocka, rozpędzonego sludge i zdeformowanego do granic możliwości grunge, ba, jeśli potraficie taką hybrydę pokochać, to Sunnata jest dla Was. Dla wszystkich innych pozostanie jednym z najoryginalniejszych płyt, jakie wyszły spod rąk Polaków. [zeno]


1 komentarz:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni