23 sierpnia 2009

Woody Alien: Microgod (Gusstaff Records, 2009)

Chyba nigdy nie pozbędę się tego uporczywego skojarzenia: Woody Alien to taki polski NoMeansNo. Podobny wokal, podobne muzyczno-rytmiczne inklinacje, określane nawet kiedyś mianem jazzcore’a. Ale czy to źle, że istnieje zespół kontynuujący znakomitą tradycję starzejącej się kanadyjskiej legendy? Duet Marcin Piekoszewski – Daniel Szwed rozwija się w sposób zauważalny. Po dwóch dość ekstremalnych wydawnictwach nagrali album, który jest... przystępny. Na tyle, że spodoba się prawie każdemu. Co nie znaczy, że Woody Alien nagle zaczęli grać pop. O nie, to wciąż czysty surowy hard core na perkusję, bas i wokal. Ale momentami bardzo melodyjny i chwytliwy. Niemożliwe?

Panowie zrezygnowali z typowego dla siebie „wydalniczego” nazewnictwa (pee, poo, piss, shit) na rzecz intrygującego „mikroboga”. To od razu ustawia tę płytę na nieco innym poziomie percepcji. Teksty są zresztą jakby bardziej przemyślane, filozoficzne na poziomie przeciętnego myślącego człowieka. Jak w moim ulubionym fragmencie God Of Small Things: I’m just bones, flash and blood/ I’m an animal and micro-god/ (…) I know it’s silly, it sounds like that/ But I’m smarter than a rat. Teksty mówią o tym, żeby żyć tu i teraz, bo tylko to się liczy. Banalne? Tak, ale czasem warto sobie to uświadomić. The beginning/ Still means nothing/ And the end/ Still means coffin (Go To Hell).

A muzycznie? Jest świetnie. To najlepiej brzmiąca płyta Woody’ego. Potwierdzają to już pierwsze potężne uderzenia perkusji otwierającego album numeru Funny. I takty ciężkiego, przesterowanego basu, który – nietypowo dla innych zespołów, a charakterystycznie dla WA – gra gitarowy riff. Choć obaj muzycy są znakomici technicznie, nie uświadczymy w grze solowych popisów. Za to zdarzają się fajne żarciki, nawiązania do klasyki. Jak kapitalny luzacki fragment Oak z beztroskim tat-tarat-tat czy bluesowe pochody basu w ciężkim, niemal metalowym Glad To Be. Zespół puszcza do nas oko w króciutkim kakofonicznym utworku Jugdement Day, któremu towarzyszą odgłosy fermy kurzej. Zwracają uwagę spokojniej zagrane utwory. Znakomity God Of Small Things miażdży klimatem: przejściami od kontemplacji przez piekielnie rytmiczny, by nie powiedzieć taneczny środek, aż po finałową apokalipsę. A ostatni w zestawieniu Go To Hell to właściwie... ballada. Tak, wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie. I jak fajnie śpiewa tu Piekoszewski! To naprawdę jeden z najciekawszych i najbardziej charyzmatycznych wokalistów polskiej muzyki niezależnej.

Słuchamy Oak:



Co jeszcze warto wyróżnić? A choćby New Day Rise, energetyczne, wybuchowe, punkowe nawiązanie do poprzednich płyt duetu. Albo No Running Back, zbudowany z części cichutkiej i bardzo głośnej (i tu strasznie mocno powraca wspomnienie NoMeansNo; chyba czas odświeżyć stare kasety, zwłaszcza Why Do They Call Me Mr. Happy?). No i jeszcze instrumentalne, połamane, obłąkane Ritmo, udowadniające, że panowie jeszcze całkiem nie zdziadzieli. Oj nie.

No i co? Kto by się spodziewał, że to będzie jedna z płyt roku 2009? [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/likewoodyalien

2 komentarze:

  1. Podpisuję się pod tą recką rękami i nogami - wszystkimi sześcioma, ye :)

    OdpowiedzUsuń
  2. nigdy bym nie powiedział, że słuchałeś kiedykolwiek NMN

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni