Czy tak wygląda gdyńskie morze, gdy nie ma turystów?
Wspólna płyta Michała Miegonia (Kiev Office) i Bartosza Borowskiego (1926) skazana jest na nudne, monotematyczne recenzje. Duet tak skonstruował sobie to wydawnictwo, że nie pozostawił słuchaczom żadnego miejsca na własne interpretacje. Jellyfishes Diary ocieka słoną wodą - poczynając od okładki, przez tytuły utworów, na bulgoczących dźwiękach kończąc. Można próbować przeskalować płytę na inne przestrzenie - wyobrazić sobie, że jest zapisem leczenia depresji w Bangkoku, lądowania na Księżycu, codziennych zmagań z odkurzaczem... ale nie, nie da rady. Pierwsze dzieło duetu B / M to dziewięć rozdziałów z pamiętniczka pewnej kolonii meduz. Koniec, kropka!
Sugestywne podwodne landszafty udało się uzyskać dość skromnymi środkami - dwie gitary, bas, trochę elektroniki. I całkowitemu rozluźnieniu kompozycyjnemu - mamy tu do czynienia z muzyką improwizowaną, nastawioną bardziej na generowanie sonicznych obrazów niż osiągnięcie zwartych struktur. W odbiorze płyty powinny pomóc filmy przyrodnicze i obserwacje stadnych zachowań mniejszych mieszkańców naszej planety. Nieważne, czy to będą mrówki, ławice ryb czy skupiska meduz. Próbując śledzić trasy, po których się przemieszczają, ciężko dopatrzyć się jakichkolwiek schematów, prawideł, cech charakterystycznych, a jednak nie sposób mówić o chaosie. Podobnie jest z muzyką Borowskiego i Miegonia.
Przez czterdzieści pięć minut dźwięki wydobywające się z głośników wydają się nie rządzić żadnymi regułami. Brudna, rzężąca gitara w potrafi w mgnieniu oka zamilknąć, topiąc się w oleistej elektronice. Regularny hipnotyczny trans często ni stąd ni zowąd załamuje się przechodząc w asynchroniczne drgawki. Rozedrgane shoegaze’owe i noise’owe plamy albo zmieniają się w skrzypiący ambientowy piasek, albo wybulwią się w postaci basowej narośli. Znamienny jest również czas utworów - gdzieniegdzie ameby goszczą bardzo krótko (Tuna - niecałe 40 sekund), są też chwile dłuższego przestoju (ponadjedenastominutowy Hake). Na szczęście w całym tym podmorskim galimatiasie muzycy przynajmniej w tytułach utworów pozostawili wskazówki. Shark zgodnie z oczekiwaniami sieje postrach - to groźny, szarpany przez ostre zęby gitarowy noise z ciętym rytmem. Z kolei Amoeba przynosi kilka minut eterycznego, delikatnego drone'u. I wreszcie najlepszy w zestawie The Best Driver Among Whales - warto przeczekać te parę minut, by dotrwać do patetycznego riffu w drugiej części nagrania.
Mówiąc o Jellyfishes Diary nie ma sensu oceniać płyty w kategorii dobra / zła. Ona jest sugestywna. Owszem, mogłaby być bardziej wyrazista i zapamiętywalna. Ale - powtórzę - jest cholernie sugestywna. Na tyle, że nie widzę sensu ewentualnej kontynuacji. Ciężko ją pomylić z jakimkolwiek innym wydawnictwem i szkoda by było to roztrwonić. [avatar]
Strona zespołu: https://www.facebook.com/pages/BorowskiMiego%C5%84/198537310291052
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz