W tym cyklu przyglądamy się artystom, których związki z Polską bywają dość niewielkie. Czasem ograniczają się do... polskiej nazwy lub tytułu płyty. Czy to wystarczy, by poświęcić im uwagę? Czy zasługują, by przyjąć ich do naszej wafpowej rodziny? Oceńcie sami.
Agatha: As I Am (Licomp Empik Multimedia, 2012)
Dzisiejszy tekst poświęcony artystom bardziej bądź mniej związanym z Polską zaczynamy od młodej Polki Agaty Rozumek, która od wielu lat mieszka w Londynie. Płyta As I Am to rezultat finału konkursu Make More Music zorganizowanego przez Empik. I mimo że w materiałach reklamowych używa się wyrażeń „roztaczanie polskiej aury”, przywołuje nazwiska Ewy Demarczyk czy Marka Grechuty, to tak naprawdę debiut Agaty jest mało polski.
Polsko-angielska dziewczyna z gitarą czasami brzmi jak Norah Jones (w bardziej urozmaiconych, jazzujących kompozycjach), czasem jak Kristin Hersh, gdy wygrywa na akustycznej gitarze swoje gorzko-słodkie opowieści. Choć jej głos potrafi przykuć uwagę również za sprawą wyraźnie słyszalnego charakterystycznego vibrato kojarzącego się z Marleną Dietrich.
Sama płyta wywołuje u mnie ambiwalentne odczucia. Agatha nie daje jednoznacznej odpowiedzi, kim chce być. Czy artystką smooth-jazzową czy folkowym bardem. Osobiście odpowiada mi opcja druga - lepsze piosenki, nie do końca przewidywalne tło, więcej emocji w liniach wokalnych. Z tego też powodu polecam tylko niektóre piosenki.
Strona artystki: https://www.facebook.com/music.agatha
Katy Carr: Paszport (MJM Music, 2012)
Historia powstania tej płyty jest wzruszająca. Katy Carr, brytyjska piosenkarka o ugruntowanej na Wyspach renomie, postanawia głębiej zainteresować się historią kraju, z którego pochodzi jej ród po kądzieli. Natrafia na historię Kazimierza Piechowskiego, uciekiniera z oświęcimskiego obozu. I tak rodzi się jej wielki przebój Kommander's Car.
To dopiero początek rozwoju wydarzeń. Najpierw informacja o miejscu pobytu bohatera piosenki, następnie decyzja o nakręceniu filmu dokumentalnego przybliżającego szczegóły ucieczki. Przyjazd do Polski oraz wielogodzinne rozmowy z Piechowskim zaowocowały fascynacją okresem II wojny światowej, a w efekcie kolejną płytą artystki, zawierającą m. in. polskie pieśni patriotyczne.
Paszport udał się połowicznie. Pomysłów starczyło na pierwsze dwadzieścia minut. Carr śpiewając z charakterystycznym akcentem po polsku jest ujmująca, tak jak jej wysmakowany, nieco teatralny, retro-pop. Mimo że wydawnictwo nie jest długie (52 minuty), to umieszczenie na niej 16 piosenek sprawiło, że pod koniec wkrada się schematyzm. Inna rzecz, że z wieloma pieśniami nie bardzo jest co robić, oprócz odśpiewania z należnym im szacunkiem. Tak więc Paszport karmi naszą patriotyczną duszę, jednak jako płyta, do której by się wracało z powodów czysto muzycznych - nie tym razem. Może kiedyś Katy Carr sięgnie po ciekawsze inspiracje znad Wisły? Jest w czym wybierać!
Strona artystki: https://www.facebook.com/KatyCarrMusic
Karl Culley: Stick And Shadows (wyd. własne, 2012)
Karl Culley urodził się gdzieś w północnej Anglii. Ma na koncie dwie płyty, Bundle of Nerves oraz The Owl. Sukcesy? Cztery gwiazdki w prestiżowym czasopiśmie Mojo i również cztery gwiazdki w The Sunday Express. A co robi człowiek, który zaczyna zdobywać uznanie krytyków? Może na przykład wyjechać do Polski. Culley osiadł w Krakowie i od 2011 roku przygotowuje materiał na trzecią płytę. Phosphor zapowiadany jest na wiosnę 2013, ale póki co, płyty nie ma. My sięgnęliśmy po coś, co przez chwilę wisiało na bandcampie i było zbiorem szkiców i wersji demo piosenek. Mimo wszystko artysta nie ma czego się wstydzić, gdyż Stick And Shadows to godzina intrygującego grania.
Jak ugryźć Karla Culleya? Wystarczą dwa nazwiska: Jose Gonzales i Bonnie „Prince” Billy. Witajcie w krainie poezji i dark folku. Kurcze, ale ten Culley przejmująco zawodzi! Ileż napięcia w pełnych kropli deszczu gonitwach palców po strunach. Ileż emocji w głosie zranionego wilka! Ileż eterycznych melodii! Rzeczy w stylu Storm, My Strom czy Just Like When chce się odtwarzać godzinami. Wytworzony tymi nagraniami nastrój rozciąga się na całą płytę, tak że w tym towarzystwie nawet demo-śmieci (Running With Scissors, Bed At Sea) nie przeszkadzają. I jak to zwykle w takich przypadkach bywa - gdy artysta próbuje być uśmiechnięty (Don't Be Me, Less Of The Mouth) cały nastrój pryska niczym mydlana bańka. Takie beksy są skazane na wieczny płacz. A my za to ich ubóstwiamy. Tak więc wypatrujcie Phosphor, gdy już ukaże się na rynku!
Storm, My Strom:
Strona artysty: http://www.karlculley.co.uk
Gdansk: Gdansk EP (wyd. własne, 2012)
Z deszczowej Anglii przenosimy się do Hamilton w dalekiej Kanadzie. Tam od 2011 roku działa założony przez Timothy Manna zespół o dźwięcznej nazwie Gdansk. Tak, chodzi o nasz Gdańsk. Przed drugą wojną światową przodkowie muzyka wyemigrowali do Kanady w obawie przed rosnącym zagrożeniem ze strony hitlerowców. Obecnie w rodzinie Manna została jedynie śladowa pamięć o polskich (a właściwie gdańskich; więzy niemieckie są silniejsze) korzeniach. Nazwa zespołu to swoisty hołd oddany historii. A nam to wystarczy, by grupa mogła zagościć na naszych łamach.
Pięcioutworowa EP-ka to stuprocentowy przykład melancholijnego gitarowego grania, takiego, o którym w pewnych kręgach mówi się „true indie”. Nie wiem, od czego to zależy, ale słuchając tych nagrań wiem, że taka lekkość melodii, która z bólem rodzi się u polskich wykonawców, Amerykanom (tym z Kanady również) przychodzi bez trudu, jakby wysysali je z mlekiem matek. I chodzi nie tylko o niewinny, lekko chłopięcy głos Tima Manna, ale też niezobowiązujące gitarowe brzdąkania, które w mgnieniu oka wprawiają słuchacza w odpowiedni klimat.
EP-ka zaczyna się rewelacyjnie! Jakby nie patrzeć, Adam's Needle to wasza ulubiona zeszłoroczna piosenka, której nie mieliście okazji nigdy poznać. Proszę posłuchać, jak te słodkie ornamenty nurzają się w delikatnej shoegaze’owej mgiełce, albo jak elektronika prószy brudem błogi nastrój. No i finał - wyśpiewany z pasją, szlachetny, bezbłędny. Outside Your Window cechuje się tym samym zgrabnym patosem co u kolegów z The Arcade Fire. Nie sposób powstrzymać się od wyśpiewania wraz z wokalistą wersu I know it's time/ It's time to put my childish way to hide. Dalej już gorzej, bo dwie ballady pod rząd. Są w porządku, ale to ryzykowny pomysł dać dwa takie utwory obok siebie na krótkim wydawnictwie. Na szczęście Untitled (Waves) przywraca naturalny porządek rzeczy i wydawnictwo kończy się solidną porcją hałasu.
W sieci jest już singiel Atlas zapowiadający pełnowymiarowy debiut - mniej gitar, więcej elektroniki, ale dużo wskazuje na to, że warto cierpliwie czekać na całość. Podobno już niedługo.
Strona zespołu: http://gdanskband.com
Point Reyes: Warszawa (Cakes and Tapes, 2012)
Skoro wspomnieliśmy już nazwę The Arcade Fire, przenieśmy się na chwilę do Brooklinu. Tam w 2010 roku zawiązał się zespół Point Reyes pod wodzą Asa Horvitza. Aż do 2011 roku nie mieli z Polską nic wspólnego, ale właśnie wtedy w ramach stypendium Fulbrighta przyjechali do Warszawy studiować przez kilka miesięcy na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Podczas tego krótkiego okresu na swojej drodze napotkali mnóstwo muzyków, malarzy, ludzi odpowiedzialnych za kulturę oraz zagrali w miejscach, w których jak mówią „nie zagrał dotąd żaden Amerykanin”. Chyba tym Amerykanom się u nas spodobało, gdyż w międzyczasie zdążyli nagrać album zatytułowany właśnie Warszawa.
Muzyka, jaką serwuje Point Reyes, ma w sobie wiele akademickiego sznytu. W każdym utworze jest wyraźny ślad teoretyzowania o muzyce. Mimo że zespół dysponuje dość małym instrumentarium (gitara, wiolonczela, perkusja, laptop), to bez problemu wyciska z niego szeroką gamę dźwięków. Nie bez powodu przywołałem The Arcade Fire. Tu panuje ten sam rodzaj patetyzmu i akademickości, choć w tym przypadku właściwie pozbawiony rockowych korzeni. Melodie - a i owszem, lecz nieoczywiste, nie zostające w pamięci, pozornie bezładne (Drunksober). Podobnie z warstwą muzyczną - jakby przyczajoną, pojawiającą się na parę sekund, by wybrzmieć we właściwym momencie, trochę klinem wbić się w rytm i delikatnie zmylić zmianą metrum. Na minus - za często wieje przeintelektualizowaną nudą, no ale tak to jest już z tymi studentami. A płytka patriotycznie cieszy, jednak w porównaniu do Paszportu - tu jest czego posłuchać.
Strona zespołu: http://pointreyes.info
A Hollow In The Land: A Hollow In The Land EP (wyd. własne, 2013)
Zmieniamy kontynent i na zakończenie naszej podróży odwiedzamy Pretorię w południowej Afryce. Tam można wpaść na herbatkę do Oli Kobak, której ojciec, profesjonalny muzyk, przybył do Afryki z 50 dolarami w kieszeni i bez znajomości nawet angielskiego. Ola oprócz gruntownego wykształcenia muzycznego (multiinstrumentalistka, ma na koncie występ przed Nelsonem Mandelą) poprzez rodziców poznała tradycyjne polskie pieśni ludowe, co odbiło się na jej późniejszej twórczości. Jako Fulka nagrała dwa albumy z gatunku szeroko rozumianej folktroniki: The Mystery Of The Seven Stars (płyta taka sobie) oraz Merry Christmas EP, gdzie zmierzyła się z popularnymi, w tym polskimi, kolędami (w dość intrygujący sposób). A całkiem niedawno wraz z mężem Jacobem Israel wydała kolejny album pod nazwą A Hollow In The Land.
To zaskakująca płyta. W całości instrumentalna, o filmowym zacięciu, eksponująca raczej mroczne sposoby opowiadania historii. Za dreszczyk odpowiada głównie ekspansywna, brudna elektronika, która niczym nóż wbija się w postrockowe pejzaże. A te są nadzwyczaj udane - smacznie lawirujące między ambientowymi dronami, melancholijnym fortepianowymi plamami i ciepłym smyczkowym płaszczem. Zderzenie delikatnych dźwięków z hardą, sztuczną elektroniką w każdej z sześciu kompozycji ma sens - powstałe w wyniku owej kolizji dwie odmienne „melodie” dobrze się uzupełniają, sprawiając że nawet siedem minut skrzypienio-plumkania (A Call To Arms) mile łechce małżowiny uszne. Płyta koniecznie do przerobienia na różne okazje!
Strona zespołu: http://www.ahollowintheland.com
Nowe lądy odkrywał [avatar]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz