23 października 2013

Milcz Serce + Lugozi + Tape Reels – Chorzów, ChCK, 22.10.2013


Październikowa edycja Innego Grania mogła zaspokoić różnorodne gusta. Było klasyczne blues-rockowe trio, ekscentryczny elektronik i nowy pretendent do opuszczonego przez Myslovitz tronu króla gitarowego popu.



Na koncert tarnogórskiego trio Tape Reels dotarłem spóźniony, dlatego z ich jedynej jak dotąd EP-ki usłyszałem tylko jeden utwór – zamykający koncert Dead Man’s Face. Trzy wcześniejsze piosenki utrzymane były w klimacie Buckleyowskim, co podkreślała przeciągła maniera wokalisty JL. Jego instrumentalne popisy robiły spore wrażenie – reszta zespołu momentami stawał się tylko tłem dla szalejącego gitarzysty. Nie powiem o tym (fragmentarycznym dla mnie) koncercie złego słowa – Tape Reels sprawia wrażenie zespołu pewnego siebie, zdyscyplinowanego i sprawnego wykonawczo. Chętnie obejrzę ich i posłucham jeszcze raz – tym razem od początku do końca.

Po krótkiej przerwie na wycinku sceny ulokował się kolega ubrany w kurtkę z kapturem naciągniętym na czapkę z daszkiem. Introwertyk za laptopem i padem to Lugozi, artysta z Cieszyna, który kilka miesięcy temu wydał w kultowej oficynie mik.musik należącej do Wojciecha Kucharczyka debiutancki album There Is Strong Shadow Where There Is Much Light. Choć jego pseudonim zwiastował muzykę ponurą i złowieszczą (i po części taki nastrój wylewał się spod jego palców), to dominującym skojarzeniem z mojej strony było... Yazoo. Podobna syntezatorowa estetyka, podobny do Alison Moyet obolały głos Lugoziego – tylko bity bardziej połamane i często asynchroniczne w stosunku do głównej linii melodycznej.



Występ rozpoczął się od nagrania tytułowego z płyty – kompozycja opierała się na łapanych na żywo i zapętlanych dźwiękach wydawanych przez Lugoziego, które stanowiły tło rytmiczne dla przejmującego śpiewu. Z całego zestawu dość dziwnych, neurotycznych kompozycji wybijały się minimalistyczne Black Crows i przebojowe Nowhere. W dwóch piosenkach artystę wokalnie wsparła Asi Mina.

Zobaczyć Milcz Serce na koncercie nie jest łatwo, bo zespół targany zmianami personalnymi występował do tej pory rzadko, a jeśli już jakiś gig zapowiedział, to dzień przed nim go odwoływał. Nic dziwnego, że oczekiwałem tego wydarzenia z dużą ekscytacją.


Milcz Serce w pięcioosobowym składzie rozpoczęli tak, jak zaczyna się ich pierwsza oficjalna, a tak naprawdę druga płyta Nawyki – Kolizje, od posępnego 22:22. Potem było już znacznie radośniej. Zespół pokazał swoje żywiołowe, rockowe oblicze. Gitarzysta Michał Parzymięso szalał (w pewnym momencie brawurowo zerwał strunę), pozostali muzycy zmieniali instrumenty jak rękawiczki. Urzekały partie wokalne i charyzma lidera Bartłomieja Woźniczko aka Bart Bjorn, wspieranego przez Mateusza Parzymięso, grającego również na klawiszach, gitarze, basie i saksofonie. Trzeci filar MS (po Bjornie i przebywającym na emigracji Martinie Gaszli), Adam Bejnarowicz, ukrywał się w cieniu, zwykle odwrócony plecami do publiczności.

Wybrzmiały największe przeboje zespołu, także te nie umieszczone na żadnej z płyt: Luty, Cygan (zagrany dwa razy), Wielki pożar Chicago (straszliwie głośno i rockowo), Wielki Błękit, Mechanik. Świetnie wypadły Kawiarenki, Sól i Kolizje, a z debiutu Umieram i O wódce i papierosach w znacząco zmienionych wersjach. Miło zaskoczyła mnie obecność nastrojowego kawałka Metaliczny srebrny blond, który należy do moich ulubionych z pierwszej płyty.



Co tu dużo pisać – występ był porywający, dokładnie taki, jakiego oczekiwałem (może niektóre utwory zagrano zbyt prosto i hałaśliwie, ale taki urok wersji koncertowych). Nielicznie zgromadzona publika była zachwycona, a zespół zagrał pierwsze w swojej karierze bisy – a może tylko się krygowali?

Tekst i zdjęcia [m]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni