28 czerwca 2015

The Freuders: 7/7 (Fonografika, 2015)


Debiut nieidealny – na własne życzenie.

O The Freuders pisaliśmy już na łamach WAFP dwukrotnie. Im bliżej było płytowego debiutu, tym oczekiwania wyższe, gdyż singlem Uroboros z początku 2014 warszawianie zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko. I wreszcie jest album! Do tego dwupłytowy! Pełnia szczęścia? Nie całkiem.

Płyta nr 1 to zestaw siedmiu piosenek stanowiących wybór zarówno z pierwszej EP-ki Hikikomori, jak i nowszych utworów, nagranych w siedem dni w wiejskiej chacie – jak wieść gminna w postaci notki prasowej niesie, codziennie rejestrowano jeden. I to jest naprawdę świetna rzecz, to jest kandydat przynajmniej do dziesiątki tego roku. Choć za Chiny Ludowe nie rozumiem, jak można było zrezygnować z tak genialnego kawałka, jak Gamma Waves Of Betelgeuse. To pierwszy z kilku popełnionych przez zespół błędów, o których za chwilę.

Nowe wersje różnią się wyraźnie od pierwotnych, ale wypadają równie dobrze, czasem nawet lepiej. Przykładem Rosemary's Baby, które trochę przyduszono, a ostrą gitarę zastąpiono niepokojącym motywem na drugim planie – kompozycja nabrała bardziej złowieszczego klimatu. Klimatu zresztą na tej pierwszej płycie nie brakuje. Tymek Adamczyk zdając sobie sprawę z niedoskonałości swojego głosu w wyższych rejestrach, jeszcze bardziej obniża go mrucząc swoje historie prosto do ucha słuchacza. Muzyka także nabrała głębi, basy są wyraziste, brzmienie perkusji pełne i otulające, a gitary, pozbawione chropawości, tracąc na agresji zyskały większą dynamikę, przez co piosenki zyskują na dramaturgii. Dzieje się w nich mnóstwo – praktycznie w każdej piosence możemy się spodziewać jakiegoś twistu, zapierającego dech w piersiach finału. Freudersi z większą świadomością korzystają z mniej agresywnych środków wyrazu, toporne riffy zastępując czymś bardziej subtelnym (zwrotki w Shitty Ending). Sporadyczne kulminacje połączone z wysilonym wokalem łagodzone są przez zmyślnie wykręcone delikatniejsze motywy gitar (7 Sins).

I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie druga płyta. Dłuższa, bo trwająca 45 minut, sprawia wrażenie zestawu odrzutów z sesji i prób grania muzyki ilustracyjnej. Ja rozumiem, że to ich również kręci, ale takie rzeczy, jak Heisenberg Wisdom, czy przenudny 10-minutowy Final Quest można było wydać w postaci elektronicznej EP-ki jakiś czas po premierze płyty. A tu potraktowano je z pełną estymą, o czym świadczy spójność graficzna wydawnictwa. I nic tu nie pomogą całkiem udane CSI (ukłon w stronę Kyussa) i Anamnesis I (fajna zabawa formą), nic tu nie pomoże dodanie dwóch piosenek (Can i Hexe), bo wyraźnie odstają one poziomem od tego, co zespół zaprezentował na płycie nr 1. Gwoździem do trumny są tragicznie słabe przerywniki... fabularne? Aktorstwo i dobrane głosy są dyskusyjne, a to co się dzieje na początku CSI – tragedia.

I tak oto właśnie The Freuders na własne życzenie położyli swój debiut. To mogłaby być wielka płyta. A wyszła zbieranina nie zawsze dobrze dobranych kawałków. Gdyby nie parę niezłych nut, w ogóle chciałbym zapomnieć o drugim kompakcie. Szkoda, trzeba było pomyśleć, a nie rzucać się zachłannie na dwupłytową formułę albumu. [m]



Strona zespołu: https://www.facebook.com/thefreuders

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni