20 maja 2014

The Shipyard: Water On Mars (2.47 Records, 2014)


Ma toto swoje momenty. Wzloty, ale i upadki. Te drugie dość bolesne. Tak pisaliśmy o We Will Sea półtora roku temu. Płyta numer dwa koncepcyjne wyraźnie różni się od debiutu. Ale i w tym wypadku należy napisać: ma toto swoje momenty. Wzloty, ale i upadki. Te drugie dość bolesne.

Water On Mars wpisuje się w statystykę drugich płyt. Zespół po wydaniu debiutu, zagraniu ileś tam koncertów jest w charakterystycznym stanie, gdy kolega z bandu staje się przyjacielem, koncertowe historie zacieśniają międzyludzkie więzi, a przyszłość rysuje się w jasnych barwach. Ma to wpływ na nową muzykę - czuć wyraźną radość z grania, kompozycje są pełne mocy, muzykom aż miło się hałasuje w myśl powiedzenia „takich trzech jak nas dwóch to nie ma ani jednego”. Jeszcze nie ma zgrzytów, ciężkich do pogodzenia różnic artystycznych czy zwyczajnego zmęczenia drugą osobą. Taka jest Woda na Marsie - w granicach konwencji - optymistyczna, witalna i zadziorna. W takim punkcie rozwoju kariery zespół trochę mniej myśli o słuchaczu, jego oczekiwaniach i pokładanych nadziejach. Stoczniowcy chcą podzielić się dobrymi fluidami, jakie panują podczas prób i koncertów. Domyślam się, że zanik zimnofalowej otoczki odbył się raczej podświadomie; smutek ostał się jedynie w - momentami - Curtisowskim wokalu Rafała Jurewicza (So Much To Win) i przede wszystkim w partiach basu Piotra Pawłowskiego.

Co zwraca najbardziej uwagę, to przestawienie punktu ciężkości na „rzeczy piosenkowe”. Takie, przy których publiczność ochoczo podłapie refren, wyklaszcze rytm, pod koniec wyrazi aprobatę gromkimi odgłosami. Gdyż życie koncertowe jest fajne, szczególnie w takich momentach, gdy „tysiące głów spija słowa z twych ust”. Dlaczego piszę takie oczywistości właśnie w tym miejscu? Ano, Shipyardzi obok piosenek fajnych trochę bezmyślnie dopuścili na płytę te niefajne. A ja, jako słuchacz i w iluś tam procentach fan pierwszej płyty, wyczuwam te momenty, w których zespół tworzy bardziej licząc na szybki efekt niż stara się dogodzić bardziej wyrafinowanym gustom. Refren I'm ready jest fatalny i nie zmyje tego ani zapamiętywany dialog w zwrotkach, ani przyjemnie burczący bas. Linie melodyczne jak w But Everything przydarzały się The Verve w ich najgorszym okresie, a nudę panującą w Alright Alright rozprasza jedynie ekspresja w głosie wokalisty.

A przecież można inaczej. Jak wygrzew, to taki świdrujący uszy jak w Systematic Approach To Life. Jest zapotrzebowanie na przebojowość pomieszaną ze stadionowymi zaśpiewami? Proszę bardzo, do zestawu dołączono klimatyczne Firearms. Lub oparte na kontraście Swans And Blue Whales. Trochę ożywczej schizofrenii zapewnia Higher Than Your Flow, a wędrujące w stronę indie-rocka Astronauts We Are i Lisbon dostarczają małego oddechu między masywną produkcją cięższych numerów.

The Shipyard idzie w stronę dość oczywistego rocka. Czy skończy jak (również dobrze zapowiadający się) zespół Ocean? Nie chciałbym, zresztą - zbyt łebskie postacie go tworzą, by stało się to szybko. Jednak ziarenko niepokoju zostało zasiane. [avatar]



Strona zespołu: http://www.theshipyard.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni