W roli tytułów mamy wersy składające się na „poemat”: [wyjątek] ...i wracam, do minionych dni, kiedy poznawaliśmy zapachy będące efektem pracy naszych jelit (a może to jednak było alt-country w Wągrowcu) i wtedy obudziłem się z ręką Bjoerna na lewym pośladku... Zabawne? Bo ja wiem, nie bardzo. Może takie się wydawało po paru winach, ale mniejsza z tym. Równie dobrze można poszczególne fragmenty płyty tytułować Utworami. Pierwszy kontakt z muzyką również wzbudza mieszane uczucia, ale z każdą chwilą jest coraz lepiej. Artystyczny nieład, kompozycyjna beztroska, kiedy słyszymy niezgrane z pozostałymi instrumentami nerwowe uderzenia stopy, jakieś niedokończone, od czapy zagrane partie basu czy napływające nie wiadomo skąd brzdęki gitary, znienacka zaczynają się przeradzać w całkiem uporządkowane, sensowne kompozycje, kiedy to i perkusja, i bas, i gitary odnajdują swoje miejsce w szeregu, a chłopcy z Trójmiasta puszczając Zappowskie perskie oko wprowadzają słuchacza w stan przyjemnego upojenia dźwiękami. W opiniach na temat Miasta 1000 Gitar często pada nazwa Pavement. To dobry trop, bo chociaż załoga Stephena Malkmusa nigdy nie przekraczała pewnych granic trzymających kompozycję w kupie, to jednak słynęła z luzu i nieortodoksyjnego sposobu tworzenia (kto powiedział, że piosenka musi się zawsze opierać na schemacie zwrotka-refren-zwrotka-refren?). W muzyce Miasta 1000 Gitar ta swoboda z pewnością będzie irytować purystów, jednak spodoba się lekkoduchom i osobom z poczuciem humoru. Ich nie trzeba brać na poważnie, po prostu.
Płyta zaczyna się od dwóch bardzo fajnych rzeczy. Kiedy ostatni raz spotkałem cię (tu akurat „poemat” pokrywa się z pierwszym zdaniem piosenki) to kawałek luźnego koledżowego rocka pchanego wielce udaną pavementową linią basu i całym mnóstwem urokliwych partii gitary. Zaraz potem Utwór 2 z tym sennym wokalem Bogdana, który brzmi tu jak zakatarzony Adam Małysz. Oniryczny klimat sączących się zewsząd dźwięków gitary i uderzający mocno w blachy perkusista – to działa. Jeśli dodamy do tego tekst niejakiego Swobody Młodszego, niby realistyczny, ale nie do końca (Nie miałem szczęścia tak jak poprzednim razem/ I znów kapusta, i znów stary chleb/ Na moście wiatr przez zęby wieje...) otrzymamy piosenkę, która zupełnie znienacka staje się tak bliska, tak niezbędna do życia... W kolejnych Utworach dzieje się wiele dobrego. Weźmy te pavementove (znowu, a jednak) chórki w Trzecim, czas-na-małą-przerwę-improwizacje w Piątym (jazz nie jest martwy, ale śmiesznie śmierdzi), przyłojenie w końcówce Szóstego, zabawy z rzężącymi gitarami i elektronicznymi przeszkadzajkami w Ósmym, hawajski klimat Dziewiątego, zabawy z rytmem w Jedenastym, cytaty z Brazil (kocham ten film!) w Dwunastym. Osobne zdania wielokrotnie złożone należą się trzem piosenkom. I wracam do minionych dni (Nr 7) to zdecydowanie najpiękniejsze pięć minut na tej płycie – i gdybym znał ją wcześniej, być może całego 2007 roku. To opowieść o morderstwie z zazdrości podana w bardzo odrealniony sposób, pełna otulających, aksamitnych brzmień gitary i kojącego, choć wywołującego lekki dreszcz niepokoju wokalu (Co było dalej nie wiem/ Już tego nie widziałem/ Moje ręce same/ Zrobiły to). Ach, więcej takich piosenek i ktoś mógłby zejść śmiertelnie z zauroczenia. I jeszcze Zapomnij (Nr 13) – delikatny, subtelny, ze śliczną linią melodyczną - 1.46 prawdziwego szczęścia. A żeby trochę rozruszać ekipę serwujemy Nr 10 (to z tą ręka Bjoerna na pośladku), prawdziwe cudeńko, płynące w leniwym rytmie nowego disco, pełne klawiszowych plam i falsetowych wokali. Pastisz? Wygłup? Na pewno wyszło z tego coś bardzo fajnego.
Wkładka też nie jest z tych normalnych i tradycyjnych. Na środku wycięto okienko i naklejono na nim złotą siateczkę, a na tym jeszcze tekturkę z nibyludową wycinanką. Nazwa zespołu i tytuł płyty też zostały wycięte w tekturce. Wszystko to wygląda na ręczną robotę. Przypominają się okładki płyt Happy Pills... Trzeba mieć! [m]
Strona zespołu: Myspace
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz